„Byłem idiotą, który nie doceniał prawdziwej miłości. Zrozumiałem swój błąd, gdy okazało się, że jestem śmiertelnie chory”

smutny mężczyzna fot. AdobeStock
„Zapomniałem, że daliśmy sobie czas na zastanowienie się, przemyślenie priorytetów. Byliśmy parą od 5 lat. Kochaliśmy się, ale ostatnio nasze układy skomplikowały się. Czy jest dla mnie jakaś przyszłość?".
/ 12.05.2022 05:57
smutny mężczyzna fot. AdobeStock

Patrzyłem na lekarza szeroko otwartymi oczami. Chciałem coś powiedzieć, ale nie wiedziałem co, zabrakło mi słów, a ślina wyschła.

– Przy raku płuc późna wykrywalność to największy problem. Przebieg jest bezobjawowy, a kaszel czy zadyszkę łatwo zrzucić na zwykłe przeziębienie.

Nie wiedziałem, jak się zachować. Nadal milczałem.

– Histopatologia potwierdza – lekarz tłumaczył mi niewytłumaczalne – że mamy do czynienia z nowotworem.

- Optymistyczne rokowania w pana wypadku wynoszą 30% na przeżycie 5 lat, sceptycy zmniejszą prawdopodobieństwo do 15%. Dlatego operacja musi się odbyć jak najszybciej – mam nadzieję, że pan to rozumie – czas gra tu zasadniczą rolę. Trzeba usunąć cały płat lewego płuca. Bezwzględnie!

Wzrok lekarza potwierdzał jego słowa.

– Potem, na wszelki wypadek, zastosujemy radioterapię. W przypadku tego typu raka jedyna szansa na całkowite wyleczenie to prawidłowo przeprowadzony zabieg operacyjny. Mamy świetnego chirurga. Mógłbym pana umówić za tydzień… Czy pan mnie słyszy?

To było, jak „wyrok śmierci”

Nie miałem pojęcia, jak się zachować. Gorzej! Nie wiedziałem nawet, co mam czuć! Strach, panikę, nadzieję, że jakoś to będzie, niedowierzanie, że akurat mnie to spotkało? Czy ktoś jest w stanie przygotować się na… wyrok śmierci. Z małą szansą na odroczenie. Cisza przedłużała się.

– Rozumiem, że jest pan w szoku. Może wody? Potrzebuje pan chwili na ochłonięcie i zastanowienie się. Choć, powtarzam, czas gra tu główną rolę – przypomniał mi onkolog.

Nie wybrałem się do niego sam z siebie. W firmie dbano o zdrowie pracowników i raz na dwa lata wysyłano nas na przymusowy przegląd. Do prywatnej kliniki – szefostwo nie żałowało kasy. W zakres badań kontrolnych wchodził również rentgen płuc.

Zdjęcie pokazało jakiś niewyraźny cień w lewym płucu, co nic nie musiało oznaczać. Od dwóch miesięcy prześladował mnie też kaszel. Przyczyny upatrywałem w klimatyzacji, która latem owiewała mnie w biurze i aucie na okrągło. Internista, kierując się podwyższonym OB, z początku podejrzewał raczej zapalenie oskrzeli. Jednak ów zamazany cień zaniepokoił go na tyle, że dla pewności skierował mnie na dalsze badania. Potem, z plikiem wyników, wylądowałem już tutaj, w gabinecie onkologa. A ten z grubej rury zasunął, że mam raka lewego płuca, z przerzutami do węzłów chłonnych. Po prostu masakra!

Byłem w totalnej rozsypce, ale postanowiłem walczyć

– To jeszcze nie koniec świata – zaczął znowu lekarz, niezrażony moim grobowym milczeniem.

– Szanse może nie są wysokie, ale istnieją. Najważniejsze, żeby walczyć, nie poddawać się – facet mówił ciepło i łagodnie…

Miałem gdzieś jego mniej czy bardziej szczere pocieszenia. Zdążyłem dojść do ładu ze swoimi emocjami i już wiedziałem, co czuję. Złość. Rak płuc…? Jakim bandyckim prawem, do cholery?! Nigdy nie paliłem. Towarzystwa palaczy unikałem, podobnie jak wszelkich innych używek. Zdrowo się odżywiałem, uprawiałem sport. Nikt z mojej bliskiej rodziny nie chorował na raka. Więc skąd u mnie nowotwór płuc?! Los ze mnie zakpił. Okrutnie…

Może zabrzmi to trywialnie i niezbyt przekonująco – lekarz nie odpuszczał sobie akcji motywującej – ale nastawienie pacjenta do terapii jest bardzo ważne, nie do przecenienia. Naprawdę wiara czyni cuda. Pozytywne myślenie to podstawa wyleczenia.

Łyknąłem łyk wody ze szklanki. Sądziłem, że liczy się czas i dobrze wykonany zabieg.

– Widzę, że poczucie humoru pana nie opuściło. Świetnie. Czyli co? Mam umawiać operację? – spojrzał na mnie pytająco.

Skinąłem głową. „Jaka inna możliwość mi została? Przecież gdybym się nie zgodził, na pewno bym umarł”.

W trudnych chwilach pomyślałem o Dorocie

Wychodząc z kliniki, bezwiednie sięgnąłem po komórkę. Chciałem zadzwonić do Doroty, powiedzieć jej, wyżalić się… Zrezygnowałem. Zapomniałem, że daliśmy sobie czas na zastanowienie się, przemyślenie priorytetów. Byliśmy parą od pięciu lat. Kochaliśmy się, ale ostatnio nasze układy skomplikowały się. Czy jest dla mnie jakaś przyszłość?

Bo ona akurat dokładnie wiedziała, czego chce – ślubu, rodziny, zaangażowania, stałości. To mnie nie spieszyło się do stabilizacji, to ja potrzebowałem czasu do namysłu. Niby 35 lat skończyłem, ale wydawałem się sobie nie dość dojrzały na rodzicielstwo, dom, obowiązki. I naraz okazało się, że… nie mam tego czasu! Rak postawił pod znakiem zapytania moją przyszłość. Wszelką.

Dopiero wtedy, niczym bohater łzawego melodramatu, zrozumiałem, co jest najważniejsze. Nie praca, zabawa, wydumana wolność, ale miłość, rodzina… Oczywiste? Nie dla mnie, skończonego idioty. Musiałem stanąć na szafocie, żeby to pojąć. Byłem kretynem i tchórzem! Czego się bałem? Dorosłości? Jak długo zamierzałem zgrywać Piotrusia Pana? Do śmierci? Czyli do kiedy? Ile mi zostało? Rok, pięć?

Nie miałem prawa dzwonić teraz do Doroty. Skazywać ją na lęk i niepewność, walkę z przewlekłą chorobą, z kiepskimi szansami na wygraną. Byłem pewien, że stanęłaby przy mnie murem! Trwałaby do końca…

Trafiła mi się cudowna kobieta, której nie doceniłem. Zasłużyłem więc na samotność w najgorszym okresie mego życia.

Na razie czekał mnie powrót do pustego mieszkania. Dorota niby kluczy mi nie oddała, ale wyprowadziła się do rodziców.

Zaparkowałem auto i ruszyłem powoli w stronę bloku. Po drodze mijałem znajomy zakład bukmacherski. Właściciel – istny oryginał – przyjmował zakłady niemal o wszystko. Nie tylko o lokatę Małysza czy wygraną lokalnej drużyny piłkarskiej.

U pana Zdzisia można się było założyć o pogodę na długi weekend albo wyniki wyborów. Najbardziej nietypowe zakłady wypisywał na tablicy i wystawiał na zewnątrz w formie reklamy. Tak zwróciłem uwagę na pana Zdzisia i jego punkt bukmacherski. Gadaliśmy czasami, żartowaliśmy. Sam jednak, jako wróg nałogów, w tym także hazardu, trzymałem się z daleka od zakładów. I czy coś mi to dało? Nie! Los mnie oszukał. Więc teraz ja rzucę skurczybykowi wyzwanieWszedłem do środka. Pan Zdzisio akurat był sam, więc od razu wywaliłem kawę na ławę.

 

Zagram o tę stawkę i wygram

– Panie Zdziśku, dopadł mnie rak płuc. Wredny, cichy morderca. Trzeci stopień zaawansowania. Według onkologa mam maksymalnie 30% szans na przeżycie kolejnych pięciu lat. Realnie patrząc, jakieś 15%… Przyjmie pan taki długoterminowy zakład?

– Mówi pan poważnie? – upewnił się.

– Śmiertelnie – potaknąłem.

– Okej – odparł.

Byłem mu wdzięczny, że nie próbował mnie pocieszać. Darował sobie puste gesty i przeszedł do konkretów.

– Ile pan chce postawić? Bo jak suma będzie spora, muszę mieć, pan rozumie, jakąś podkładkę. Diagnozę od lekarza na piśmie.

– Jasne. Ale mnie nie chodzi o kasę. Tylko o… prawdę – uśmiechnąłem się.

– Chcę wygrać z przeznaczeniem. Taka satysfakcja mi wystarczy. Ewentualny spadek wolę w całości zostawić tym, których kocham – przełknąłem kluchę w gardle.

– Więc ile? – spytał bukmacher.

– Stówkę. W jakim stosunku niech już pan ustali.

– W porządku. Uśredniając, mogę przyjąć zakład w stosunku pięć do jednego. I darujmy sobie podkładkę. Wierzę panu i w pana. Tę wygraną chętnie wypłacę.

Zrobiłem zakład, pan Zdzisio wypisał mi potwierdzenie i pożegnaliśmy się silnym, męskim uściskiem dłoni.

Poszedłem na zwolnienie, nic nikomu nie mówiąc. Nawet bratu i rodzicom. Po co się mieli denerwować?

Jednak dziesięć dni później, gdy obudziłem się po operacji, przy moim łóżku siedziała Dorota. W kitlu i maseczce, więc tylko po oczach i tonie głosu poznałem, że jest wkurzona. Bardzo.

Debil! Musiałam się w detektywa bawić! Telefonów nie odbierasz. Nikt nic nie wie! Wreszcie złamałam się, wpadłam do ciebie i co znalazłam? Kwit od bukmachera przypięty do lodówki! Wystraszyłam się, że złamałeś zasady i wpadłeś w szpony hazardu. Pognałam więc do tego całego pana Zdziśka i… już wiem. Resztę dopowiedzieli mi twoi lekarze.

 

Dorota ustaliła datę naszego ślubu.

– A co z tajemnicą lekarską? – wysiliłem się na dowcip.

– Przedstawiłam się jako twoja narzeczona, zażądałam informacji, grożąc histerią, okupacją szpitala i… – w jej oczach pojawiły się łzy.

– Michał, jak mogłeś nic nikomu nie powiedzieć? Twój brat klął równo godzinę, gdy się dowiedział. Nad twoją głupotą, nie chorobą. Jesteś durniem, ale kocham cię. Nie miałeś prawa mnie z tego wykluczać. Kapujesz? Już ustaliłam datę ślubu. Wesele sobie darujemy, za to, jak lepiej się poczujesz, pojedziemy gdzieś.

– Dorota, jak dobrze że jesteś…

I została. Na zawsze, choćby to na zawsze miało trwać krótko. Nie wybiegam myślą w przód. Cieszę się z każdego przeżytego dnia. Wyniki mam dobre. Rewelacyjne wręcz. Minął rok od operacji i na razie to ja wygrywam w moim zakładzie z losem.

Czytaj także: „Miałam żal do ojca, że nas porzucił, ale liczyłam, że jednak mnie kocha. Po jego śmierci wszystko stało się jasne”
„Narzeczona straszy wezwaniem policji, bo szwagier czasem da synom klapsa. Nie chcę mieć przez nią konfliktu z rodziną”
„Chowałam dzieci jak kury w klatce. Nie pozwalałam im na samodzielność. Teściowa uznała, że robię z nich niedorajdy”

Redakcja poleca

REKLAMA