„Chciałem się popisać przed znajomymi, ale posunąłem się za daleko - mój brat ledwo uszedł z życiem”

Nastolatek fot. iStock by GettyImages, Valeriy_G
„Nigdy nie byłem wybitnym uczniem, nie miałem też żadnych specjalnych zdolności. Ale potrafiłem wszystkich rozbawić, to była moja super moc. Tym razem, konsekwencje mojego żartu były opłakane”.
/ 08.09.2023 08:45
Nastolatek fot. iStock by GettyImages, Valeriy_G

Doskonale pamiętam tamte dni sprzed kilku lat. Byłem wtedy w drugiej klasie liceum i miałem pstro
w głowie. Podobno każdy przechodzi przez okres młodzieńczej głupoty, ale ja wpadałem na durne pomysły wyjątkowo często.

Nie uczyłem się świetnie, ale moje oceny na tle stopni innych nie wypadały najgorzej. Nie byłem najlepszym piłkarzem czy siatkarzem, lecz do łamag też się nie zaliczałem. Grałem na gitarze, choć słabo, miałem skuter, ale mały. Ot, przeciętny chłopak.

Byłem jajcarzem

Mimo to należałem do tak zwanych „osobistości”, najpopularniejszych ludzi w klasie. Nie dlatego, że miałem bogatych rodziców jak koleżanka Gabrysia, ani dlatego, że grałem w zespole jak Jarek i Kudłaty. Po prostu byłem jajcarzem, śmieszkiem czy tricksterem, jak to się teraz mówi na osoby, które tryskają głupimi pomysłami.

Tak się zwykle składało, że to mnie przychodziły do głowy najlepsze numery, które reszta towarzystwa z radością wprowadzała w życie. Oblanie wodą mechanizmu bramy podczas największych mrozów, wpuszczenie myszy laboratoryjnych do pokoju nauczycielskiego czy wlanie wódki do bidonu z herbatą wicedyrektorki należały do najmniej radykalnych z naszych akcji. Lubiłem się śmiać, ale przede wszystkim uwielbiałem, gdy inni śmiali się ze mną. Dawało mi to swego rodzaju poczucie władzy.

Maciek, mój młodszy brat, był zupełnie inny. Czasem zastanawiałem się, czy któryś z nas nie został adoptowany. Ja – wesoły obibok, któremu gęba się nie zamykała. On – cichy, rozsądny i piekielnie zdolny, prawdziwy mózg z przedmiotów ścisłych, ale żaden wątły kujon, bo ćwiczył judo oraz szermierkę. Po prostu chłopak z pasją.

No różniliśmy się jak noc i dzień.

Oczywiście brat nie lubił moich kawałów. Nigdy nie doniósł na mnie rodzicom ani nauczycielom, to nie było w jego stylu, ale też nigdy mnie nie pochwalił i nie dołączał się do szkolnych numerów. Nie widział w nich nic śmiesznego.

– Czarek, to się kiedyś źle skończy – powtarzał do znudzenia. – To, co dla ciebie jest świetnym numerem, kiedyś komuś zaszkodzi.

Przyszła jesień, a wraz z nią „dzień patrona szkoły”. Czekały nas jakieś głupie przemówienia, beznadziejne występy oraz żenująca licytacja szkolnych pamiątek. Nuda, nuda i jeszcze raz nuda. Musiałem coś wymyślić.

Plan narodził się w mojej głowie odpowiednio wcześnie. Kupiłem właściwe przybory (w tym stary telefon na kartę), pod lokalnym domem pomocy społecznej znalazłem odpowiednią torbę. Ustawiłem potrzebnych mi ludzi.

Terroryści i sabotażyści

Telefon o bombie miał wykonać pan Bolek, koczujący na działkach nad Brdą. Za wykonanie zadania obiecaliśmy zostawić mu stary telefon, a potem jeszcze przynieść flaszkę. Na Bolka zawsze mogliśmy liczyć; był sprawdzonym pomocnikiem gdy chodziło o wagary czy libacje przy Nadrzecznej.

Po pierwszym telefonie zjawią się świadkowie. Gabryśka, Chudy i Myszowaty, niezależnie od siebie, zgłoszą woźnej obecność dziwnej torby w korytarzu za szatniami. Inni, w tym ja, zaczniemy wzbudzać panikę wśród zgromadzonych.

Wyszło nam aż zbyt dobrze. Pan Bolek wywiązał się z powierzonego mu zadania śpiewająco, tak samo zresztą jak moi towarzysze w spisku.

W połowie drugiego przemówienia na temat (o ironio!) bezpieczeństwa w szkole odezwały się dzwonki, a dyrektor podszedł nerwowo do mikrofonu. Ten wielki facet, wyglądający zwykle jak podstarzały twardziel z filmów akcji, był tak przerażony, że z trudem powstrzymałem wybuch śmiechu. Inni wokół także się śmiali pod nosem, słuchając instrukcji dyrektora.

– Musimy przerywać program artystyczny – oznajmił nam dyro przejętym głosem. – Proszę, aby wszyscy spokojnie zebrali się w grupy klasowe i ruszyli do wyjścia.

Nie powiedział, o co chodzi. Pewnie nie chciał wzbudzać paniki wśród uczniów.

Dusząc się ze śmiechu, wyszliśmy na boisko. I dopiero tutaj po raz pierwszy trochę pożałowałem swojego pomysłu, bo do szkoły zjechały się całe hordy policji. Dzielnicowy i kilku innych mundurowych wypytywało nas o rozmaite szczegóły, możliwe pochodzenie torby i o niezidentyfikowanych osobników, którzy mogli obserwować szkołę.

Saperzy szybko odkryli, że torba z wysypiska została wypełniona szmatami i pustymi butelkami. Mimo to kontynuowali przeszukanie. Ktoś coś mówił o terrorystach, inny o sabotażystach. Wszyscy brali nasz kawał zdecydowanie zbyt poważnie.
Co gorsza, zauważyłem, że moi kumple też już tak dobrze się nie bawią.

– Przesadziliśmy! Cholera, przesadziliśmy! – powtarzała spanikowana Gabryśka.

Klasę mojego brata puścili przed czternastą. My wyszliśmy ze szkoły po piętnastej. Niby byliśmy dumni z wyczynu, przynajmniej takich udawaliśmy, ale niepokój Gabryśki okazał się zaraźliwy. Ja też czułem się nieswojo.

Natychmiast poszliśmy nad rzekę oddać dług naszemu pomocnikowi. Reszta paczki została, żeby wyluzować się piwem, ale ja ruszyłem do domu, ciekawy, co mój brat powie o „szmacianym ataku terrorystów”.

Gdyby nie ja, nic by się nie stało

W mieszkaniu nie zastałem nikogo. Dzwoniłem do Maćka, ale nie odbierał, mama tak samo. W końcu odebrał ojciec i drżącym głosem powiedział, że Maciek trafił do szpitala, dokąd on właśnie jedzie. Taksówką, bo jest zbyt zdenerwowany, aby mógł sam prowadzić samochód.

Natychmiast pobiegłem na autobus. Nie mogłem uwierzyć w to, co się stało. Przecież widziałem Maćka, całego i zdrowego, jak wychodził ze szkoły z resztą swojej klasy! Tania satysfakcja z kawału, wzbudzający adrenalinę strach, że nas wykryją, ciekawość, jak to się skończy – wszystkie odczucia zeszły na bok. Bałem się o brata.

Mogło być gorzej, ale i tak było źle. Policjanci powiedzieli, że Maćka pobiło trzech dresów w parku Dąbrowskiego, kiedy wracał na piechotę do domu. Próbował się bronić, ale trzem osiłkom naraz nie dał rady.

Lekarze zapewniali, że Maciek z tego wyjdzie, choć nie kryli, że jego czaszka była pęknięta i tylko cud uratował go przed poważnym urazem neurologicznym. I tak czekały go dwa miesiące rehabilitacji.
Dopiero wtedy zrozumiałem ogrom mojej głupoty i winy. Nie ja napuściłem tych dresów na Maćka, ale gdyby nie mój dowcip, pewnie nic złego by się nie stało. Saperzy i antyterroryści przyjechali do nas szukać bomby. Nie pomyślałem jednak, że ewakuacja szkoły i budynków wokół wymagała dziesiątek ludzi ze służb mundurowych.

Wykorzystano wszystkie rezerwy w mieście. Patrole z parku zostały skierowane do mojego liceum. Dlatego nikt nie pomógł Maćkowi, kiedy napadły go te bandziory. Nocą to zawsze było złe miejsce, w którym nietrudno o niemiłą niespodziankę, ale w środku dnia?

Jednak, jak się okazało, Maciek zwrócił im uwagę, kiedy dewastowali śmietnik. Taki jest – reaguje, widząc głupotę i zło. W normalnych warunkach te dresy pewnie by go tylko sklęły, może lekko poszarpały. Nie odważyliby się zaatakować, wiedząc, że w każdej chwili może zjawić się patrol policyjny... Nie zjawił się, bo odciągnąłem wszystkich mundurowych daleko od parku.

To moja wina!

Kiedy to do mnie dotarło, zamknąłem się w pokoju i zacząłem płakać jak małe dziecko. Jeszcze nie wiedziałem, czy Maciek wyjdzie z tego zupełnie bez szwanku. Poczucie winy mnie wykańczało.

Następnego ranka miałem gorączkę. Rodzice niczego nawet nie zauważyli. Nie dostrzegli też, że nie poszedłem do szkoły. Po południu zebrałem się do kupy i pojechałem zmienić ojca w szpitalu. Maciek odzyskał przytomność, ale nie miałem odwagi z nim porozmawiać.

Udało mi się dopiero tydzień później, kiedy był już w nieco lepszej kondycji. Poczekałem, aż rodzice pójdą, zamknąłem za sobą drzwi i wyznałem mu wszystko.

Byłem gotowy na każdą ewentualność, jednak nie na to, co powiedział mi mój brat.

– Ale się porobiło... – westchnął tylko. – To nie był twój najlepszy numer.

Zdumiałem się. Maciek mi wybaczył… Ba, on nawet nie miał do mnie żalu! No tak, w końcu jest tym lepszym z braci…

– Jak skończysz z tymi głupimi żartami, nikomu nic nie powiem – zastrzegł jednak.

Przystałem na to bez wahania.

Mój młodszy brat stanął po kilku tygodniach na nogi, a ponieważ jest ambitnym mózgowcem, zdołał nadrobić materiał szkolny i zaliczyć semestr. Dostał świadectwo z czerwonym paskiem!

Niby nic się nie stało, ale jednak... mogli zabić mi brata albo zrobić z niego kalekę. Często patrząc na Maćka, myślę o jego wspaniałomyślności i o własnej głupocie. Mój młodszy brat miał rację, jak zwykle. To, co dla mnie było świetnym numerem, komuś zaszkodziło. Na szczęście dostałem nauczkę, nie płacąc najwyższej ceny.

Czytaj także:
„Mój mąż dla żartu zrobił sobie test ciążowy. Wynik wyszedł pozytywny. Dzięki niemu odkrył, że... ma raka"
„Było o krok od tragedii. Mało brakowało i mój ojciec zabiłby 5-letnie dziecko. Najwyższa pora zabrać mu prawo jazdy”
„Nie zaniepokoiło mnie, że moja 6-latka wraca ze szkoły z 12-latkiem, którego nawet nie znałam. Było o krok od tragedii”
 

Redakcja poleca

REKLAMA