„Rodzice pchali mnie na studia, których nie chciałam. Gdy dali za wygraną, ja paradoksalnie przyznałam im rację”

prawdziwe historie: nie chciałam iść w ślady rodziców fot. Adobe Stock, nicoletaionescu
„W mojej rodzinie tradycje nauczycielskie są bardzo silne. W szkole pracowała już moja prababcia, a także dziadkowie i ciocie. Ja jednak za nic nie chciałam robić tego co oni i uczyć dzieci. Mimo to los spłatał mi figla”.
/ 12.07.2023 17:15
prawdziwe historie: nie chciałam iść w ślady rodziców fot. Adobe Stock, nicoletaionescu

Do grona nauczycielskiego dołączył też mój tata. Uczył języka polskiego w liceum. Tam poznał mamę – nauczycielkę historii. Zakochali się w sobie, wzięli ślub. Kilka lat później urodziłam się ja. Rodzice do dziś wspominają moje pierwsze godziny na tym świecie. Wrzeszczałam ponoć tak głośno, że zagłuszałam wszystkie inne dzieci. I w przeciwieństwie do nich nie ochrypłam.

– Będzie z niej dobra nauczycielka. Ma donośny, silny głos – ucieszył się podobno wtedy tata.

– Tak, tak. Nie da się przekrzyczeć nawet najbardziej rozbrykanej klasie – dodała mama.

Prędzej mi kaktus na dłoni wyrośnie

Oboje święcie wierzyli, że będę kontynuować rodzinną tradycję. Niestety, srodze się zawiedli. W dzieciństwie oczywiście bawiłam się w szkołę, ale nigdy nie chciałam być nauczycielką. Opowiadałam, że w przyszłości zostanę słynną aktorką, znakomitą lekarką, znaną podróżniczką, dzielną policjantką.

Wymieniałam wszystkie zawody, ale o pracy w szkole nie wspominałam ani słowem. Rodzice mieli jeszcze nadzieję, że z czasem moja niechęć do zawodu nauczyciela minie, ale nie. Im byłam starsza, tym mocniej utwierdzałam się w przekonaniu, że cudzych dzieci uczyć nie chcę. Po maturze nie zamierzałam więc składać papierów do żadnej wyższej szkoły pedagogicznej, ale na dziennikarstwo. Z bijącym sercem powiedziałam o tym rodzicom. Ich reakcja mnie zaskoczyła.

– Szanujemy z mamą twój wybór. Jesteś dorosła, masz prawo decydować o swojej przyszłości – oświadczył z powagą tata.

– Naprawdę? Jesteście kochani – ucieszyłam się. Myślałam, że będą mnie przekonywać, naciskać, namawiać do swoich pomysłów, a oni przyjęli moją decyzję ze spokojem.

– Oczywiście. To twoje życie. Ale wiesz co? Przed przeznaczeniem nie uciekniesz. Teraz może wydaje ci się to niemożliwe, ale jeszcze będziesz nauczycielką. I to z własnej nieprzymuszonej woli. Masz to we krwi – powiedziała mama.

– Nie ma takiej możliwości. Prędzej mi kaktus na dłoni wyrośnie, niż będę uczyć dzieci – odparłam z mocą.

Święcie wierzyłam, że w przyszłości zostanę dziennikarką śledczą. Chciałam tropić nieuczciwych polityków i biznesmenów, ujawniać ich przekręty. Wydawało mi się to takie ekscytujące. A na dodatek pożyteczne. Oczami wyobraźni już widziałam swoje nazwisko wśród najbardziej cenionych dziennikarzy w naszym kraju.

Jednak marzenia swoje, a życie swoje. Gdy byłam na drugim roku studiów, zakochałam się z wzajemnością w Karolu, świeżo upieczonym adwokacie. Świata poza sobą nie widzieliśmy. Po dwóch latach znajomości wzięliśmy ślub. Nie chciałam od razu mieć dzieci, bo najpierw zamierzałam skończyć studia i zaczepić się w jakiejś redakcji, ale los spłatał mi figla. Półtora roku później urodziłam bliźniaki. Jakimś cudem obroniłam pracę magisterską, jednak o karierze dziennikarskiej musiałam zapomnieć. Byłam trochę zawiedziona, ale szybko mi przeszło.

Opieka nad dzieciakami dawała mi tyle radości, że zapomniałam o swoich planach i marzeniach. Zostałam panią domu i całkiem dobrze czułam się w tej roli. Szczęśliwie nie musiałam martwić się o pieniądze. Mąż okazał się świetnym adwokatem, więc nie mógł narzekać na brak klientów.

Ktoś musi nim pokierować

Mijały lata. Powodziło się nam tak dobrze, że przeprowadziliśmy się do ekskluzywnego osiedla domów jednorodzinnych. Od początku byłam zachwycona tym miejscem. Nie dość, że leżało w przepięknej okolicy, to jeszcze okoliczni mieszkańcy byli sympatyczni. Sąsiadki okazały się bardzo miłe i szybko się z nimi zaprzyjaźniłam. Widywałyśmy się bardzo często. Nasi mężowie wyjeżdżali rano do pracy, odwoziłyśmy dzieci do szkół i przedszkoli, a potem spotykałyśmy się w którymś z domów na kawkę i ploteczki. Na tych spotkaniach nigdy nie rozmawiałyśmy o poważnych problemach. Nie dlatego, że ich nie miałyśmy. Każdą z nas coś gryzło, ale po prostu nie wypadało o tym mówić. Czas upływał nam więc na chwaleniu się sukcesami mężów, opowieściach o postępach dzieci i rozmowach o ciuchach, kosmetykach, fryzurach i cudownych maseczkach. Zachowywałyśmy się jak amerykańskie żony z filmów o życiu na bogatych przedmieściach. Aż do tamtego poranka.

Umówiłyśmy się wtedy u Patrycji. Przyszłam trochę spóźniona, bo dzieciaki długo nie mogły się zebrać do szkoły i pojechały dopiero na drugą lekcję. Gdy tylko weszłam do salonu, od razu zorientowałam się, że coś jest nie tak. Dziewczyny, zamiast śmiać się i żartować, siedziały cicho jak myszy pod miotłą.

– Co macie takie smętne miny? – zdziwiłam się.

Patrycja ma problem. I to bardzo duży – odezwała się Malwina.

– Tak? A co się stało? – spojrzałam zdziwiona na gospodynię. Zawsze była największą optymistką. A tu nagle taka zmiana.

– Chodzi o Emila – wykrztusiła.

– Twojego najstarszego syna?

– Tak. Ma poważne kłopoty w szkole.

– Co? Przecież niedawno mówiłaś, że jest najlepszym uczniem w klasie.

– Bo jest! Tyle że z przedmiotów ścisłych. Z matematyki i fizyki nikt go nie zagnie. Ale z polskiego leży. Wychowawczyni powiedziała mi ostatnio na zebraniu, że jeśli najbliższym czasie nie opanuje materiału, to nie zaliczy końcowego testu i nie dostanie się do wymarzonego liceum informatycznego. Jest tym kompletnie załamany.

– Zamiast się nad sobą użalać, niech się bierze ostro do nauki. Ma jeszcze trochę czasu – powiedziałam.

– Próbował. Naprawdę. Ale nic z tego. Nie ma zdolności humanistycznych. Jak ma sklecić jakiś tekst, to od razu wpada w panikę. Ktoś musi nim pokierować, wytłumaczyć, jak się pisze rozprawkę, wypracowanie – zaczęła wymieniać.

– To zatrudnij korepetytora. W internecie jest mnóstwo ogłoszeń, na pewno znajdziesz kogoś odpowiedniego – przerwałam jej.

– Zatrudniłam, i to niejednego. W ciągu ostatnich miesięcy Emil miał już trzech korepetytorów. Niestety, niewiele zdziałali. Pisali za niego wypracowania i na tym kończyli.
– To zupełnie bez sensu. Zamiast pomóc, tylko zaszkodzili. Dziecko samo powinno odrabiać lekcje – wtrąciłam.

– O rany, przecież wiem… Dlatego ich zwolniłam. Nie mam pojęcia, co dalej robić. Emil jest taki ambitny i nie chce nas zawieść. Boję się, że jak polegnie na tym egzaminie końcowym, to coś sobie zrobi – była na granicy płaczu.

Zrobiło mi się jej żal.

To może ja spróbuję go trochę poduczyć? – zaproponowałam w odruchu serca.

– Ty? Poważnie? – oczy się jej zaświeciły.

– No tak… Zawsze byłam bardzo dobra z polskiego. I podobno umiem świetnie tłumaczyć. Niczego nie obiecuję, ale może dam radę.

– Naprawdę? To wspaniale! Dziękuję. Powiem synowi. Na pewno się ucieszy. Lubi cię. Twierdzi, że jak na matkę jesteś w porządku – rzuciła mi się na szyję.

– Dobra, już dobra… Podziękujesz, jak moje lekcje przyniosą efekty – uśmiechnęłam się. Cieszyłam się, że mogę pomóc.

Masz to we krwi

Syn Patrycji rzeczywiście nie miał zdolności humanistycznych. Na szczęście nadrabiał to pilnością i determinacją. Przez następne cztery miesiące wtłaczałam mu do głowy zasady rządzące językiem polskim. Jak się okazało, z bardzo dobrym skutkiem.

Emil zdał egzamin z polskiego, i to całkiem nieźle. Bez problemu dostał się do wymarzonego liceum. Gdy o tym usłyszałam, byłam z siebie naprawdę dumna. Najlepsi korepetytorzy sobie nie poradzili a ja, pani domu, matka Polka – tak.

Po udanych egzaminach Patrycja i jej mąż wyprawili na moją cześć huczne przyjęcie w ogrodzie. Wzbraniałam się, mówiłam, że to niepotrzebne, ale się uparli. Przyszli wszyscy sąsiedzi. Bawiliśmy się świetnie. W pewnym momencie Patrycja poprosiła o ciszę.

– Wypijmy zdrowie Iwony, najlepszej nauczycielki pod słońcem! Dzięki niej mój syn spełnia swoje marzenia. Kochana, nigdy ci tego nie zapomnę – podniosła kieliszek z szampanem.

– E tam, nie przesadzaj. Nie jestem żadną nauczycielką. Po prostu pomogłam i tyle – zamieszałam się.

– Nie bądź taka skromna. Niejeden belfer mógłby się od ciebie uczyć. Masz to we krwi – Patrycja popatrzyła na mnie z uznaniem.

I wtedy przypomniałam sobie rozmowę z rodzicami. Tę, w której się zarzekałam, że nigdy nie będę uczyć żadnego dziecka.

– Już ktoś mi to kiedyś to powiedział – odkrzyknęłam wesoło i z uwagą zaczęłam oglądać swoją dłoń. Miałam wrażenie, że pod skórą pojawiło się małe zgrubienie. Czyżby kaktus?

Czytaj także:
„Zaniedbałam męża, bo przez lata byłam służącą własnych córek. Nawet przeprowadziłam się do jednej, żeby pilnować wnuków”
„Przeprowadziłam się na wieś, by zaznać spokoju, a stare kwoki drą mi się pod oknami. To one uratowały mi życie”
„Żal mi Justyny. Za miłością przeprowadziła się 300 km od rodzinnego domu. Wpadła w sidła rodziny alkoholowej”

Redakcja poleca

REKLAMA