Ta diagnoza zwaliła mnie z nóg. Ale mój mąż nie pozwolił mi się załamać. Walczyliśmy razem!
Sprawa nie wydawała mi się pilna
Najpierw była plamka na przedramieniu…Dziwna, brunatna, jakbym pobrudziła się czekoladą lub gęstym sosem
– Ale ci się pieg zrobił! – powiedział mój mąż – Oparzyłaś się?
Nie bolało, nie przeszkadzało, nie swędziało. Nie zauważyłam, aby się powiększało, może dlatego, że nosiłam długie rękawy, a może po prostu nie chciałam nic widzieć? W pierwszy ciepły dzień zdjęłam żakiet, bo w autobusie zrobiło się gorąco. Początkowo nie skojarzyłam, że starszy pan mówi do mnie
– Trzeba jak najszybciej do lekarza…Niech pani mnie posłucha! To źle wygląda…
– Ale, co? Nie rozumiem.
– To na ręce u pani… Trzeba szukać dobrego specjalisty i nie tracić czasu. Chyba, że pani już się leczy?
– Nie.
– Więc biegiem… Dobrze radzę. Jest pani jeszcze taka młoda!
Dopiero wieczorem powiedziałam mężowi o tej dziwacznej rozmowie. Przejął się.
– Zaraz rano zawiozę cię do przychodni – zdecydował – do dermatologa nie trzeba mieć skierowania. I nie kombinuj, nie będę cię słuchał!
– Ja mam jutro w pracy urwanie głowy! Mowy nie ma o tym, żebym nie przyszła. I czego się tak przejmujesz gadaniem jakiegoś szarlatana?!
– Nie będę się przejmował, jeśli specjalista powie, że nie ma czym! Postanowione – powiedział zdecydowanie.
Pani z rejestracji kazała mi zapytać lekarza, czy przyjmie mnie poza ustaloną listą pacjentów. Ledwie rzucił okiem na moje znamię:
– Proszę czekać – powiedział. – Zdaje się, że to, z czym pani do mnie przyszła czekać nie powinno!
Diagnoza był szybka i kategoryczna: czerniak złośliwy.
Cały czas myślałam o najgorszym
Miałam trzydzieści pięć lat. Dopiero co kupiliśmy piękne, duże mieszkanie i zaczęliśmy spłacać kredyt. Nasz synek kończył zerówkę, myśleliśmy o drugim dziecku. To wszystko miało się nagle skończyć? Straciłam grunt pod nogami. Nie ukrywam, że przyszła załamka… Nie pozwalałam odsłaniać żaluzji, przestałam jeść, dbać o siebie, a każde spojrzenie na moje przedramię kończyło się tak samo: łzy, żal do całego świata, liczenie, ile mi jeszcze zostało czasu?
Wzięłam zaległy urlop. Przestało mnie obchodzić, co powiedzą.
– Niech mnie nawet zwolnią, co z tego? – myślałam – I tak do tego dojdzie, kiedy się naprawdę posypię!
Gdyby nie mój mąż, pewnie nie dałabym rady… Szybko wziął mnie do galopu.
– Ale tchórz z ciebie! – wypalił – Jesteś dużą dziewczynką, a mażesz się jak przedszkolak. Powiedz mi, czego się naprawdę boisz?
– Że umrę – rozryczałam się znowu –Że was zostawię samych i że nie będę widziała, jak Kacper dorasta. I, że ciebie nie będzie…
– Po kolei – objął mnie i posadził sobie na kolanach. – Po pierwsze; każdy kiedyś umrze, więc z tego powodu nie powinnaś rozpaczać. Po drugie: wcale nie musi tak być, jak mówisz, bo mamy dwudziesty pierwszy wiek i medycyna czyni cuda. Po trzecie: ja będę zawsze z tobą. I na tym i na tamtym świecie. Nie wiem jeszcze jak to zrobię, ale możesz być pewna, że łatwo się mnie nie pozbędziesz. Więc, czemu ryczysz?!
Bardzo długo rozmawialiśmy. Okazało się, że mój mąż mógłby być specjalistą od czerniaka, tak dużo o nim wiedział. Siedział w internecie, nakupował sporo książek medycznych, przyznał się, że prosił o konsultacje rozmaitych doktorów. Dotarł nawet do kolegów ze szkoły średniej, którzy skończyli medycynę i prosił ich o pomoc.
– Ty musisz zrobić tylko jedno – tłumaczył mi – Zaufać lekarzom i całą swoją siłę skupić na tym, żeby wyzdrowieć.
– Co siła ma do tego?
– Nawet nie wiesz, jak dużo!...Nasz mózg to wielka, niezbadana zagadka. Do tej pory naukowcy się spierają, ile procent swego mózgu wykorzystuje przeciętny człowiek? Wygląda na to, że w twojej głowie drzemią nadludzkie możliwości…Że możesz je wykorzystać i uruchomić.
– Ale jak?
– Po prostu uznać, że pokonanie choroby jest możliwe i że w dużej mierze od ciebie zależy. Od twojego nastawienia: strachu, czarnych myśli i złych przeczuć, albo od wiary, że będzie dobrze! Każdy doktor ci to powie.
– Mówi się także, że nadzieja, to matka głupich.
– Źle się mówi. Nie chcę, żebyś ty tak myślała. Ja na przykład wiem, że wyjdziesz z tego. Jestem pewny… Dołącz do mnie!
Byli dla mnie ogromnym wsparciem
Wiele było takich rozmów. Krok po kroku mój mąż przekonywał mnie, że nie wszystko stracone, ale ostatecznie z tamtego świata zawrócił mnie mój syn.
– Mamo, chcę leczyć ludzi – zaskoczył mnie kiedyś takim wyznaniem. Był jeszcze taki mały, śmiesznie seplenił, bo wypadły mu górne jedynki, a gadał i patrzył na mnie, jak duży chłopak.
– Wiem, że to trudna nauka i że bez ciebie nie dam sobie rady. Mogę na ciebie liczyć? – wtedy po raz ostatni pozwoliłam sobie na słabość i marudzenie
– Synku – zaczęłam – Wiesz, że choruję. To poważne… Może się źle skończyć. Kto wie, co będzie za parę lat?
Wtedy mój prawie siedmiolatek okazał się mądrzejszy i silniejszy ode mnie
– Ja wiem. Wyzdrowiejesz. Nie zostanę bez ciebie. Nie chcę nie mieć mamy!
Więc zaczęłam swoją walkę z czerniakiem. Bo to była prawdziwa wojna: na śmieć i życie! Najpierw wybrałam lekarza, którego postanowiła słuchać bez żadnych oporów i wahań. Zrobiliśmy komplet badań. Było niedobrze, ale się nie przestraszyłam. Zapytałam tylko, co mam robić?
– Zgodzić się na chirurgiczne usunięcie zmiany… Może nawet na wycięcie okolicznych węzłów chłonnych, jeśli będzie taka konieczność.
– Nie ma innego wyjścia?
– Jest. Może pani to zostawić, iść do znachora, smarować cudownymi maściami, albo udawać, że wszystko jest ok.
– I, co wtedy?
– Muszę mówić? Będą przerzuty do kości i wątroby…
– A później?
– Już tylko hospicjum i opieka paliatywna. Tego pani chce?
Nie chciałam. Całkowicie zmieniłam tryb życia. Zaczęłam od diety. Uznałam, że do tej pory odżywiałam się niezdrowo, głupio, szkodliwie… Postanowiłam wspomóc leczenie i trafiłam na dietę. Nauczyłam się miksować chudy twarożek z prawdziwym, niefałszowanym olejem lnianym na gładziutką masę. Na początku mi nie smakowało i nie wchodziło, ale przyzwyczaiłam się. Czułam się lekka i silniejsza.
Co godzinę wypijałam szklankę świeżo wyciśniętego soku z dobrych, ekologicznych owoców i warzyw. Najbardziej lubiłam marchewkowo-jabłkowy, ale właściwie każdy mi smakował. Wmawiałam sobie, że moje ciało od środka zalewa ożywczy, życiodajny płyn, prawdziwa „żywa woda”, taka, jaka w bajkach i legendach stawiano na nogi największych słabeuszy!
Wyrzekłam się białego cukru, soli i mięsa. Ograniczyłam przyprawy. Przeszłam na posiłki wegetariańskie…Regularnie, dwa razy dziennie medytowałam. Zawsze przy uchylonym oknie, w spokoju i ciszy. To mi sprawiało wielką ulgę…
Zmieniłam całe swoje życie
Na początku było mi trudno skoncentrować się i wyciszyć. Myśli leciały jak ptaki, nie umiałam się skupić. Ale z czasem robiłam to coraz lepiej. Zaczęłam także wizualizować moją chorobę… Zamykałam oczy i „widziałam” plamę na przedramieniu. Wyobrażałam sobie delikatną gąbkę zrobioną z płatków kwiatów, konkretnie – moich ulubionych peonii. Była pachnąca, świeża, przyjemna w dotyku. Wydawało mi się, że jest nasączona czarodziejskim lekarstwem, więc w myślach pocierałam nią czerniaka…
Wolniutko, spokojnie, raz za razem, a on najpierw robił się bledszy i bledszy, aż całkiem znikał. Skóra znowu była równomiernie gładka, bez przebarwień i śladów choroby. To mnie uspokajało i napełniało pozytywną energią. Przyszedł dzień zabiegu… Moje znamię usunięto sięgając do głębokich warstw skóry. Czekałam na wyniki histopatologiczne i na decyzję, co z węzłami chłonnymi. Nie bałam się. Byłam dobrej myśli…
Wydawało mi się, że tamta kobieta sprzed choroby i ja teraz, to dwie różne osoby. Nerwy, sprzeczki o głupstwa, brak snu, opychanie się słodyczami i smażonym mięsiwem, oglądanie telewizji do ogłupienia, drinki przy grillu, ale przede wszystkim przypiekanie się na ostrym słońcu w lecie i solarka zimą, bo kochałam mieć czekoladową karnację…Wszystko to minęło. Bezpowrotnie!
Mimo zabiegów miałam więcej siły. Poweselałam, byłam dość pogodna jednak przede wszystkim doceniałam wartość zwyczajnych spraw. Spacer z mężem i synkiem był niewyobrażalną przyjemnością. Wstydziłam się, że kiedyś nie zawsze mi się chciało z nimi wychodzić i często się migałam, żeby oglądać seriale albo siedzieć przed komputerem. Zrozumiałam, że życie składa się z godzin i minut – można je albo zmarnować na głupoty, albo pożytecznie, mądrze i przyjemnie wykorzystać. Ciągle mi tego życia było za mało!
Wszystko stało się ważne; i wspólne śniadania, i rozmowy, i zabawy z dzieckiem. Odkrywałam spokojną codzienność i pojmowałam, jak jest pięknie, kiedy pozornie nic się nie dzieje.
Nie wierzyłam w to, co mówi
Po badaniu USG wykonanym po usunięciu plamy lekarze mieli dziwne miny.
– Co jest? – pytałam – Źle?
– Wręcz przeciwnie! Zrobimy jeszcze jedno badanie, żeby mieć stuprocentową pewność. Niech się pani nie denerwuje…
–Nie denerwuję się, ale chciałabym już wiedzieć.
Po drugim USG doktor się uśmiechał szeroko.
– Nie do wiary, ale jest czysto. Nie ma żadnych przerzutów, nawet w węźle wartowniczym ani śladu…Cud!
Nie wiem, czy dobrze wszystko zapamiętałam, bo jednak byłam w dużym napięciu, ale diagnoza nie pozostawiała wątpliwości.
– Zatrzymaliśmy go! Niech się pani cieszy… – usłyszałam.
Została mi niewielka blizna, pamiątka po chorobie, jaka mogła mnie załatwić tak, że bym się już nie podniosła. Dałam jej radę, ale nie ma we mnie pychy i euforii. Wiem, że muszę uważać i że nie jestem całkiem bezpieczna, ale, kto z nas jest? Będę się badać i kontrolować, spełnię wszystkie zalecenia lekarzy, nie zapomnę o żadnej dawce leków, ale przed wszystkim nie zmienię mojego teraźniejszego życia!
Chciałabym kiedyś spotkać tego starszego pana, który mnie ostrzegł przed nieszczęściem. Jestem pewna, że to był mój Anioł Stróż… Podobno Anioły mogą przybierać różne postacie – dlaczego ten nie miałby wyglądać, jak zwyczajny pasażer miejskiego autobusu? Pamiętam, że miał zbyt obszerną marynarkę… Może po to, aby ukryć skrzydła?
Czytaj także:
„Prawie poszedłem z torbami, bo mój pomysł na biznes nie wypalił. Fortuny dorobiłem się na pierogach i schabowych”
„Wszyscy traktowali babcię jak zakałę rodziny. Ja wiedziałam, że pod maską wrednej zołzy kryje się jej inne oblicze”
„Na delegacji miałam przyuczać świeży narybek do pracy. Za pokazanie kilku łóżkowych sztuczek przyszło mi dużo zapłacić”