„Dla mojego męża liczyły się tylko pieniądze i status. Odciął mnie od wszystkich przyjaciół, którzy zarabiali mniej od nas”

Dla mojego męża liczą się tylko pieniądze fot. Adobe Stock, Volodymyr
„– Ile masz kasy na swoim koncie? Przelej mi wszystko. – Po co? – Iza, nie zadawaj głupich pytań. Mam pewien deal do zrobienia i już. Szybciutko. Czy ty musisz tak bezustannie coś kombinować? Nie wystarcza ci, że mówię: przelej? Przelej to znaczy przelej, po co te jałowe gadki”.
/ 01.09.2022 08:30
Dla mojego męża liczą się tylko pieniądze fot. Adobe Stock, Volodymyr

Kilka dni temu Marek wrócił z pracy bardzo ponury.

– Ile masz kasy na swoim koncie? – rzucił pytaniem.

– Nie wiem dokładnie, z pięć tysięcy? – odpowiedziałam.

To przelej mi na konto te pięć tysięcy, okej?

– Po co?

– Iza, nie zadawaj głupich pytań. Mam pewien deal do zrobienia i już. Szybciutko.

– Przecież masz na koncie jakieś ogromne pieniądze, po co ci moje marne pięć tysięcy? Marek, co jest?

– Czy ty musisz tak bezustannie coś kombinować? Nie wystarcza ci, że mówię: przelej? Przelej to znaczy przelej, po co te jałowe gadki.

Taki jest Marek. Król świata

Podjął decyzję, coś tam sobie wykombinował i mnie nic do tego. Mam wykonać polecenie i już. Zawsze taki był. Inna sprawa, że miał od zawsze dryg do interesów. Lubił pieniądze, a w zasadzie to jeszcze bardziej lubił zarabianie. Tu coś kupił, tam sprzedał, przebicie jakieś obliczył, kupił coś innego, zainwestował i tak bez końca.

– Pieniądze nie lubią bezczynności. One muszą pracować, wtedy dobrze się czują, są zadowolone i ściągają swoich znajomych – twierdził.

– Co ty bredzisz? Jakich znajomych?

– Dolarki przybiegną, franki, mareczki niemieckie.

– Nie znoszę tego twojego zdrabniania, chlebuś z masełkiem i pieniążki… obrzydliwe – denerwowałam się.

– Ale jak już mareczki przybiegną do Mareczka, to lubisz? Prawda?

Taka była prawda. Związaliśmy się ze sobą w końcówce komunizmu. Wszędzie dookoła bieda z nędzą. Sklepy puste i brak perspektyw. Moi znajomi, w znakomitej większości, zrezygnowali z prób ustawienia się w życiu. Patrzyli na Marka z mieszaniną podziwu i pogardy. Podziwiali ten jego tajemny zmysł, który pozwalał mu wyczuć, gdzie można zarobić, a zarazem, z tego samego powodu pogardzali nim. W naszym środowisku modne było raczej snucie się bez celu i prowadzenie niekończących się rozmów o sposobach zbawiania świata. A Marek nie chciał nikogo zbawiać, chciał dobrze żyć.

I żebym ja dobrze żyła i nasz Maciek

Żeby dzieciak miał pampersy z Pewexu, a nie tetrowe pieluchy.

– To takie drogie, Marku – mówiłam.

– Nie będę na dzieciaku oszczędzał. A poza tym, byłaś u Aśki, czułaś ten nieznośny fetor w domu? Smród gotowanych w garze pieluch? Widziałaś, jak stała przy desce i nawet na chwilę nie przerywała prasowania? To obrzydliwe. Od tamtej pory czuję, że nie mógłbym przełknąć niczego u nich. Wstrętne.

– Przestań, wszyscy tak żyją.

– My nie!

– No tak. My nie.

Jeszcze wcześniej, zanim Maciuś się urodził, udało nam się wyjechać na truskawki do Norwegii. Siedzieliśmy na polu od bladego świtu do nocy, a nawet zdarzało się, że Marek ustawiał malucha tak, żeby móc oświetlić reflektorem pole i rwaliśmy także po zmierzchu. To była najgorsza praca, jaką kiedykolwiek wykonywałam. Okropny ból w krzyżu, w kolanach, cały dzień w przygarbieniu i tylko ręce biegały od krzaków do pudełek i z powrotem. Koszmar. I nagle, jak we śnie, ocierałam pot zalewający mi twarz i zobaczyłam, jak drogą, tuż obok idzie Wojtek, mój stary przyjaciel. Poderwałam się i zawołałam. Wojtek był tak samo zdumiony jak ja. Rzuciliśmy się sobie w ramiona i wtedy usłyszałam gdzieś z dołu przytłumiony głos Marka:

– Izka! Tu ci nie płacą za podskoki, tu ci płacą za truskawki. Wracaj do roboty.

Nie umiałam się odszczekać. Padłam na kolana i nerwowo zrywając owoce, mówiłam jeszcze coś do Wojtka, który stał kompletnie zdumiony sytuacją. Wreszcie pożegnał się i poszedł. Czułam się upokorzona. Jakiś czas później, już na początku kapitalizmu, Wojtek wpadł do nas. Niestety trafił na Marka.

– Dobrze, że cię widzę, Wojtuś. Mam pracę dla ciebie.

– Pracę? Marku, nie świruj. A jaką?

– Dobrą. Nie pytaj jaką, tylko ile można z niej wyciągnąć.

– To ile?

– Dużo.

– Aha.

– Uruchomiłem małą firmę, usługi sprzątające! Ruszam za moment. Żadne tam drobne chałtury, same duże obiekty, najchętniej biura albo fabryki po remoncie, takie sprawy. Ściągniesz tych swoich niedojadających znajomków, zmontujesz brygadę i będziecie ustawieni. Praca na akord, czyli im szybciej zrobicie, tym szybciej was przerzucę w kolejne miejsce.

– Marek, ja kończę filozofię…

– I co? Najadłeś się nią? Ja mówię o życiu! To jest jedyna prawdziwa filozofia. Nie świruj, pora dorosnąć. Będziesz organizował robotę brygadzie, sprawdzał, czy się nie opieprzają i dowoził wszystkie potrzebne pierdoły, te szmaty, środki, całą chemię…

– Jak dowoził?

– Moim maluchem. Będę ci dawał, dopóki nie dorobisz się swojego.

– Odpada. Sorry, ale ja nie mam prawa jazdy.

– Jak nie masz? To jak ty chcesz żyć?

– Nie mam, bo nie potrzebuję. Marku, tu jest komuna, ja tu nigdy nie będę miał samochodu. Ani mieszkania. Czego nie rozumiesz?

– Tego, że można być aż takim bęcwałem! – krzyknął.

Wojtek wzruszył ramionami i sobie poszedł.

Przyjaźni z nim najbardziej mi żal

Wzajemna niechęć Wojtka i Marka była jednak nie do przeskoczenia.

– Nie będziesz nigdzie łazić bez potrzeby. Izka, to nie jest środowisko dla ciebie, banda łachmytów bez ambicji i planu na życie.

Marku, to są moi przyjaciele.

– Byli, Izo, byli.

Trochę się przed tym broniłam, ale Marek okazał się silniejszy. Zrobił jakoś tak, że powoli traciłam ze wszystkimi kontakt. Marek zamykał i otwierał kolejne firmy, wybudował dla nas dom pod Warszawą i to już ostatecznie uśmierciło moje życie towarzyskie. Owszem, wpadali jego koledzy. Czasami z żonami czy partnerkami. Marek uwielbiał grillować w ogrodzie. Przewracał te steki, popijał swoją ulubioną whisky, a najedzony zapalał cygaro. Taki miał styl.

– Iza, przynieś sałatki! Maciuś, ile razy ci mówiłem, żebyś nie rzucał Sabie piłki w tę stronę? Mówiłem, czy nie? A ty, Konrad, jak z tym mieszkaniem? Będzie coś z tego?

Staruszka już prawie urobiona. Wysłałem Miecia, a potem jego żonę, oglądali i strasznie narzekali, że ruina i w fatalnym miejscu, i na koniec wyśmiali jej cenę. Zaraz się złamie i nam to puści.

– Zuch chłopak!

Od pewnego czasu Marek kupował okazyjnie mieszkania, głównie od starszych, samotnych ludzi, remontował je i sprzedawał za duże pieniądze. Konrad był jego wspólnikiem. Nie lubiłam go, drobnego cwaniaczka.

– Kondzio jest taki zaradny, mówię ci, zawsze się jakoś potrafi ustawić – paplała podpita żona Konrada, Elunia – ale oczywiście, daleko mu do twojego Marka. On Marka naprawdę podziwia i wiesz, tak się cieszę, że na niego trafił i może się tyle przy nim nauczyć.

– Izuniu! A pokazałaś już Eluni swoje najnowsze cudeńko?

– To znaczy co?

– No ten kombajn za osiem tysi! No, odkurzacz nowy!

– Aaaa. Jeszcze nie. Zaraz pokażę. Chodźmy, Eluniu…

Tak wyglądały te nasze garden party. I mniej więcej tak wyglądają do dziś. Tylko że gdzieś przeleciało tyle lat i ja czuję się już stara i coraz częściej myślę o tym, czego w życiu nie zrobiłam.

To nie wygląda dobrze

Sama o tym wiem. Z jednej strony jest mi wygodnie i nie muszę się o nic martwić, a z drugiej podglądam na Facebooku, z anonimowego konta, moich dawnych znajomych. Okazało się, że prawie wszyscy dobrze sobie radzą. Mają rodziny, swoje wakacje, swoje pasje i mnóstwo przyjaciół. Wojtek ma wreszcie prawo jazdy, bo czasami wrzuca fotki ze swoich podróży starym jeepem. Prowadzi też bloga poświęconego filozofii. Nigdy nie odezwałam się do nikogo z nich. Nie wiem dlaczego. Może – paradoksalnie – czegoś się wstydzę. Może niesłusznie, ale co mam zrobić, skoro tak to czuję.

– Marek, przelałam kasę.

Spojrzał na mnie przelotnie.

– To i dobrze. Ale nie przeszkadzaj mi.

– Coś jest z tobą nie w porządku, czuję wyraźnie. Wiem, kiedy dzieje się coś niedobrego.

– Iza, nie teraz! Muszę wyjść, nie czekaj z kolacją, bo wrócę raczej późno.

– Jak chcesz.

Marek nie wrócił późno. Wrócił dopiero ranem następnego dnia. Kompletnie pijany wyglądał jak upiór z horroru. Usiadł przy stole w kuchni i rozpłakał się. Łkał jak mały chłopczyk.

– Marku, co jest? – objęłam go i przytuliłam. – Przecież jestem twoją żoną, możesz powiedzieć mi wszystko. Masz kogoś?

– Co?

– Jest jakaś inna kobieta?

– To… nie chodzi o żadną babę… Skąd ci to przyszło do głowy?

– To o co?

– Mam problemy… to chodzi o… pieniądze…

Wiedziałam, że Marek inwestował na giełdzie. Nie wiedziałam tylko, że można być takim kretynem i na jednej akcji przegrać wszystko, do czego się w życiu doszło. A jednak… Przegrał także, wierząc w to, że się passa odwróci, te moje mizerne zaskórniaki. Poszedł do sypialni i jeszcze jakiś czas słyszałam jego łkanie na zmianę z przekleństwami. Odpaliłam komputer. Wojtek na swoim blogu napisał bardzo ciekawy tekst o Victorze Franklu. Słyszeliście o takim gościu? Bo ja – nie.

Czytaj także:
„Gdy zmarł teść, teściowa się zmieniła. Obsesyjnie interesowała się naszym życiem, nieproszona cerowała moje majtki”
„Czułam, że to dziecko musi żyć. Próbowałam odwieść Kasię od usunięcia ciąży i miałam rację. To dziecko uratowało jej życie”
„Adrian miesiącami mnie dręczył i prześladował. Policja mnie zbyła. Zainteresują się dopiero, gdy zrobi mi krzywdę”

Redakcja poleca

REKLAMA