Razem z bratem czuliśmy się jak piąte koło u wozu w naszej rodzinie. Byliśmy zaniedbani, mimo że mieliśmy wszystko. Rodzice mieli inne priorytety i zajęcia.
Dla rodziców niewiele znaczyliśmy
Oficjalnie nigdy nie byłam sierotą. Moi rodzice odeszli, kiedy sama już miałam wnuki. Ale praktycznie całe życie byłam sama. Mama była pracoholiczką, którą dodatkowo napędzały sukcesy. Ojciec nieudacznikiem, który wciąż próbował zrobić wielki interes. Jego długi spłacała mama. Ja i mój brat byliśmy pozostawieni samym sobie. O nasze podstawowe potrzeby – żebyśmy nie chodzili głodni czy brudni – dbała gosposia. Nigdy nie brakowało nam też zabawek czy kosztownej edukacji. Ale mama nie miała w sobie ani grama instynktu macierzyńskiego.
Nie winię jej za to, taka się urodziła. Tylko po co w ogóle potrzebne były jej dzieci? Mój brat miał taką teorię, że posiadanie męża i dzieci dobrze wyglądało wizerunkowo. Pewnie zakładacie, że ja i brat byliśmy ze sobą blisko, bo mieliśmy tylko siebie. Pudło. Nigdy nie mogliśmy się dogadać. Jedyne, co nam razem dobrze wychodziło, to wbijanie sobie złośliwych szpil. Bo doskonale wiedzieliśmy, gdzie u drugiego są wrażliwe miejsca.
Ale teraz chyba rozumiecie, że tak naprawdę byłam psychiczną sierotą. I w dodatku pełną nieufności do świata. Rodzice nigdy nie zwracali uwagi na to, że może ich dzieci są zbyt małe, by wysłuchiwać historii o ludzkich podłościach, nieuczciwych instytucjach i sposobach, jak można wykroić dla siebie jak największy kawał tortu.
Nie wiem, czy to miało jakiś związek z depresją mojego brata, która uderzyła go, jeszcze zanim skończył liceum. Nikt nie zauważył. A on nie szukał pomocy. Pewnie uznał, że nikt się nie przejmie. Że nikomu nie zależy. Może i miał rację. Wiem, co było tego filarem – samotność. Głęboka i zimna jak Ocean Arktyczny. Wiem, bo czułam tak samo. Czy wiecie, że taka samotność boli? I przepełnia lękiem. Brat zmarł, dopadł go nowotwór, któy zabrał go szybko. Nie chciał walczyć.
Obwiniali mnie o chorobę brata
Patrzyłam na twarze rodziców podczas pogrzebu. Gdy błyskały flesze dziennikarzy, widniała na nich odpowiednia dawka smutku i rozpaczy. Za zamkniętymi drzwiami domu wybuchła między nimi kłótnia. Wzajemne oskarżenia o obojętność na los dzieci fruwały w powietrzu jak rakiety bojowe, uderzając w czułe punkty oponenta. A potem mama spojrzała na mnie i spytała:
– To był twój brat. Jakim cudem tego nie zauważyłaś?
– Właśnie – dodał tata.
I nagle to była moja wina. Miałam szesnaście lat. Teraz wiem, że próbowali zepchnąć na mnie odpowiedzialność, żeby potem móc wrócić do zwykłego życia, z poczuciem, że zrobili wszystko, co mogli. Ja przez kolejne miesiące chwiałam się na krawędzi przepaści, kuszona wizją spokoju, jeśli pójdę śladem brata. Pamiętam noce, w których z całych sił modliłam się do Boga, aniołów, do wszystkich moich krewnych, których nie znałam, i tych, których znałam, a którzy już przyjęli mojego brata do swego grona.
– Nie zapominajcie o mnie – szeptałam. – Jestem sama. Potrzebuję opieki.
To był okropny czas. Żeby zapomnieć, znieczulić się, postanowiłam dostać się na medycynę. Rzuciłam się w wir nauki. Podręczniki, korepetycje. Nie miałam czasu na nic więcej. Pomogło. Dostałam się na akademię medyczną. Rodzice byli dumni. Mama powiedziała:
– Co prawda wolałabym, żebyś została prawnikiem, sędzią, bo to byłoby korzystniejsze dla naszej rodziny. Ale kardiolog też się przyda.
– Chcę być psychiatrą – odparłam.
– Nie żartuj – mama popatrzyła na mnie z niesmakiem. – Chyba nie oczekujesz, że ktoś z nas będzie potrzebował psychiatry.
– Twój syn potrzebował – odparłam zimno.
Nigdy nie byłam z mamą blisko, ale po tej rozmowie nasze drogi jeszcze bardziej się rozeszły.
Miałam swój cel
Kolejne dwa lata zakuwania. Już wiedziałam, że jeśli chcę dostać się na psychiatrię, muszę być lepsza niż inni. Było ciężko. Od przepracowania dostałam „mgły mózgowej”. Miałam wrażenie, że nic więcej się w nim nie zmieści. Nawet jedna formułka. A tu zbliżał się ważny egzamin. I wtedy koleżanka zaprosiła mnie na imprezę…
– Trzeba się rozluźnić, inaczej trafimy do psychiatryka, ale jako pacjentki.
Na imprezie był jakiś chłopak, który opowiadał cuda o działaniu podejrzanych leków. Że mózg jest wtedy jak na dopalaczach, że chłonie jak gąbka, że człowiek czuje się jak geniusz. Kupiłam jedną tabletkę na sprawdzenie. Wyszłam z imprezy koło północy. Do domu miałam kilka przecznic. Trzymałam prawą rękę w kieszeni płaszcza, zaciśniętą na niewielkiej torebce. Trochę się bałam, ale jednocześnie byłam zdesperowana.
– Zdajesz sobie sprawę, co się stanie, jeśli to weźmiesz?
Pytanie doleciało do mnie z mrocznej bramy, obok której przechodziłam. Serce skoczyło mi do gardła. Zatrzymałam się. Gdyby był to głos mężczyzny, pewnie bym uciekła. Ale to mówiła kobieta, i to niezbyt młoda, sądząc po głosie. Próbowałam dojrzeć jej twarz w cieniu bramy, ale bez skutku.
– O czym pani mówi? – spytałam.
– O tej torebeczce, którą trzymasz w zaciśniętej dłoni. Będziesz czuła się jak bogini, pełna życia, energii i możliwości umysłowych. Pokochasz to. I choć na początku uwierzysz, że jesteś w stanie to kontrolować, nie dasz rady. Za pięć lat będziesz już nałogowcem. Za siedem stracisz wszystko – pracę, dom, miłość.
Serce biło mi jak szalone. Skąd ta kobieta wie o tym, co trzymam w mojej kieszeni? Skąd wie, co się stanie… Najgorsze było to, że jej wierzyłam. Niemal widziałam siebie za te kilkanaście lat – zniszczoną przegraną kobietę.
– Kim pani jest? – spytałam gwałtownie i weszłam w cień bramy.
Ale nikogo tam nie było. W osłupieniu szukałam właścicielki głosu, weszłam na podwórko, próbowałam otworzyć zamknięte drzwi na klatkę schodową. Pusto. Jakby nikogo nie było. Ale przecież słyszałam… Zanim doszłam do domu, wyrzuciłam tabletkę do kosza na śmieci. Musiałam więc polegać na własnym, zmęczonym mózgu. Wystarczyło. Dostałam się na wymarzoną psychiatrię.
Nie chciałam mu wierzyć
Filipa poznałam pod koniec studiów. Prawie już był chirurgiem. Kochaliśmy się, choć może nie była to miłość, jaką opisują w romansach czy w poezji. Ani tak namiętna, ani tak romantyczna. Po prostu zwykła miłość, jakiej doświadcza większość kobiet i mężczyzn. Ale wcale przez to nie mniej cenna. A może i bardziej, bo to ona najczęściej pozwala ludziom zestarzeć się razem.
Po czterech latach wspólnego mieszkania postanowiliśmy się pobrać. Kilka dni po tym, jak pochwaliłam się w pracy zaręczynami, dowiedziałam się, że Filip zdradza mnie z pielęgniarką. I że obiecał jej małżeństwo. Bo ja nie chcę dzieci, a ona tak.
Wiedziałam, że Filip chce zostać ojcem. Ale dogadaliśmy się, że poczekamy z tym, aż zrobię doktorat. Wydawało mi się, że nie miał nic przeciwko.
Wróciłam do domu zraniona do głębi i zrobiłam mu awanturę. Jednocześnie pakowałam swoje rzeczy. Nie chciałam słuchać jego zapewnień, że nigdy mnie nie zdradził. Że to wszystko zmyślenia kobiety, która od miesięcy próbuje go uwieść.
– Dlaczego mi o niej nie powiedziałeś? – krzyknęłam z płaczem. – Teraz to wymyślasz.
– Diana, spójrz na mnie – Filip chwycił mnie za ramiona i obrócił do siebie. – To nie było ważne. Dla mnie. Ale ty byś się przejęła. I po co? Kocham cię, chcę mieć z tobą dzieci, nie z tą wariatką. W końcu jesteś psychiatrą. Nie widzisz, że ona kłamie?
Wyszarpnęłam się, wzięłam walizkę i wyszłam z mieszkania. Z tego wszystkiego nie wzięłam kluczyków do samochodu, ale za żadne skarby nie wróciłabym teraz na górę. Szłam nocnymi ulicami miasta, ciągnąc za sobą walizkę. Wiedziałam, że już do Filipa nie wrócę. Serce mi krwawiło.
– To twoja jedyna szansa na miłość – usłyszałam głos starej kobiety.
Od razu go poznałam. Zatrzymałam się jak wryta. Spojrzałam w bok. Krok ode mnie zaczynał się park miejski. Głos dochodził z głębokiego mroku pod dębem, tuż za ogrodzeniem.
– Dlaczego nie wierzysz mu, kiedy mówi, że cię nie zdradził? Że to zemsta kobiety, którą odtrącił z miłości do ciebie? Czas komuś zaufać, Diano.
Stałam przy prętach ogrodzenia, próbując wzrokiem przebić mrok. Dojrzeć właścicielkę głosu.
– Kim jesteś? – wyszeptałam.
Ale ona jakby mnie nie słyszała. Mówiła dalej:
– Jeśli odejdziesz, nigdy już nie zaufasz żadnemu mężczyźnie. Nie zostaniesz żoną, matką, i będziesz tak bardzo samotna, że twoje serce stwardnieje, a dusza zamarznie. Jak w takim stanie możesz być dobrym psychiatrą i leczyć inne zamarznięte dusze? Nikomu nie pomożesz, a kiedy dojdzie do ciebie, że zmarnowałaś swoje życie, sięgniesz po alkohol. I pewnego dnia, kiedy będziesz już na dnie. A powtarzam, na takich jak ty tam nikt nie czeka.
– Kim jesteś?! – krzyknęłam z rozpaczą i szarpnęłam prętami. Ale więcej nie usłyszałam głosu i w pewnej chwili już wiedziałam, że pod drzewem nikogo nie ma.
Słowa nieznajomej przebiły się przez mgłę rozpaczy i złości. Przypomniałam sobie twarz pielęgniarki, gdy mówiła o swoim romansie z Filipem. I jego wzrok gdy zapewniał o swojej miłości. Byłam idiotką. Zawróciłam do domu. W mieszkaniu pokajałam się, a Filip wybaczył mi chwilowy brak zaufania. Już nigdy w niego nie zwątpiłam, a on nigdy mnie nie zawiódł. Pobraliśmy się. W ciągu kolejnych kilku lat urodziłam dwoje dzieci, które, mam nadzieję, nigdy nie czuły się sierotami.
Męczyło mnie to pół wieku
Czasami, kiedy przychodziłam na grób mojego brata, zapalałam świeczkę i pytałam go:
– Jak myślisz, kim była kobieta, która dwa razy uratowała moje życie? Może to mój anioł stróż? – Śmiałam się wtedy kpiąco, bo już jako dziecko straciłam wiarę w Niebo i istoty je zaludniające.
Maciek milczał. W życie pozagrobowe też już nie wierzyłam. Chodziłam na grób brata na zasadzie odwiedzin w mojej pamięci. Póki o nim pamiętałam, póty moja przeszłość żyła. W końcu uznałam, że ten głos był po prostu moją podświadomością. Ona widziała więcej, a może rozumiała więcej niż moja uprzedzona i ograniczona emocjami świadomość. A te niesamowite wizje okropnej przyszłości, które błyskały w moim umyśle kilkusekundowymi filmikami naładowanymi emocjami, złożyłam na karb mojej niezwykłej, najwyraźniej, wyobraźni. I byłam o tym przekonana…
To się stało w dzień moich siedemdziesiątych urodzin. Dokładnie o szesnastej dwadzieścia pięć. Byłam akurat w kuchni i kroiłam ciasto. W salonie moje dzieci, wnuki i mąż szykowali pokaz zdjęć pamiątkowych. Nagle odniosłam wrażenie, że w pomieszczeniu zmieniło się ciśnienie, bo zaczęły mnie boleć uszy i musiałam przełknąć. Wtedy usłyszałam głos pełen rozpaczy:
– Nie zapominajcie o mnie. Jestem sama. Potrzebuję opiekuna.
Obróciłam się, ale w kuchni nie było nikogo. Serce biło mi jak szalone. Z jakiegoś powodu przestraszyłam się i stan dziwnego niepokoju towarzyszył mi aż do chwili, gdy kilka godzin później położyłam się do łóżka i zasnęłam.
Miałam sen. Stałam w chłodnym mroku. To była jakaś brama kamienicy prowadząca na wewnętrzne podwórko. Przede mną była ulica mojego miasta oświetlona latarnią. Usłyszałam szybki stukot butów i w krąg światła weszła młoda dziewczyna. Poznałam ją. To byłam ja. I nagle wszystko zrozumiałam.
– Wiesz, co się stanie, jeśli to weźmiesz? – odezwałam się z mroku.
Dziewczyna spojrzała na mnie.
– O czym pani mówi? – spytała.
A ja nagle ujrzałam w wyobraźni to wszystko, co mogło się zdarzyć. I powiedziałam to, patrząc na coraz bardziej przerażoną twarz mojej wersji sprzed pięćdziesięciu lat. Gdy skończyłam, ulica przede mną zafalowała, i nagle zmieniła się w inną. Chodnik biegł za ogrodzeniem parku, a ja stałam pod starym dębem. Wiedziałam, że za chwilę pojawię się, zapłakana, ciągnąć za sobą walizkę na kółkach. Już słyszałam turkot kół…
Kiedy obudziłam się rano, poczułam, że ogarnia mnie ulga. Zagadka głosu staruchy męczyła mnie całe życie. Teraz przynajmniej wiedziałam, kto uratował moje życie dwa razy. Ja sama. Tylko jak to było możliwe?
– To dowód, że astrologia działa! – moja wnuczka Asia, astrolożka amatorka, klasnęła w dłonie, kiedy usłyszała moją opowieść. – Przecież ci, babciu, powiedziałam, że w twoje siedemdziesiąte urodziny wszystkie planety ustawiły się dokładnie tak jak w dniu, kiedy przyszłaś na świat – wyciągnęła smartfon i coś w nim sprawdziła. – Pamiętasz może, o której godzinie poczułaś ten skok ciśnienia i usłyszałaś tamten głos?
Przypomniałam sobie, co wskazywał zegar na piekarniku, z którego wyjmowałam ciasto.
– Szesnasta dwadzieścia pięć.
Asia podała mi telefon. Na ekranie zobaczyłam mój kosmogram z datą i godziną narodzin: 16.25. Moje życie zatoczyło krąg. Nadal nie rozumiałam mechanizmu tego, co się stało, ale myślę, że nie ma sensu zawracać sobie tym głowy. I tak jestem przekonana, że największą siłą we wszechświecie jest energia ludzkich emocji. Potrafi pokonać i przestrzeń, a nawet czas.
Czytaj także:
„Miałam 16 lat, gdy na świat przyszedł mój syn. Ojciec kazał mi go oddać, a ja nie protestowałam”
„W walentynki miałem się oświadczyć, ale nakryłem Olę na rozgrzewaniu szefa do czerwoności. Zamiast męża, wolała awans”
„W prezencie na walentynki dostałam od męża zdradę, a potem rozwód. Już zawsze będą mi się kojarzyć z jego kochanką”