„Dla męża i dzieci byłam jedynie służącą. Pokazywali mi palcem, gdzie jest brudno, a sami leżeli. Potem jeszcze żądali obiadu”

Mąż i dzieci traktowali mnie jak służbę fot. Adobe Stock, fizkes
„Rodzina jest oprana, nakarmiona, dopieszczona i wygłaskana, a co najważniejsze, wszyscy wiedzą, że to co mają, robi się jakoś samo, i nie trzeba mieć wyrzutów sumienia, że się nie pomaga. Nawet podczas domowych przyjęć ledwie przysiadałam w biegu między kuchnią a salonem i dopiero w ostatniej chwili zdejmowałam fartuch…”.
/ 30.07.2022 12:30
Mąż i dzieci traktowali mnie jak służbę fot. Adobe Stock, fizkes

Nie zbuntowałam się, nie porzuciłam rodziny ani nie zamknęłam kuchni na cztery spusty. Przeciwnie – właśnie tam urządziłam sobie swój… kącik pracy twórczej. O takich kobietach jak ja mówi się: chodzące ideały. Wszystko jedno, czy są żonami, czy matkami, przyjaciółkami, pracownicami – to nie ma znaczenia. Każdy obowiązek wykonują dokładnie i starannie, niczego nie trzeba po nich poprawiać, są solidne, godne zaufania i pracowite.

Mieć taką pod bokiem to prezent od losu

A jeśli w dodatku ten prezent jest skromny i zbyt wiele nie wymaga, można uznać, że na loterii życia wygrało się główny los! Z ideałami świetnie się mieszka i pracuje. Mężowie mają zawsze idealnie wyprasowane koszule i codziennie obiad z dwóch dań. Rodzina jest oprana, nakarmiona, dopieszczona i wygłaskana, a co najważniejsze, wszyscy wiedzą, że to co mają, robi się jakoś samo, i nie trzeba mieć wyrzutów sumienia, że się nie pomaga. Piszę o sobie, ale takich jak ja jest na pewno dużo więcej! Są ciche, nie lubią grać głównych ról, wolą się chować za cudzymi plecami, dlatego prawie nikt o nich nie wie. Nawet podczas domowych przyjęć ledwie przysiadają w biegu między kuchnią a salonem i dopiero w ostatniej chwili zdejmują fartuch…

Wprawdzie jest im trochę przykro, kiedy własny mąż mówi: „Ta Marlenka to się w ogóle nie starzeje! Ty widziałaś jaka ona elegancka i zadbana. Wygląda jak twoja córka!”. Ale machają ręką, bo przecież szybko trzeba się brać za deser! Nie lubią, kiedy zawiadamia się je w ostatniej chwili, że będą miały gości. Są wściekłe, ale nie protestują. Biorą się do roboty! Ze mną było podobnie…

– Kochanie – zawołał mój mąż od progu. – Wyobraź sobie, że spotkałem Pawła. Parkowaliśmy obok siebie i nagle patrzę, a to mój dawny kumpel. Oczywiście zaprosiłem ich do nas.

– Ich? – zapytałam.

– No, jego z żoną. Przygotuj coś pysznego, bo ta Pawła kobitka podobno do gotowania ma dwie lewe ręce. Niech mi zazdroszczą!

– A, kiedy to ma być?

– Jak kiedy?! Dzisiaj. Będą o osiemnastej. Specjalnie prosiłem o punktualność, bo chyba zrobisz coś na ciepło, prawda? No, kochanie, dasz sobie radę. Jak nie ty, to kto?

Akurat kroiłam rozmrożonego kurczaka. Stałam z dużym nożem w ręce nad deską ułożoną między warzywami na zupę, pomidorami do przetarcia i jajkami do umycia. Nie wiem czemu, ale przez głowę przeleciała mi taka myśl: „Bywa, że on jest okropny, ona ma go absolutnie dosyć, potem on znika w tajemniczych okolicznościach, a ona rozpoczyna nowe życie…”. Chętnie przeczytałabym taką książkę, czyli prosty, łatwy kryminał, w którym każdy dostaje to, na co zasłużył. Że takich nie ma? No to go trzeba napisać! Ja go napiszę…

Głupi pomysł? Dlaczego?

Do końca życia mam gotować, sprzątać, podawać, wycierać i odkurzać? Mam dosyć! Koniec! Żeby było już wszystko jasne, dodam, że mam sześćdziesiąt lat (prawie) i nigdy nie zajmowałam się żadną artystyczną twórczością. W szkole lubiłam pisać wypracowania, to wszystko. Ten nagły pomysł potraktowałam jak chwilową fanaberię. Ot, zezłościłam się na męża, że mnie stawia pod ścianą, i przyszły mi do głowy głupie myśli. Nawet się przed samą sobą zawstydziłam tak idiotycznych marzeń! Ale czasami zasiane ziarenko, rośnie nawet gdy się go nie podlewa… 

Zaczęłam od pytania, jak będę pisać. Trzeba było opracować technikę, zastanowić się nad sposobem, bo wprawdzie dawno temu biegle pisałam na maszynie, ale kto teraz posługuje się tym narzędziem? Zaczęłam obserwować męża i dzieci, które nie odrywały wzroku od swoich komputerów, i podpytywać: jak to działa, co się robi, kiedy się coś źle napisze, na ile komputer się różni od maszyny do pisania, i tak dalej. Odpowiadali nawet chętnie, bo zawsze fajnie jest mieć nad kimś przewagę wiedzy, i tłumaczyć to, co się umie. Ale szybko im przeszedł ten entuzjazm do uczenia starej żony i matki. Poszukałam więc informacji o kursach komputerowych. Szybko takie znalazłam i nic nikomu nie mówiąc, zaczęłam praktykować coś, co jak jeszcze niedawno sądziłam, nie będzie mi do niczego potrzebne. Nie będę się chwaliła, że od początku wszystko było proste i łatwe. Ale miły i młody instruktor mi wytłumaczył, że skoro z łatwością obsługuję pralkę, zmywarkę, odkurzacz i inne sprzęty AGD, to komputer też przestanie być dla mnie czarną magią, pod warunkiem, że przestanę się go bać.

Najbardziej pomogła mi poznana na kursach Ola

Trochę starsza ode mnie, ale bardziej przebojowa i energiczna. Szybko się zakolegowałyśmy i jej pierwszej przyznałam się do moich marzeń napisania książki.

– Fantastyczny pomysł! – powiedziała. – Wiesz, jak się mówi: idź za swoim marzeniem!

– Ale musiałabym sobie kupić laptop, a potem jakoś to rodzinie wytłumaczyć, bo niby skąd nagle ja, kucharka i praczka do komputerów?

Niech sobie wydziwiają! Przejmujesz się? To przestań, bo życie jest krótkie i nigdy nie wiadomo, kiedy nam wyłączą prąd.

Ten argument mnie najbardziej przekonał! Faktycznie: skończę sześćdziesiątkę, potem polecą następne lata, a ja będę nadal tylko usługiwała rodzinie. Nie mówię, że to mi nie sprawia przyjemności, albo że mnie nadmiernie męczy, ale chciałabym zrobić także coś dla siebie. Nawet, gdyby to się wydawało komuś szalone albo śmieszne, mam przecież prawo poczuć radość wynikającą z tego, że mogę więcej, niż mi się wydawało. Oczywiście brałam pod uwagę to, że może mi się nie udać, ale wtedy powiem, że chociaż próbowałam! Kupiłam laptop. W kuchni pod oknem postawiłam biały stół z szufladami, zainstalowałam dobre oświetlenie, kupiłam wygodne krzesło i… mogłam zaczynać.

Udało mi się!

Mogłam, ale tylko w teorii, ponieważ praktyka okazała się dużo trudniejsza. Po pierwsze, przez parę miesięcy nadal uczyłam się pisać, szukałam informacji, poznawałam możliwości mojego lapka i byłam nim coraz bardziej zachwycona. Ale zdarzało mi się czegoś nie zapisać, źle zamknąć, nie pojąć jakiegoś wyskakującego nagle polecenia czy informacji, i wpadałam w popłoch, a czasem zniechęcenie. Jednak powoli, powolutku zaczynałam rozumieć, o co w tym chodzi, i już nie biegłam z rozpaczą do męża albo dzieci, gdy się coś nie udało. Po drugie, rodzina po pierwszych zachwytach dla nowoczesnej mamy zaczęła się irytować tym, że ślęczę przy komputerze. Kiedy tylko zaczynałam coś pisać, oni rozpoczynali akcję: „Jestem głodny, upiekłabyś jakieś ciasto, czemu nie ma nic słodkiego, mamo, gdzie jest to, tamto?”.

Najgorsze były pretensje mojego męża.

Ty się uzależniłaś od tego badziewia – mówił. – Kobieto, po co psujesz oczy? Weź na wstrzymanie!

Nadal żadne z nich nie wiedziało, że w tajemnicy realizuję swój pomysł: pisanie książki! Wprawdzie to nie był wymarzony kryminał, tylko zbiór bajek i baśni dla dzieci, ale pisałam. Zawsze miałam bujną wyobraźnię i kiedy moje dzieci były małe, nie zasnęły bez bajki przeze mnie wymyślonej i opowiedzianej. To nie były historie o księżniczkach, tylko opowieści o zwierzętach, ptakach, żabach, zaskrońcach, nawet pająkach, myszach i szczurach, bo ja uważam, że dzieci należy oswajać z naturą, żeby potem nie miały lęków ani fobii. W moich historiach przemycałam informacje o zwyczajach, rozmnażaniu, pochodzeniu i inne ciekawostki dotyczące istot mieszkających z nami na planecie Ziemia.

Odnalazłam nową pasję

Naturalnie musiałam się dokształcać, ale to mi sprawiało wielką przyjemność. W dniu swoich sześćdziesiątych czwartych urodzin byłam gotowa. Z wielkim strachem, ale i nadzieją, wysłałam plik z moimi bajkami do wydawnictwa, które zajmuje się takimi książkami. Miałam łzy w oczach z emocji, lęku i radości, że zrobiłam coś, co chciałam zrobić, że się udało! Przez pół roku czekałam na odpowiedź. Niestety, nie nadeszła. Zadzwoniłam do nich i zapytałam, czy dostali mój materiał. Odpowiedzieli, że skoro były to teksty niezamówione, muszę się uzbroić w cierpliwość, ponieważ teraz pojawia się na rynku bardzo wielu autorów. Aby ocenić, czy to, co napisali, ma jakiś sens, trzeba czasu.

Pół roku to za mało! Czekałam następne pół roku, a potem jeszcze kilka miesięcy. Straciłam nadzieję, w końcu przestałam o tym myśleć. Oczywiście nadal korzystałam z laptopa, nawet coś pisałam, ale już spokojnie, bez takiej gorączki. I co powiecie? Mam odpowiedź. Mój zbiór „Bajek i niebajek” ukaże się drukiem! Dziś podpisałam umowę i powiedziałam rodzinie, co mi się udało osiągnąć! Ha! Na początku nie uwierzyli, dopiero kiedy zobaczyli to czarno na białym – zaczęli gratulować. Mówią, że są ze mnie dumni. Wiem, ale na pewno nie tak jak ja jestem dumna z samej siebie!

To wspaniałe uczucie i wcale nie takie zastrzeżone dla nielicznych. Każdy może spróbować, bo każdy ma jakieś marzenia. Wystarczy się odważyć i… pofrunąć. Wiek nie gra roli, dopóki się ma jeszcze jako takie skrzydła. Uwierzcie mi – uniosą!

Czytaj także:
„Gdy zmarł teść, teściowa się zmieniła. Obsesyjnie interesowała się naszym życiem, nieproszona cerowała moje majtki”
„Czułam, że to dziecko musi żyć. Próbowałam odwieść Kasię od usunięcia ciąży i miałam rację. To dziecko uratowało jej życie”
„Adrian miesiącami mnie dręczył i prześladował. Policja mnie zbyła. Zainteresują się dopiero, gdy zrobi mi krzywdę”

Redakcja poleca

REKLAMA