Zawsze byłam odludkiem. Teraz pewnie podejrzewano by u mnie fobię społeczną czy inne zaburzenie, ale wtedy, skoro nie lubiłam spotkań, rozmów telefonicznych, imprez i zajęć grupowych, skoro wolałam spędzać czas z książkami niż z ludźmi, byłam odludkiem i dziwadłem.
Najpierw bolało. Nie rozumiałam, dlaczego nie jestem taka jak inni, dlaczego gdy mama wygania mnie z domu, bym poszła pobawić się z dziewczynkami, na samą myśl zaczyna mnie boleć brzuch.
Nienawidziłam konfrontacji
Czemu moja nieśmiałość jest posunięta do granic absurdu. Kiedy trzeba było gdzieś zadzwonić, potrafiłam przekupywać młodszą siostrę, by zadzwoniła za mnie, nieważne, czy chodziło o to, by koleżanka pożyczyła mi zeszyty, gdy byłam chora, czy o złożenie życzeń urodzinowych babci.
Takie zachowanie sprawiało, że byłam obiektem kpin i złośliwości, co tylko pogłębiało moją niechęć do ludzi. Co gorsza, największą krzywdę robiła mi moja własna rodzina, bo przecież najlepszy temat do rozmów przy świątecznym stole to „dzika Gosia”, co nie umie odezwać się do sąsiadki, gdy została wysłana po szklankę cukru.
Wszyscy wokół byli raczeni opowieściami, jak to nie radzę sobie w życiu, jakim jestem ponurakiem, dzikusem i towarzyską porażką. Nieistotne było, że stoję tuż obok i wszystko słyszę. Ale nie umiałam też tupnąć nogą i powiedzieć głośno i dobitnie, żeby się ode mnie odwalili. Nienawidziłam konfrontacji.
Jakoś przetrwałam dzieciństwo, w liceum starałam się nie zwracać uwagi na docinki rówieśników, dla których byłam odmieńcem do kwadratu, skoro separowałam się z własnej woli, a na hasło „impreza” bladłam.
Na studiach było łatwiej. Wbrew pozorom studenci nie tylko szaleją i balują, ale także sporo się uczą. I sporo czytają, zwłaszcza jeśli studiują polonistykę. Mogłam zaszywać się w bibliotece, gdzie musiało być cicho i jak najmniej interakcji z bliźnimi. Coś w sam raz dla mnie.
Wystarczały mi książki i filmy
Kiedy udało mi się znaleźć pracę korektorki, bardzo się ucieszyłam. Tym bardziej że nie musiałam przebywać w siedzibie wydawnictwa. Dostawałam pliki do poprawienia poprzez e-mail.
Mogłam ograniczyć życie towarzyskie do niezbędnego minimum. Oczywiście wychodziłam z domu. Nie cierpiałam na agorafobię. Uwielbiałam chodzić do teatru, do kina, na różnego rodzaju wystawy, ale robiłam to sama. Bez hordy znajomych, których nie potrzebowałam do szczęścia.
Nie miałam też najlepszej przyjaciółki ani chłopaka. Nie potrafiłam nawiązać zwykłych, koleżeńskich znajomości, a co dopiero mówić o przyjaźni czy miłości. Książki mi wystarczały. Książki i filmy, obrazy i rzeźby. Nie mówiły. Nie miały oczekiwań. Nie oceniały. Nie drwiły. Były super.
Kiedy przeprowadziłam się do nowego mieszkania, ulżyło mi, że nikt nie chciał utrzymywać serdecznych, dobrosąsiedzkich stosunków. Wystarczało „dzień dobry” rzucone na klatce czy w windzie i miałam odhaczone „bycie uprzejmą”.
Tylko Monika próbowała bardziej przełamać lody. Pewnie dlatego, że wiekowo byłam jej najbliższa w tej rzeszy emerytów zamieszkujących nasz blok. Starałam się odpowiadać na jej zaczepki uprzejmie, ale krótko i niezbyt zachęcająco. W końcu zapytała, czy jest powód, dla którego jej nie lubię.
– Nie, po prostu… Jestem introwertykiem – powiedziałam.
– Och, jak mój brat. Rozumiem, więcej nie będę – uśmiechnęła się i poszła.
Miałam dość bycia etatową czarną owcą
Byłam jej wdzięczna. Nie chciałam być niegrzeczna, po prostu nie potrafiłam się zmusić, żeby zrobić coś więcej. I w sumie nie widziałam powodów, dla których miałabym robić coś wbrew sobie.
Mijały lata. Byłam coraz lepszą korektorką, miałam coraz więcej pracy, ale awansu na redaktorkę nie chciałam, bo to by wymagało ode mnie kontaktów z ludźmi. Porzuciłam także niemiły zwyczaj spotykania się z rodziną „z okazji świąt”. Miałam dość bycia etatową czarną owcą.
– No tak, kolejny rok minął, a ty znowu bez faceta, bez przyjaciół… – mama wzdychała głośno i teatralnie, tak żebym wiedziała, jaką wielką przykrość jej sprawiam.
– Może na pustynię się przeprowadź, jak ci tak z ludźmi źle – dorzucała któraś z urażonych ciotek.
Kuzynki proponowały mi swoich rozwiedzionych kolegów, wujowie swoich kumpli starych kawalerów. Zrezygnowałam więc z tej wątpliwej przyjemności na rzecz spędzania czasu we własnym towarzystwie.
Trochę się bałam, że moja introwertyczna natura faktycznie zmierza w kierunku niezdrowego dziwactwa, ale terapeutka, do której się zgłosiłam, uspokoiła mnie. Druga, do której udałam się w celu weryfikacji diagnozy, także. Po prostu taka byłam i już. Póki bezproblemowo załatwiałam wszystkie codzienne sprawy, nie było tragedii.
Mama zmarła nagle. Nikt się nie spodziewał, że jej serce odmówi posłuszeństwa, a karetka przyjedzie za późno. Dwie godziny po przyjęciu do szpitala mama zmarła. Nie zdążyliśmy się z nią pożegnać ani przygotować na jej utratę. Tata się załamał, wszystko musiałam załatwiać sama, choć przecież ja też cierpiałam.
Kogo tu diabli niosą?!
Wypłakałam się w domu, żeby na pogrzebie zachować spokój. Nie udało mi się jednak ukryć smutku i śladów łez pod makijażem. Czarna sukienka też sugerowała, na jaką uroczystość się wybieram.
– Pogrzeb? – spytała Monika, wsiadłszy do windy piętro niżej.
Skinęłam głową bez słowa.
– Ktoś bliski?
– Mama… – szepnęłam.
– O cholera, przepraszam, nie chciałam. – wyraźnie się zmieszała. – Bardzo mi przykro, naprawdę… Moje kondolencje…
– Dziękuję – skinęłam głową i poczułam, jak po twarzy zaczynają mi płynąć zdradzieckie łzy.
Wypadłam z windy, jakby goniło mnie sto diabłów. Chciałam po prostu wsiąść do taksówki, pożegnać matkę i wrócić do domu, by wypłakać się po raz kolejny. A kiedy po męczącym spektaklu na cmentarzu mogłam wreszcie usiąść na sofie z wielkim opakowaniem chusteczek i płakać, ile wlezie, usłyszałam dzwonek do drzwi. Szlag! Kogo diabli niosą?
W drzwiach stała Monika.
– Hej, ja do ciebie – przepchnęła się obok mnie i nieproszona weszła mi do mieszkania, niosąc ze sobą laptopa. – Nie możesz być sama w takim dniu, nie ma opcji. Ale mną się nie przejmuj, będę, ale jakby mnie nie było.
Usiadła w fotelu, otworzyła laptopa i zaczęła pracować. A ja, zupełnie nie przejmując się, jak wyglądam ani tym, że sytuacja jest cokolwiek dziwna, usiadłam z powrotem na kanapie i wróciłam do płakania. Nie mogłam przestać. Aż byłam zdziwiona obfitością łez.
Przecież póki mama żyła, miałam do niej tyle żalu, że nigdy mnie nie broniła, nie wspierała, że wciąż tylko miała uwagi i pretensje… Już jej tego nie powiem, nie naprawimy naszych relacji, nie spróbujmy się zbliżyć i lepiej siebie zrozumieć. Ona nie przeprosi, ja jej nie wybaczę.
Miałam gdzieś, co o mnie pomyśli Monika
Nie zapraszałam jej. Nie miałam siły nawet się zastanowić, dlaczego w ogóle przyszła ani czemu ją wpuściłam… W pewnej chwili bez słowa poszła do kuchni, a potem przyniosła nam obu herbatę w filiżankach.
Postawiła jedną przede mną na stoliku, swoją na parapecie obok fotela, i dalej klikała w klawiaturę. Nie atakowała mnie swoją obecnością, nie chciała, żebym się zwierzała się, ona tylko była. Tylko i aż.
To było coś niesamowitego i kompletnie zaskakującego. Chyba pierwszy raz w życiu czyjaś przedłużająca się obecność w ogóle mi nie ciążyła. Monika sprawiła, że nie czułam się samotna w tym trudnym dniu, a jednocześnie nie robiła niczego, co by mnie przytłaczało czy wymagało działania z mojej strony. Byłam jej bardzo wdzięczna.
Nie muszę się do niej dostosowywać
Od tamtej pory mnie i Monikę łączy osobliwa przyjaźń. Nie dzwonimy do siebie i nie plotkujemy. Ale od czasu do czasu wpadamy do siebie nawzajem, żeby pomilczeć. Zamieniamy ze sobą niewiele słów, głównie siedzimy cicho, pijąc herbatę albo wino.
Czasami bierzemy na spacer Brutusa, jej psa, i idziemy na łąki, nad rzekę, przyglądamy się światu i nie wymieniamy się wnioskami, jakie wyciągamy z tego przyglądania się. Zostawiamy je dla siebie. Kiedy nie mamy ochoty na swoje towarzystwo, po prostu nie otwieramy drzwi. Żadna z nas się o to nie obraża. To taka nasza niepisana zasada. A nawet niewymówiona.
Po blisko czterdziestu latach życia zyskałam pierwszą przyjaciółkę. Taką, która naprawdę mnie rozumie. Która nie oczekuje, że dostosuję się do niej, ale akceptuje mnie dokładnie taką, jaka jestem.
Mogę być sobą i nie muszę zmieniać się pod czyjeś dyktando ani spełniać czyichś oczekiwań. Może nie jesteśmy przyjaciółkami, jakie pokazują w filmach czy reklamach, ale po co się wciskać w szablon, który nam nie pasuje? Całe życie uchodzę za dziwadło, więc i moja przyjaźń jest nieszablonowa. Za to naprawdę rozumiemy się z Moniką bez słów.
Czytaj także:
„Byłam zakochana do szaleństwa, kupowałam ciuchy za fortunę, żeby mu się podobać, a on… ukrywał przede mną żonę i dziecko”
„Mój synek dobrze pływa, ale nad morzem zaskoczyła go wysoka fala. Z objęć śmierci wyrwał go... tajemniczy nieznajomy”
„Syn i synowa podrzucają nam wnuka na każde wakacje, a sami jadą wypoczywać. Jesteśmy wykończeni opieką nad tym diabłem”