„Chciałam być nianią, a nie treserką. Nie chciałam napychać Julianka gryczanymi plackami i przestrzegać harmonogramu zabaw”

niania, która nie umie sprostać wymaganiom pracodawców fot. Adobe Stock, nataliaderiabina
„Julian nie mógł bawić się rolką po papierze i nakrętką syropu. Wolno mu było dotykać tylko kreatywnych zabawek. Mając 1,5 roku musiał chodzić do teatru i filharmonii. Musiałam zabraniać mu rysowania, bo zdaniem matki spędzał na nim za dużo czasu”.
/ 05.11.2022 13:15
niania, która nie umie sprostać wymaganiom pracodawców fot. Adobe Stock, nataliaderiabina

Czytałam gdzieś, że młode kobiety, które wyjeżdżały ze wsi do miasta, zaczynały od sprzątania albo opiekowania się dziećmi. Właśnie dlatego już drugi dzień siedziałam na ławeczce na ogromnym i nowoczesnym placu zabaw w centrum miasta. Właśnie skończyłam rozwieszać swoje ogłoszenia i obserwowałam, czy któraś z mam nie będzie ich czytać. Nagle ktoś się do mnie przysiadł.

– Nie wyglądasz na mamuśkę – zagadnęła dziewczyna, na oko kilka lat młodsza ode mnie. Miała zaczerwienione oczy i jakąś nerwowość w ruchach. – Masz dziecko?

Już chciałam jej odpowiedzieć, ale w tym momencie od strony piaskownicy dobiegł nas wrzask kilkorga maluchów.

– Julian! – krzyknęła moja rozmówczyni. – Oddaj chłopcu wiaderko! Julian, proszę!

Chłopiec w granatowym sweterku zrobił naburmuszoną minę, ale posłusznie oddał zabawkę innemu dziecku.

– Jestem jego nianią – wyjaśniła dziewczyna. – Ale już niedługo. Szukam kogoś, kto mnie zastąpi dosłownie jutro.

To była moja szansa! Bardzo szybko zaprzyjaźniłam się z Martą i zapewniłam, że byłabym świetną opiekunką dla małego Julianka. Ona z kolei opowiedziała mi, że jej podopieczny jest synem zamożnej pary – on radca prawny non stop w rozjazdach, ona pani prezes – i że właściwie to nie jest nianią, tylko boną. Tak chciała jej stanowisko nazywać jej pracodawczyni.

– Jest bardzo wymagająca – wyjaśniła. – Julian ma za rok iść do prywatnego przedszkola, potem do szkoły anglojęzycznej, matka już mu pewnie miejsce w Oksfordzie zabukowała… nieważne, chcę odejść praktycznie od zaraz, ale w umowie mam zapis, że nie mogę, dopóki nie polecę kogoś na swoje miejsce.

Zdziwiłam się, że miała umowę

Normalnie taka praca jest na czarno. Ale umowa była, pani prezes płaciła nieźle, odprowadzała wszystkie składki i dawała dwa tygodnie płatnego urlopu rocznie. To brzmiało idealnie! Marta obiecała, że mnie umówi na rozmowę kwalifikacyjną. Pani Oksana, chuda szatynka po trzydziestce, rzeczywiście robiła wrażenie wymagającej. Przepytała mnie z wszystkiego. Z ocen na maturze, relacji z rodzicami, znajomości angielskiego i tego, czy gram na jakimś instrumencie.

– Mój syn potrzebuje bony. Gdybym chciała nianię, to bym jej płaciła zwykłą stawkę. Ja szukam kogoś, kto będzie stymulował rozwój intelektualny Juliana. Dlaczego uważa pani, że się nadaje do tej roli?

Cóż, kiedy człowiek jest zdesperowany, powie wszystko. Ja opowiedziałam jej o tym, że niańczyłam czwórkę mojego rodzeństwa, a potem dawałam korepetycje dzieciom starszej siostry. I że potrafię grać na gitarze. Trochę podkoloryzowałam swoje kwalifikacje, ale najwyraźniej zrobiłam dobre wrażenie, bo pani Oksana zdecydowała, że zostanę boną Julianka. Polubiłam Julka.

Chłopak żywe srebro, łatwo było go rozbawić

Z Martą więcej nie rozmawiałam. Powiedziała, że chce zakończyć ten etap swojego życia i nie będzie zajmować się dziećmi. Pierwszy dzień pracy był jednym wielkim zaskoczeniem.

– Tu jest jego grafik dnia – oznajmiła pani Oksana, podając mi wydruk na kredowym papierze. – Kalendarz wydarzeń wisi w jego pokoju nad biurkiem. Pamiętaj, że w środę idziecie do teatru na „Szewczyka Dratewkę”, a w przyszłym tygodniu do filharmonii na poranny koncert dla dzieci.

Spojrzałam na Julianka bawiącego się papierową rolką po papierze toaletowym. Po co maluch, który jeszcze nie umie mówić, ma iść do teatru? To jednak nie był koniec zaskoczeń. Dostałam szczegółowy jadłospis, wykaz witamin i suplementów oraz… spis zabaw. Uśmiechnęłam się, widząc to ostatnie i rzuciłam lekko, że ze mną Julian na pewno nie będzie się nudził.

– Te zabawy stymulują rozwój psychoruchowy i intelektualny – jego matka popatrzyła na mnie karcąco. – On nie ma tracić czasu na… o, proszę! Takie właśnie rzeczy. Julian! Zostaw to! Fuj! – wyrwała dziecku z rączki papierową rolkę. – Tym się pobaw.

To, co mu wręczyła, było czymś w rodzaju kolorowej łamigłówki. Dopiero, kiedy wyszła, odkryłam zasadę działania zabawki. Trzeba było przepchnąć po rurce cztery koraliki w określone miejsce i wtedy zabawka zaczynała śpiewać. Po angielsku. Interesujące, ale nie dla półtorarocznego chłopca, którego dużo bardziej fascynowała właśnie nakrętka od syropu witaminowego.

Jego ulubionym słowem było „nie”. Czemu zresztą się nie dziwiłam. Mały mówił „nie” na gryczane placuszki z selerem i banana zmiksowanego z potworną ilością natką pietruszki, zgodnie z przepisem od jego matki. Mnie też to nie smakowało. Ostatecznie na spacerze kupiłam mu drożdżówkę. Coś mi jednak podpowiadało, żeby się do tego nie przyznawać. Nie przyznałam się wtedy, ani żadnego kolejnego dnia. Kiedy Julek nie chciał jeść tych ekologicznych, napchanych witaminami i błonnikiem frykasów, zjadałam je ja, a jemu dawałam normalnie jedzenie z lodówki jego rodziców. Pani Oksana codziennie przesłuchiwała mnie z tego, jak minął nam dzień.

– Było dzisiaj poniżej piętnastu stopni. Założyłaś mu żółtą kurteczkę? Jutro ma być siedemnaście, ubierz go w czerwoną. Czy Julian bawił się z dziećmi na placu zabaw? Miał potem swoją porcję ruchu? Nie może cały dzień tylko grzebać w piasku. To dobre, żeby się socjalizował z innymi, ale musimy dbać o jego kondycję. Aha, słyszałam o nowym placu zabaw ze ścianką wspinaczkową dla dzieci, jutro tam pojedziecie taksówką.

Pojechaliśmy, znalazłam ściankę dla dzieci, tylko był jeden mały problem. Julek nie miał najmniejszej ochoty się przy niej bawić. Odważyłam się powiedzieć to pani Oksanie i usłyszałam, że nie interesuje jej, na co jej synek ma ochotę. Miał półtora roku i to ona decydowała, w co się będzie bawił. Miałam nauczyć go wspinaczki, bo to, jej zdaniem, stanowiło świetne przygotowanie do innych sportów. Miałam za zadanie codziennie uczyć malucha jednego słowa. Codziennie!

– Zaangażuj się trochę. Zachęć go, zmotywuj. Będziecie tam jeździć codziennie. Od jutra proszę o zdjęcia Juliana ze ścianki.

Musiałam praktycznie siłą wsadzać wyrywające się dziecko na ściankę, żeby zrobić mu dwadzieścia zdjęć. Zwykle jedno nadawało się do wysłania. Na pozostałych widać było złość i frustrację dziecka. Potem zażądała ode mnie zdjęć z innych aktywności. Miałam dokumentować, jak dziecko się bawi zabawkami edukacyjnymi, nagrywać filmiki, jak słucha muzyki klasycznej i wykonuje ćwiczenia rytmiczne. Ale to najwyraźniej nie satysfakcjonowało jego matki, bo któregoś dnia zapytała mnie poważnym, niemal karcącym tonem:

– Dlaczego Julian jeszcze nie mówi?

Zgłupiałam. On mówił. Po swojemu, jak to niespełna dwuletnie dziecko. Umiał powiedzieć „pieś”, „kicia” czy „buśko” na jabłko.

– Ja w wieku dwudziestu miesięcy mówiłam już prostymi zdaniami. Mój mąż również – oświadczyła pani Oksana. – Zatem jeśli nasz syn nie mówi, to chyba nie przykładasz się specjalnie do opieki nad nim.

I tu dostałam zadanie: codziennie uczyć malucha jednego słowa. CODZIENNIE! Listę słów dostałam oczywiście wydrukowaną na kartce kredowego papieru, kolejność mogłam ustalać sama. Zaczął się koszmar.

– Radio. O, popatrz, kochanie. Radio. Powtórz: raaaadiooo.

– Ado.

– Prawie dobrze, raa-dioo.

– Ado.

– Dobrze, może weźmiemy co innego. Buty. No? Co to jest? Buty?

– Zizi. Nie.

Byłam załamana. Zwłaszcza, że pani Oksana codziennie usiłowała przepytać syna z nowo poznanych słówek. Czasami to działało – w końcu biedaczek po kilku godzinach powtarzania „radio, radio” nauczył się tego wyrazu, chociaż przypominało to bardziej tresowanie papugi niż rozmowę z dzieckiem – ale na ogół moja pracodawczyni okazywała mi ogromne rozczarowanie.

Mimo wysokich wymagań szefowej, na pracę jednak nie narzekałam. Miałam legalną umowę na czas nieokreślony, byłam zarejestrowana w ZUS-ie, po roku mogłabym nawet starać się o kredyt! Kiedy Julek skończył dwa latka, mówił już całkiem ładnie.

Wtedy moja pracodawczyni podniosła poprzeczkę

– Codziennie będziesz uczyła go jednego słowa po angielsku – oznajmiła. – Tu masz listę. Do tego proszę, żebyś rozmawiała z Julkiem po angielsku przynajmniej przez pół godziny dziennie. Będziecie też śpiewać angielskie piosenki. Za tydzień chcę posłuchać, jak on śpiewa.

Nagle zaczęłam rozumieć, dlaczego Marta odeszła. Zrozumiałam, że ta lista wymagań i kolejnych pomysłów na „wspieranie rozwoju dziecka” nigdy się nie skończy. Ale póki co, próbowałam sprostać żądaniom pani Oksany. Któregoś dnia odkryłam, że Julian bardzo lubi rysować. Co najlepsze, to nie były zwykłe bazgrołki, jak to robią małe dzieci. Nie, on bardzo się starał przerysowywać kwiatki czy kolorowe figury. Robił to ze skupieniem i starannością.

Uznałam, że być może właśnie odkryłam jego talent plastyczny, co może uspokoi jego chorobliwie ambitną matkę. Wyszukałam w internecie, że zamknięte kółeczka i mozolnie tworzone głowonogi to figury, które tworzą dzieci trzyletnie.

– To oznacza, że jest szczególnie uzdolniony! – pochwaliłam podopiecznego ze szczerą dumą. – Wyprzedza rówieśników o przynajmniej rok!

W tym momencie chyba po raz pierwszy zobaczyłam na twarzy pani Oksany coś na kształt zadowolenia. Na sekundę z jej czoła zniknęła zmarszczka wiecznej dezaprobaty i przez chwilę kobieta patrzyła na synka z czułością i miłością.

– Dobrze, niech rysuje godzinę dziennie – poleciła. – Zobaczymy, co z tego będzie.

Ale mały nie chciał rysować godzinę dziennie. Chciał rysować właściwie przez cały czas. Zabierałam więc kredki i blok na plac zabaw, bo spacery na świeżym powietrzu były obowiązkowe. Rysował w wózku, na ławce, oczywiście też w domu. Miał dziesiątki kredek, które kochał bardziej niż pluszowe maskotki. On nie tylko miał talent. Widziałam w nim początki pasji. Kochałam tego dzieciaka, byłam z niego dumna.

Cieszyłam się, że wreszcie zasłuży na miłość zimnej, wymagającej, wiecznie niezadowolonej matki. Bo choćbym nie wiem ile go przytulała, to przecież potrzebował tego od mamy. Któregoś dnia nie znalazłam jego kredek ani bloku. Julek nie wiedział, gdzie są. Zadzwoniłam do pani Oksany i usłyszałam:

– Wyrzuciłam je. Julian nie może spędzać tyle czasu na jednej czynności. Już dobrze rysuje, teraz pora się zająć nauką czytania. Proszę, żebyś codziennie uczyła go…

Nie słuchałam dalej. Rozłączyłam się i… rozpłakałam. Julek przyszedł mnie pocieszyć i kiwałam się tak z nim w ramionach pewnie z pół godziny. Tak strasznie było mi żal tego dziecka, które nie było wychowywane, tylko tresowane. Właśnie odebrano mu coś, co zaczynało je pasjonować, bo matka uznała, że to już niepotrzebne. Podjęłam wtedy decyzję.

Postawiłam na szali swoją pracę, pieniądze, nawet potencjalny kredyt. Kiedy pani Oksana wróciła, zażądałam, żeby oddała Julianowi karton i kredki. Odmówiłam uczenia go literek, jeśli tego nie zrobi. Powiedziałam, że więcej nie przyjdę, jeśli zabroni temu dziecku robić to, co kocha. Nawet się nie zdenerwowała.

– Przeczytaj umowę – poradziła mi chłodno. – Zdaje się, że właśnie złożyłaś wypowiedzenie. Przypominam, że jeśli chcesz otrzymać pozytywne rekomendacje i pensję za kolejne dwa tygodnie, musisz znaleźć kogoś sprawdzonego na swoje miejsce.

Wyszłam stamtąd na miękkich nogach. Wiedziałam, że już nie wrócę. Przypomniałam sobie Martę. O co jej poszło? O uczenie Julka na siłę stawania i chodzenia? O wciskanie mu obrzydliwych warzywnych papek? O zmuszanie do lepienia babek w piaskownicy, „żeby się socjalizował”? Byłam pewna, że miała dobry powód, żeby odejść w trybie pilnym. Nawet nie wiem kiedy poszłam na ten sam plac zabaw, na którym ją spotkałam. Dostrzegłam dziewczynę na ławce, nie obserwowała żadnego z dzieci. Przysiadłam się do niej.

– Nie wyglądasz na mamuśkę – zagaiłam. – Ja jestem nianią, ale już niedługo. Szukam kogoś, kto mnie zastąpi…

Czytaj także:
Ciotka była taką jedzą, że mąż uciekł od niej na tamten świat. Ciągnęliśmy losy, u kogo nocuje
Mój mąż miał kompleks - on był robotnikiem, ja lekarką. To dlatego usprawiedliwiał przemoc
Syn jest ode mnie młodszy o 13 lat. Jego matka zginęła w wypadku, ja już wtedy znałam jego ojca

 

Redakcja poleca

REKLAMA