Wojtka poznałam na studiach. Byliśmy najpopularniejszą parą na roku. On, przewodniczący samorządu studenckiego, aktywista, działacz i ja, największa imprezowiczka i organizatorka najlepszych przyjęć na całym wydziale. Uzupełnialiśmy się we wszystkim. Nasi znajomi regularnie sugerowali nam, że na pewno skończymy razem na ślubnym kobiercu. Nie pomylili się. Pobraliśmy się tuż przed obroną dyplomu. Od rodziców dostaliśmy pierwsze wspólne mieszkanie.
Nie myślałam o dzieciach
Niestety, szybko wyszło na jaw, że tak naprawdę niewiele przegadaliśmy przed ślubem. Dopiero kilka miesięcy po ceremonii poruszyliśmy temat dzieci. Ja, niespełna dwudziestopięcioletnia dziewczyna, w ogóle jeszcze o tym nie myślałam. Nie czułam żadnej niechęci do dzieci, ale też nigdy nie ciągnęło mnie do macierzyństwa. Wojtka, jak się okazało, zupełnie przeciwnie.
Zaczął snuć przede mną wizje wielodzietnej rodziny, za tworzenie której powinniśmy się zabrać jak najszybciej. Byłam nieco przytłoczona, ale płynęłam jeszcze na fali miłości. "Ach, jakoś to będzie, może odnajdę w sobie instynkt. A jeśli nie - wystarczy, że Wojtek go ma. Na pewno będzie świetnym ojcem", myślałam optymistycznie.
Nasze pierwsze próby zajścia w ciążę skończyły się niepowodzeniem. Nie byłam tym zmartwiona, stwierdziłam, że pewnie po prostu potrzebujemy więcej czasu. Wojtek jednak miał zupełnie inne podejście. Natychmiast zmienił się w analityka płodności, który gorączkowo studiował mój cykl i wyliczał dni, w które powinniśmy się kochać. Kazał mi prowadzić skrupulatny dziennik pomiarów temperatury i innych objawów.
Zaczęliśmy się kłócić
Ja uważałam, że mąż wywiera na mnie ogromną presję. Nie chciałam począć dziecka w takiej laboratoryjnej atmosferze, bez spontaniczności. Chciałam móc opowiedzieć swojemu potomkowi, że narodziło się z miłości, a nie z naukowych mierników i mechanicznego współżycia wyliczonego co do minuty. Wojtek zarzucał mi z kolei, że zachowuję się, jakby wcale nie zależało mi na urodzeniu dziecka.
Oczywiście, zależało mi, ale nie uważałam też tego za największy cel swojego życia. Tego już oczywiście mężowi nie powiedziałam. Po kolejnych miesiącach bezskutecznych starań, Wojtek zaczął wpadać w coraz większą obsesję. To wtedy postanowiłam się przebadać, sprawdzić czy wszystko w moim organizmie działa w porządku. Na badania poszłam sama. Nie zniosłabym oczekiwań i presji ze strony męża. Potrzebowałam w tej sytuacji spokoju i komfortu, których on nie umiałby mi zapewnić. A nawet gdyby się starał, wiedziałabym, że robi to nieszczerze, bo tak naprawdę już przebiera nóżkami, żeby poznać wyniki i przekonać się, czy dam mu wymarzone dziecko.
Telefon od lekarki otrzymałam tydzień później.
– Przykro mi, pani Aneto – usłyszałam w słuchawce i już wiedziałam. Nie mogłam mieć dzieci.
Przetrawienie tej informacji zajęło mi kilka dobrych tygodni. Biegający wokół mnie z dzienniczkami płodności mąż nie ułatwiał sprawy. Im dłużej zastanawiałam się nad tym, jak przekazać mu wieści, tym bardziej wpadałam w panikę. Znacznie łatwiej było mi samej przyswoić informację, że nie zostanę matką, niż oznajmić mężowi, że nie będzie ojcem.
Bałam się, że mnie zostawi
„Czy będę najgorszą osobą na świecie, jeśli mu nie powiem? Może to planowanie, to wyliczanie... One dają mu jakąś nadzieję. Może tak będzie mu łatwiej?”, pomyślałam. Nie ukrywam, że bałam się nie tylko rozczarowania męża, ale i skutków jakie może przynieść moja nowina. Bałam się, że Wojtek mnie zostawi, gdy dowie się, że nie mogę zostać matką. Postanowiłam więc trwać w tym kłamstwie.
Nie było mi łatwo. Wiedziałam, że każdy negatywny test ciążowy to ból dla mojego męża. Nie tylko dlatego, że po raz kolejny dowodził naszego niepowodzenia. Każda nieudana próba była osobistym ciosem dla Wojtka: przecież tak się starał, tak ciężko pracował. Serce mi pękało, ale nie potrafiłam się przemóc i powiedzieć mu prawdy - zwłaszcza, gdy co miesiąc mówił znowu pełen optymizmu „Następnym razem się uda, czuję to” i mocno mnie obejmował.
Zaczął być napastliwy
Po kilku miesiącach przyzwyczaiłam się do tego, że starania o dziecko są już tylko mistyfikacją przed mężem i rodziną. Nie przewidziałam jednak jednego, że Wojtek zacznie coraz bardziej agresywnie i desperacko rozliczać mnie z dzienniczków, monitorowania temperatury, śluzu itd.
– Znowu nie zanotowałaś temperatury w piątek wieczór – warknął do mnie w niedzielę rano. – Wiem, że byliśmy na imprezie, ale chyba pięć minut potrafisz znaleźć?
– Wojtek, dobrze się bawiłam, przestań. Czy naprawdę uważasz, że ten jeden pomiar wszystko zmieni? Mam przeprogramować całe swoje życie na bycie wyłącznie inkubatorem?! – powoli traciłam cierpliwość.
– Ja przeprogramowałem – odpowiedział chłodno. – Połowę swojego czasu pracy spędzam na czytaniu o kobiecym organizmie, zmieniłem dietę, prowadzę zdrowszy styl życia, odpuszczam sobie wszystko, co może zaszkodzić mi w poczęciu naszego dziecka. Ale faktycznie, to od ciebie wymagam za dużo – dorzucił z przekąsem.
– Kochanie, ja to wszystko doceniam, naprawdę – objęłam go od tyłu.
– Jesteś naprawdę niezastąpiony. Ale może nie wychodzi, bo blokada pochodzi z naszej głowy?
– Nie gadaj głupstw, Aneta, przecież to czysta biologia – parsknął Wojtek.
– A co jeśli nie? Tyle osób mówi, że wyszło im dopiero, gdy… przestali się starać – mruknęłam nieśmiało. – Może za bardzo chcemy? Może odstraszamy to dziecko?
– Znowu się naczytałaś chyba jakichś głupich horoskopów! Co ty w ogóle wygadujesz? – zirytował się mąż.
Myślałam, że zwariuję
Wojtek nie odpuszczał. Do regularnych pomiarów dołączyła ingerencja w moją dietę. Zamówił mi specjalny catering pudełkowy stworzony z myślą o kobiecej płodności. Nigdy tak zdrowo nie jadłam. Wkrótce mąż zabronił mi także pić alkohol i jeść fast-foody – nawet sporadycznie.
– Wojtek, przecież to wariactwo! Mam stracić absolutnie całą radość życia?! – denerwowałam się.
– Nie uważasz, że dziecko jest tego warte? – pytał retorycznie.
Zaciskałam zęby i grałam dalej, chociaż moje życie powoli zamieniało się w codzienność agentki wywiadu. Kosztowne sałatki z tysiącem organicznych składników zagryzałam frytkami, które spożywałam w samochodzie, w tajemnicy przed mężem. Po każdym niedozwolonym posiłku sprzątałam dokładnie wszystkie ślady: odkurzałam okruszki, wyrzucałam opakowania do śmietnika sąsiadów. W głębi duszy jednak coraz bardziej się buntowałam. Czy mój mąż jest w ogóle gotowy na to, że dziecko może zwyczajnie nie być nam pisane? Czy widzi dla siebie jakikolwiek cel poza byciem ojcem?
Nasze kłótnie się nasilały
Chociaż wcześniej zarzekałam się, że nie powiem mężowi o swoich sekretnych badaniach, teraz zaczynałam widzieć w tym cel. Może przynajmniej w końcu da mi odrobinę luzu? Może odpuści, przewartościuje swoje i nasze życie? Tak, będzie awantura, tak, będą łzy, ból i zaciskanie pięści, ale może to jest tego warte?
Nie dam rady dłużej żyć jak robot, który nie je dla smaku, ale wyłącznie dla wartości odżywczych. Który nie sypia dla regeneracji, ale dla dobrego wyniku uzyskanego w aplikacji monitorującej sen. Który nie pije kawy, którą kocha, ale wlewa w siebie hektolitry zdrowotnych herbatek o smaku zgniłego zielska.
Zauważyłam też, że praktycznie nigdy nie kochamy się już z mężem tylko dla przyjemności. Kiedyś znajdował się na to czas. Teraz nasze zbliżenia zdarzały się wyłącznie w dniach płodnych, w wyliczonych godzinach, w optymalnej temperaturze w pomieszczeniu, w konkretnej pozycji. Jak można tak żyć?
Wiem, że jeśli wkrótce coś się nie zmieni, nasze małżeństwo nie przetrwa tego szaleństwa. I to wcale nie z winy mojego kłamstwa, ale niezdrowej obsesji męża.
Czytaj także: „Brat stracił dla tej panny rozum. Aby mieć kasę na drogie ubrania, błyskotki i jej chore zachcianki, zaczął żebrać”
„Teściowa traktuje mnie z pogardą i mówi się, że nie umiem nawet wody zagotować. Nie wie, że przyrządzam słodką zemstę”
„Rodzice pchali mnie na studia, których nie chciałam. Gdy dali za wygraną, ja paradoksalnie przyznałam im rację”