Kiedy urodziłam Marzenkę, lekarze odebrali mi wszelkie nadzieje na kolejne dzieci. Trudno było to przyjąć, tym bardziej że oboje z Mietkiem marzyliśmy o większej gromadce. Mąż w porywach dobrego humoru wspominał nawet o własnej drużynie piłkarskiej. Los zdecydował jednak inaczej i trzeba się było z tym pogodzić. Mnie się udało, Mietkowi nie…
Może mężczyznom trudniej rezygnować z pragnień, a może po prostu faktycznie zakochał się w Róży, tym bezmózgim stworzeniu, u którego w rodzinie bliźniaki były normą i z którym ostatecznie doczekał się czworaczków już po pierwszym starciu? Nigdy tego nie dochodziłam, przebolałam stratę i uznałam, że dopóki eksmąż nie wymiguje się od alimentów i spotkań z córką, nie będę go oceniać – ważne było tylko dobro Marzenki, któremu nasze przepychanki na pewno by nie posłużyły.
Dziś jednak zastanawiam się, czy nie trzeba było walczyć o to, by córka miała wzorzec mężczyzny na co dzień, a nie tylko od święta? Kto jednak wiedział te dwadzieścia parę lat temu, jakie to ważne?
Oczywiście, gdyby chodziło o chłopca, wszyscy by gadali, że nie będzie miał go kto nauczyć wbijać gwoździe, wiązać krawat i naprawiać rower… Ale kto by się przejmował potrzebami dziewczynki?
Ech, mądry człowiek po szkodzie!
Była wspaniałym dzieckiem: radosnym, mądrym i pomocnym. Od początku świetnie się uczyła, od pierwszej klasy była w samorządzie. Nazywałam ją Iskierką, taka była ruchliwa i pozytywna. Boże, jakie ja miałam nadzieje! Aż mi czasami głupio było, że tak sobie roję…
Niby skąd taki geniusz, Irenko – strofowałam sama siebie. – Ty sama masz ledwo technikum gastronomiczne, a z Mietka też żaden orzeł. Gdyby nie założył firmy, do dziś by tyrał przy taśmie w fabryce samochodów! I w ogóle – upominałam się – kto wysoko mierzy, ten nisko spada. I lepiej nie wywoływać wilka z lasu, wiadomo przecież, że pycha zawsze kroczy tuż przed upadkiem.
W każdym razie Marzenka była dzieckiem z marzeń. Dopóki nie dorosła, bo wtedy nagle okazało się, że cała jej mądrość, ogłada i ambicje pryskają jak bańka mydlana w zetknięciu z pierwszym lepszym zauroczeniem. Nie tak od razu się zorientowałam, bo w końcu pracująca matka nie jest osobą, która ma możliwość obserwowania dziecka w rozmaitych sytuacjach, szczególnie z rówieśnikami. Któregoś dnia zauważyłam po prostu, że dawno nie było u nas Joli, najlepszej przyjaciółki córki, i zapytałam, czy się posprzeczały.
– Nie, no co ty, mama – wzruszyło ramionami moje dziecko. – Gadamy, ale Jolka ma szlaban na spędzanie ze mną czasu po szkole.
– Szlaban? – powtórzyłam.
– Matka jej zabrania, uważa, że mam zły wpływ na jej córcię – prychnęła Marzenka.
– Ty? – wciąż nie mogłam ogarnąć.
– Prawda? To wariatka.
Nie drążyłam tematu, bo osobiście też uważałam Grzelakową za nawiedzoną. Czy miałam się przejmować tym, że ktoś wychodzący z kościoła tylko po to, by ugotować obiad, krytykuje moją córkę? Potem była wycieczka szkolna, po której Marzenie w ostatniej chwili obniżono ocenę z zachowania za udział w nocnej libacji.
– Wszyscy pili, mamo – powiedziała córka. – Piwo. Też mi libacja!
Wciąż coś się sypało, ale Marzena zawsze miała jakieś wytłumaczenie. W desperacji poprosiłam nawet byłego męża, by z nią porozmawiał na ten temat, gdy będzie u niego w święta, ale Mietek mnie wyśmiał.
– Dajże spokój, Irena – powiedział. – Nigdy nie miałaś siedemnastu lat? Dziewczyna się świetnie uczy, bierze udział w olimpiadach, a ja mam jej truć, by trzymała buzię w ciup i ręce w małdrzyk? Te czasy minęły, teraz dziewczyny są przebojowe.
Jeżeli przebojem można nazwać urodzenie dziecka dwa miesiące po maturze, to Marzenka faktycznie była awangardą… Ileż ja się naprosiłam, żeby w ogóle dopuszczono ją do egzaminu dojrzałości!
– Mam ich gdzieś – orzekło moje dziecko.
– Błagać na kolanach nie będę. Te wszystkie stare panny aż skręca, że Tadek wybrał mnie, a nie żadną z nich.
Czy ona musi popełniać te same błędy co ja?
– Chciałaś mieć więcej dzieci i masz – pocieszył mnie były mąż, gdy przyszedł w odwiedziny. – Patrz pozytywnie!
– To było twoje marzenie, nie moje – powiedziałam i zaproponowałam, żeby jednak widywali się poza domem.
Już i tak było nas trochę za dużo w dwóch pokojach z kuchnią. Próbowałam się jakoś ogarnąć w tym wszystkim, zaczęłam dorabiać, gotując na weselach, ale łatwo nie było… Co ja czułam, widząc szczęśliwe panny młode i ich rodziny, to szkoda słów. A Tadzio, ladaco, nawet nie poprosił Marzenki o rękę! Siedział tylko jak grzyb na moim garnuszku, udawał, że zajmuje się dzieckiem, a tak naprawdę cały czas zabijał smoki na komputerze.
– Przecież szuka pracy – twierdziła Marzenka. – Składa CV, czego jeszcze chcesz?
Żeby się ruszył? Jak na wuefistę był zdecydowanie nieruchawy! Jakieś pół roku zajęło mu to szukanie i kiedy naprawdę byłam już na krawędzi załamania nerwowego, znalazł pracę i mieszkanie.
– No to dopięłaś swego – stwierdziła moja córka, pakując walizki. – Masz teraz całe mieszkanie dla siebie, zadowolona?
– Jezu, Marzenko, przecież nie jestem twoim wrogiem. Martwię się po prostu o twoją przyszłość – zapewniłam.
– Możesz poluzować gumeczki, bo teraz Tadzik o to dba. Do widzenia.
Dziwnym trafem, wcale nie czułam się spokojniej, powierzając los jedynego dziecka i wnuka w ręce faceta, który beztrosko zmajstrował dzieciaka swojej uczennicy. Pomijając kwestię moralności, to jako dojrzały mężczyzna powinien mieć niejakie wyobrażenie o bezpiecznym seksie i zagrożeniach, jakie niesie ze sobą współżycie osób odmiennej płci.
– Przesadzasz, jak zwykle – mój były miał oczywiście własne zdanie na ten temat.
– Przecież gdy zaszłaś w ciążę, nie byłaś dużo starsza od Marzenki.
– Zgadza się – powiedziałam. – A ty nie byłeś dużo młodszy od Tadzia. Właśnie dlatego tak mnie to niepokoi, jasne?
Czemu kobiety w naszej rodzinie gustują w starszych facetach? To jakieś uwarunkowanie genetyczne czy fatum? Gdyby Marzenka znalazła sobie rówieśnika, byłabym dużo spokojniejsza. Mieliby wspólne zainteresowania, znajomych w podobnym wieku, tematy do rozmów… Ze starszym nigdy nie nawiąże takich relacji i zawsze będzie traktowana jak głupiutka gęś. Znałam to przecież z autopsji.
Życie bywa jednak przewrotne, a los nie zawsze głuchy na nasze sugestie. Jakiś rok później Marzenka zapukała do drzwi mojego mieszkania. Jedną ręką trzymała Karolka, mojego wnuka, w drugiej dzierżyła walizkę.
– Przyjmiesz nas do siebie? – spytała. – Chociaż na jakiś czas.
Jak mogłabym odmówić własnej córce? Otworzyłam drzwi na oścież.
– Jestem w ciąży – poinformowała mnie córka, siadając ciężko na krzesło.
– O Boże – zasłoniłam dłonią usta. – Tadzik wie?
– A myślisz, że czemu mnie wyrzucił? – stwierdziła, zaglądając do lodówki, najwyraźniej w poszukiwaniu czegoś do jedzenia. – To nie jego dziecko.
Sięgnęła po plasterek wędliny i połknęła go jak szczupak połyka małą płotkę. Teraz ja musiałam usiąść.
Przecież o tym właśnie marzyłam
– Nie masz czegoś dobrego? – spytała Marzenka, z niesmakiem odsuwając kawałek sera.
– Czy ty wiesz, co mówisz? – spytałam. – Może się przesłyszałam? Spodziewasz się kolejnego dziecka i nie znasz jego ojca?
– A kto powiedział, że nie znam? – zaprotestowała córka, trochę zbyt energicznie zatrzaskując drzwi lodówki. – Ojcem jest Mariusz. Kochamy się i mamy zamiar się pobrać.
– A gdzie zamierzacie mieszkać? – zapytałam, choć już znałam odpowiedź.
– Na razie zamieszkałabym u ciebie – oznajmiła niefrasobliwie Marzenka. – Mariusz coś wykombinuje w międzyczasie… No, nie rób takiej skwaszonej miny, w końcu spełniły się twoje marzenia. Mariusz jest tylko dwa lata starszy ode mnie i, niespodzianka… Chcemy wziąć ślub! Ślub i wesele, ale takie, żeby ludziom gały stanęły w słup. No i co ty na to? Mariusz ma propozycję dobrej pracy za granicą i w pół roku zarobi na to wszystko. Cieszysz się?
Co jej miałam powiedzieć? Nie, nie cieszę i mam tego dość? To moja córka. Na ironię zakrawa to, że spełniały się moje życzenia: młody zięć i wspaniały ślub. Przecież o tym właśnie marzyłam, tylko że jakoś wszystko wyszło nie tak.
Czytaj także:
„15-letnia córka miała być przykrywką dla kochanki męża. Drań zmuszał ją do kłamstw. Wydało się dopiero, gdy się upiła”
„Chciałam być nianią, a nie treserką. Nie chciałam napychać Julianka gryczanymi plackami i przestrzegać harmonogramu zabaw”
„Mąż bardziej niż mnie i syna, kochał służbowego laptopa. Praca była jego >>kochanką<<, nie odpuszczał nawet na urlopie”