Z moją żoną Krzyś natychmiast złapał kontakt, dla mnie chłopak był obcy. Ale przyszedł czas, że musiałem się przemóc i… go pokochać.
Danusia wpadła mi w oko już pierwszego dnia w szkole. Uczyłem wtedy polskiego w ostatnich klasach podstawówki, ona zajmowała się nauczaniem początkowym. Po pierwszej radzie pedagogicznej byłem zakochany w niej po uszy, ale na randkę zaprosiłem ją dopiero w listopadzie. Nie znając jeszcze moich wobec niej zamiarów, od razu wyjawiła, jakie ma marzenia. Chciała mieć troje dzieci, duży dom, żeby była przestrzeń do życia i bałaganienia (bo dzieciństwo bez bałaganienia jest do niczego!) i żeby zawsze mogła pracować z maluchami.
Gdy spytałem, czy w jej marzeniach jest miejsce dla jakiegoś ojca bałaganiącej trójki, spojrzała na mnie jak na idiotę i rzuciła:
– Już trzeci miesiąc gapisz się na mnie, więc zakładam, że chcesz mi złożyć jakąś konkretną propozycję…
Patrzyłem na nią rozbawiony i onieśmielony zarazem. Ostra dziewczyna – pomyślałem, ale moje uczucie do niej wcale nie doznału uszczerbku. Przeciwnie. Po tym wyznaniu byłem pewien, że to własnie u boku Danusi chcę spędzić resztę życia.
– Jeśli masz inne plany, to od razu się pożegnajmy, żeby nie było rozczarowań – wypaliła, a ja dla porządku zapytałem tylko, czy jej się podobam, czy mnie lubi, a może coś więcej.
– Nie byłoby mnie tu dzisiaj z tobą, gdyby było inaczej. Tak, zakochałam się w tobie jak jakiś podlotek, od pierwszego wejrzenia. Ja też kochałem te cudownie niebieskie oczy, harmonijną twarz, miękki głos. Zostaliśmy razem, chociaż perspektywa licznego potomstwa nieco mnie peszyła. Na dźwięk słowa „dzieci” przypominałem sobie jedynie moich dwóch siostrzeńców, za którymi nie przepadałem, a własny dom był zupełną mrzonką.
Skąd ja wezmę dom? – myślałem z niepokojem
– Dobrze, Danusiu, kochanie… – wymruczałem jej do ucha. – Będziemy mieli dzieci i dom, i wszystko, czego zapragniesz – zapewniałem gorąco moją przyszłą żonę. Żeby zbudować dom, rzuciłem pracę nauczyciela, która wcześniej wydawała mi się wymarzona i razem z obrotnym kolegą z podstawówki założyłem firmę. On był od brudnej roboty, ja od papierów i urzędów. Pod miastem, na działce należącej do rozdziców Danusi, rozkręciliśmy produkcję pustaków. Po transformacji ruszył budowlany bum, więc nasz interes kwitł.
Po kilku miesiącach od startu zwróciły się nakłady i pieniądze zaczęły płynąć wartkim strumieniem. Udało się.
– A teraz pora na dzieci – zarządziła moja żona, kiedy tuż przed trzecią rocznicą ślubu zamieszkaliśmy razem w niewykończonym domu. Od diagnozy do pogrzebu upłynęło kilka miesięcy Mijały jednak dni, miesiące, w końcu lata, a dziecka nie było. Okazało się, że Danusia nie może go mieć. Trwające kilka lat leczenie, wielokrotne zabiegi in vitro nie zdały się na nic. Żona była zrozpaczona.
– Ja muszę mieć dziecko, bo zwariuję… Nie możemy dłużej czekać, musimy adoptować, musimy zdążyć je wychować… – Danka nie dawała za wygraną i bardzo się spieszyła.
No, w sumie miała rację, bo nie wiadomo kiedy nam obojgu strzeliła czterdziestka. Byłem sceptyczny, bo nie wyobrażałem sobie obcego dziecka w domu. Próbowałem Dankę odwieść od tego pomysłu. Ale w końcu zgodziłem się. Zrobiłem to dla niej, dla kobiety, którą wciąż kochałem tak samo jak w chwili, gdy obiecałem, że dam jej szczęście. Nie mogłem jej zawieść.
Krzyś miał pięć lat, gdy trafił pod nasz dach
Między Danusią a chłopcem od pierwszego spotkania wywiązała się niezwykle silna więź. Nawet opiekunki z domu dziecka, gdzie mieszkał niemal od pierwszych dni swojego życia, twierdziły, że nigdy wcześniej nie spotkały się z tak emocjonalną reakcją zarówno dziecka, jak i matki adopcyjnej. Żona miała całe wakacje, by nacieszyć się synkiem od świtu do nocy, zanim trafił do zerówki. W domu Krzyś nie odstępował Danki na krok. Do mnie odnosił się z rezerwą, ale i ja byłem bardzo wstrzemięźliwy w okazywaniu mu uczuć. Zresztą nie umiałem ich w ogóle nazwać.
Właściwie to bałem się Krzyśka. Rodzina, w której przyszedł na świat, była patologiczna, dlatego obawiałem się, że w przyszłości mogą być z nim kłopoty. Doskonale wiedziałem, że chłopiec został oddany przez biologiczną matkę trzeciego dnia po porodzie, że był jej jedynym dzieckiem, i że bez wahania zrzekła się do niego wszelkich praw. Kiedy zaczęła się szkoła, okazało się, że nasz syn nie umie się w ogóle koncentrować.
Był nadpobudliwy, szybko zniechęcał się do każdej czynności, która wymagała skupienia. Danusia poświęcała mu wiele uwagi, cierpliwie odrabiała z nim lekcje, wynajdowała zabawy, dzięki którym Krzyś uczył się tabliczki mnożenia, zapamiętywał nowe słowa, budował poprawne zdania. Mama była dla niego całym światem.
Ja natomiast, choć widziałem, że moja żona jest wreszcie szczęśliwa, złościłem się, że tak mało czasu poświęca mnie. Wstyd przyznać, ale byłem zazdrosny.
– Danusiu, chodźmy do kina, do teatru. Nie możesz w kółko zajmować się tylko małym. Jest już duży, może sam zostać na parę godzin albo poprośmy twoją mamę, żeby z nim została – kilka razy próbowałem namówić żonę na wyjście z domu. Ona wtedy przytulała się do mnie i szeptała cichutko:
– A pamiętasz, jak sam miałeś siedem lat? Nie byłeś wtedy ciągle małym chłopcem? Nie bałeś się zostawać sam w domu? – pytała, a ja się poddawałem bez dalszej walki.
Jako mały chłopiec, syn alkoholika, byłem bardzo bojaźliwy. Danusia zaczęła się źle czuć w marcu, przed ósmymi urodzinami Krzysia. Narzekała, że jest słaba. Miała jakieś obfite krwawienia, ale wciąż zwlekała z pójściem do ginekologa. Wreszcie w październiku, w trakcie przygotowań do szkolonej akademii z okazji Dnia Nauczyciela, moja żona zemdlała.
Potem wszystko potoczyło się błyskawicznie: szpital, diagnoza, operacja. Niestety, usunięcie narządów rodnych nie uratowało Danusi życia. Przerzuty zabiły moją żonę w kilka miesięcy od diagnozy.
Siostra wygarnęła mi prosto z mostu
Byłem zrozpaczony. Los zabrał mi mój największy skarb, pozbawił mnie sensu życia. Zaraz po pogrzebie zacząłem pić. Miałem wielodniowe ciągi. Nie myłem się, nie prałem. Krzysiek chyba bywał głodny. Nie reagowałem na jego obecność, pytania, płacz. Nie miałem do niego serca. Przez jakiś czas nie chodził nawet do szkoły, ale było mi to zupełnie obojętne.
W grudniu, przed Bożym Narodzeniem, po domu zaczęły kręcić się na zmianę moja siostra i matka. Wyrzucały mi kolejne butelki wódki. Kupowałem następne i piłem dalej. Przestałem pracować. Wspólnik chyba postawił na mnie krzyżyk. Po roku zaczęło mi brakować pieniędzy. Któregoś dnia trzęsącymi się łapami wyjąłem jakieś banknoty z portfela matki. Widziała, co robię. Podeszła do mnie spokojnie, wyjęła mi z ręki pieniądze i powiedziała stanowczym głosem:
– Dość! Dość tej rozpaczy i tego szamba, w którym się nurzasz. Masz dziecko. Musisz żyć dla Krzysia. Wychować go, zadbać o jego przyszłość. Przeproś syna i kochaj go. On potrzebuje miłości, ale nie od takiej starej baby jak ja, bo ja niedługo też umrę.
Zawsze czułem respekt przed matką, dlatego nic nie odpowiedziałem. Ale dziecka nie chciałem. Tak naprawdę nigdy o nim nie myślałem jak o swoim synu. Siostrze, która wciąż przypominała mi o obowiązkach wobec chłopca, zwierzyłem się, że najchętniej oddałbym go z powrotem do domu dziecka. Naskoczyła na mnie jak dzika kotka:
– Jesteś gnojem! Jak możesz być tak podły? Przecież on jeszcze pamięta to swoje piekło z domu dziecka i się boi, że go zostawisz. Widzi, jaki z ciebie gagatek, a jednak inaczej o tobie nie mówi tylko „tatuś”. A ty co? Wziąłeś pod swój dach człowieka, a teraz chcesz go wyrzucić jak zużytą zabawkę. Jeśli to zrobisz, sam będziesz śmieciem. On ma tylko ciebie! Musisz być ojcem i matką dla niego, i na pewno to potrafisz.
Justyna przekonała mojego wspólnika, że musi mnie z powortem wciągnąć do roboty. Janek nie bardzo wiedział, jak się do tego zabrać, więc zorganizował mi spotkanie z psychologiem. Pani psycholog rozmawiała ze mną tylko raz. I właściwie nie mówiła o Krzysiu. Pytała o moje dzieciństwo, stosunek do matki, do ojca pijaka… Takie tam zaglądanie do dawno zamkniętych szuflad. Kilka dni po tej rozmowie sam wylałem do zlewu pół flaszki.
Przyszło otrzeźwienie. Pomyślałem wtedy, że jeszcze jest dla mnie nadzieja. Tak, tylko o swój los się martwiłem i w sumie cieszyłem się, że jednak nie skończę jak mój stary. Przynajmniej spróbuję… A potem akurat było zebranie w szkole.
Poszedłem tam pierwszy raz od śmierci żony. Kiedy pracowała, często odwiedzałem te mury. Pomagałem Danusi organizować zabawy, zawody sportowe, jeździłem na wycieczki z podopiecznymi żony jako rodzic –opiekun… Teraz to wszystko wydało mi się tak odległe… Wychowawczyni Krzyśka zatrzymała mnie po zebraniu w klasie.
– Syn już się trochę otrząsnął z żałoby… – stwierdziła. – Ale to, że nie zdał, wyszło mu w sumie na dobre. Teraz lepiej sobie radzi i…
– Jak to nie zdał? – przerwałem jej w pół zdania. – Kiedy nie zdał?
– Krzyś jest w trzeciej klasie. W tamtym roku nie dostał promocji… – ciągnęła nauczycielka, a ja wybałuszyłem na nią oczy. Mówiła jeszcze o tym, że Krzysiek się zaczął od jakiegoś czasu starać, że inne nauczycielki pomagają mu w lekcjach ze względu na pamięć o Danusi. Poczułem straszny wstyd. Nagle zdałem sobie sprawę z tego, że obcy ludzie robią dla tego dzieciaka więcej niż jego własny ojciec.
Tak, dopiero wtedy tak o sobie pomyślałem. Wiedziałem, że natychmiast muszę coś z tym zrobić. Że jestem za Krzyśka odpowiedzialny. Od śmierci żony zupełnie o nim zapomniałem. Wiedziałem, że jest, ale gdzieś miałem, co robi, czy się uczy, czy ma co jeść i na grzebiet włożyć. O wszystkim myślały moja stara matka i siostra.
– Przepraszam – wyjąkałem i pożegnałem się z nauczycielką, koleżanką mojej zmarłej żony. Nie umiem opisać, jak w końcu stałem się prawdziwym ojcem. Z początku było źle. Dzieciak tęsknił za matką, często płakał. Często kleił się do mnie, a ja go odpychałem. Wrzeszczałem, kiedy dostawał dwóję, ale też nie znosiłem, kiedy się mnie bał. Zupełnie nie wiedziałem, jak go oswoić, pokochać, a przynajmniej polubić.
To przyszło z czasem. Chyba wtedy, gdy zacząłem spotykać się z innymi kobietami. Niektóre przyprowadzałem do domu i prawie za każdym razem wybuchały z tego powodu awantury. Krzysiek stroił fochy, był złośliwy wobec mnie i tych moich partnerek. Wszystkie krytykował, nierzadko w ich obecności. Raz wyrąbał prosto z mostu:
– To jakaś zdzira jest ta cała Iwonka! Nie widzisz, że baba leci tylko na twoją kasę, a ja jej w tym przeszkadzam? Ocknij się, tato! Miał rację. Choć miał zaledwie 13 lat, zacząłem uważniej go słuchać.
Krzysztof jest dziś dorosły, skończył studia, pracuje. Całkiem rozsądnie myśli o przyszłości, chociaż nie wszystko idzie mu zgodnie z planem. Ostatnio zaliczył wpadkę. Jego dziewczyna, Amelia, jest w ciąży. Mój syn nie jest tym faktem zachwycony, ale już ja mu oleju do głowy naleję. Na razie powstrzymałem oboje młodych przed zrobieniem świństwa własnemu dziecku. No cóż, jestem i ojcem, i matką. Muszę myśleć i działać za dwoje… Danusia na pewno by mnie poparła.
Czytaj także:
Mój syn ma 23 lata i nie rozumie, że ma jeszcze czas na amory
Moja córka ma 3 dzieci. Nie poświęca im uwagi, bo ciągle siedzi w telefonie
Mam 4 synów. I dzięki Bogu, bo z córkami to tylko problemy