Wiosną tego roku, kiedy natura budziła się do życia, spotkałem swoją idealną kobietę. Jakby ktoś tam na górze chciał, by wraz z otwierającymi się pąkami kwiatów otworzyło się też wreszcie moje serce, trzymane dotąd pod kloszem w ciemnym kącie. Daria pracowała z moim kolegą i poznałem ją na przyjęciu, które zorganizował u sobie w mieszkaniu. Nie pamiętam nawet, jak zaczęliśmy rozmawiać – dość, że prędko odłączyliśmy się od reszty gości i przegadaliśmy praktycznie całą noc. Kolega przyznał mi się później, że planował nas ze sobą poznać, bo już wcześniej uznał, że byśmy do siebie świetnie pasowali.
– Ale wyleciało mi to swatanie z głowy. Na szczęście i tak się sparowaliście. To przeznaczenie, stary, mówię ci.
Cokolwiek to było, przypadliśmy sobie do gustu jak rzadko. Pocałowałem Darię już tego pierwszego wieczoru, gdy odprowadzałem ją do auta. Mnie samego zdumiała moja własna śmiałość, ale przy Darii niczego nie musiałem udawać, „cykać się”, wszystko działo się naturalnie, jakby bez naszego udziału.
Oboje dużo czytaliśmy. Oboje lubiliśmy kryminały, a Agatę Christie uważaliśmy za klasę samą w sobie.
Godzinami mogliśmy się spierać, kto lepszy: panna Marple czy Herkules Poirot. Daria słuchała praktycznie tej samej muzyki co ja, a jeśli polecała mi jakiś zespół czy album, z którym dotąd się nie spotkałem, nieodmiennie się w nim zakochiwałem. Rozmowy z nią otwierały mi w głowie nowe szufladki, gdy podważała moje wypracowane latami opinie, kwestionowała gusta – i właśnie to bardzo mi się podobało. Dotąd nie umawiałem się z wieloma kobietami, a jak mi się zdarzyło, to kończyło się po paru randkach. Mierziły mnie gadki szmatki, a szybki, niemal przypadkowy seks nie bawił. Szukałem czegoś więcej. W Darii to odnalazłem.
Skończyłem czterdzieści cztery lata i – widząc wokół znajomych, którzy mieli już żony, a nawet dzieci – sam zapragnąłem czegoś trwałego. Bałem się, że jak dalej będę tak wybrzydzał, zostanę starym kawalerem do śmierci. I wtedy pojawiła się Daria. Normalnie jak zesłana z nieba. Rozmawialiśmy o tak wielu rzeczach, mniej lub bardziej istotnych (nie wspominając już o niewerbalnym poznawaniu się), że dopiero po trzech miesiącach cotygodniowych spotkań temat zszedł nam wreszcie na małżeństwo i rodzinę.
I tu spotkałem się z pierwszym potężnym rozczarowaniem. Wiedziałem, że Daria rozwiodła się rok wcześniej, a jej małżeństwo nie należało do udanych, delikatnie mówiąc. No bo skoro wyrażała się o swoim byłym mężu per „psychol”, dobrze być nie mogło. Nie spodziewałem się jednak, że w efekcie przeżytej traumy kompletnie zamknie się w sobie i oświadczy kategorycznie:
– Nie chcę już być niczyją żoną. Nigdy więcej.
Bałem się zapytać, co myśli o dzieciach
Papierek zaświadczający o tym, że jesteśmy razem, czy to przystemplowany przez urząd, czy przez kurię, nie był dla mnie aż tak istotny. Ale chciałem założyć rodzinę, a dwoje ludzi żyjących razem to jeszcze nie rodzina, tylko związek. Oficjalny czy nie.
Niestety, tu również spotkał mnie zawód. Prawdę mówiąc, największy w całym moim dotychczasowym życiu. Kiedy w końcu zapytałem Darię o dzieci, spojrzała na mnie ze smutkiem, niemal ze łzami w oczach, ale jej słowa zabrzmiały jak bezlitosny wyrok. Nieodwołalny, niepodlegający apelacji.
– Nie chcę. Żadnych dzieci. Nigdy, przenigdy, choćby od tego zależało przetrwanie świata. Nawet dla ciebie, przepraszam.
Jej oświadczenie było tak kategoryczne, że szok rozczarowania zamknął mi usta. Nawet nie zapytałem o powód. Spotykaliśmy się dalej, bo niby czemu nie? Uwielbiałem ją, a ona mnie. Wciąż byliśmy w sobie zakochani, choć od tamtej rozmowy coś się zepsuło w naszych relacjach. Ani ja, ani ona nie chcieliśmy nadawać temu nazwy, ale tkwiło to między nami jak pogłębiająca się z każdym dniem wyrwa. Nękało mnie to, bo przecież żadne z nas nie zmieniło się ani na jotę. Nadal spieraliśmy się, który z detektywów lepszy, nadal słuchaliśmy tej samej muzyki w trakcie intymnych spotkań, nadal wymienialiśmy się poglądami w tonie mocno zażyłym, a jednak różnica planów życiowych wisiała nad nami jak miecz Damoklesa. I w końcu ostrze zerwało się, spadając prosto na moją głowę.
Nasze ostatnie spotkanie było burzliwe. Pełne łez, przeprosin i uporu. Temat wspólnej przyszłości, wrażliwy jak nitrogliceryna, eksplodował nam obojgu w twarz, głównie z mojej winy. Bo wyrwało mi się pytanie, czy jednak nie mogłaby przemyśleć sprawy, a wtedy ona wybuchła, że nic nie rozumiem. Osobiście nadal chciałem o nas walczyć, ale Daria uznała, że to nie ma sensu. Że tylko bardziej by mnie skrzywdziła, a tego nie chce. I ja również nie chciałem, by czuła się winna i nieszczęśliwa przeze mnie. Tak oto dwoje ludzi, idealnie do siebie dopasowanych, poszło w przeciwne strony.
Prawda docierała do mnie powoli, gdy mijały tygodnie gniewu i użalania się nad sobą, sowicie zakrapiane alkoholem. Daria nigdy nie chciała zbudować czegoś trwałego, nigdy nie planowała być tylko moja, tak jak ja chciałem być tylko jej. Nie potrafiłem zrozumieć, jak to możliwe. Byliśmy przecież do siebie tak podobni, operowaliśmy tymi samymi wartościami, wzruszały nas i śmieszyły te same rzeczy. A jednak w tym jednym aspekcie, tak dla mnie istotnym, byliśmy jak ogień i woda. Próbowałem wmówić sobie, że nie muszę być ojcem.
Zrezygnuję z własnych potrzeb i pragnień, wrócę do Darii pokonany, na tarczy, powiem, że już nie chcę zakładać rodziny, że ona mi wystarczy. Ale wiedziałem, że nawet gdyby się zgodziła, na dłuższą metę nigdy nie byłbym w pełni szczęśliwy. Bo na to, że ona zmieni zdanie – tak silna i nieugięta, tak wojownicza – liczyć nie mogłem.
Czytałem list Darii i po prostu płakałem
Biczowałem się w myślach, oskarżałam ją i siebie za to, że opuściłem gardę, za to, że poczułem do Darii coś więcej, a ona mi na to pozwoliła, że sięgnąłem nieba tylko po, by spaść na dno rozpaczy. I gdy wolno się z niego gramoliłem, odwiedził mnie kolega. Ten sam, który w pewnym sensie wpakował mnie w ten uczuciowy chaos.
– Daria prosiła, żebym ci to przekazał – podał mi kopertę i dyskretnie zniknął.
Były rzeczy, których Daria mi nie mówiła, tematy, których unikała jak ognia, chcąc oddzielić się od przeszłości grubą kreską. Wyczuwałem to i nie naciskałem. Teraz sama uznała, że jest mi winna wyjaśnienie. Pierwsza żona jej męża zmarła. Daria zgodziła się wyjść za niego głównie ze względu na dzieci. Potrzebowały matki, a ona dała się zmanipulować starszemu mężczyźnie mieszanką współczucia i zauroczenia. Zajmowała się dziećmi przez siedem lat i pokochała je jak własne, przywiązała się do nich, czuła się ich matką, nie macochą. Niestety, mąż znalazł sobie młodszą kochankę, a Darię po prostu wyrzucił z ich rodziny. A że był prawnikiem, stała na z góry przegranej pozycji. Nigdy nie adoptowała formalnie dzieci, więc po rozwodzie była dla nich nikim, nie miała żadnych praw.
Niby mogłaby się starać o utrzymywanie kontaktów ze względu na wcześniejsze powinowactwo, dla dobra dzieci, ale ojciec tak namieszał im w głowach, tak je zmanipulował prośbą, groźbą, przekupstwem, że odwróciły się od Darii. Gdy przestały nazywać ją mamą, nie mogła otrząsnąć się z szoku. Tęskniła za nimi, próbowała mimo wszystko się z nimi spotykać, dzwoniła, wystawała pod szkołą, zachowywała się jak oszalała z rozpaczy samica, której siłą odebrano młode – i skończyło się zakazem zbliżania.
Daria zrozumiała, że musi zapomnieć, iść dalej naprzód sama, nie oglądając się, bo tam czekał tylko ból. Dlatego zraziła się do małżeństwa i rodziny. Teraz chciała żyć wolna od zobowiązań i bliskich ludzi, którzy mogą ją skrzywdzić jak nikt inny. Bo nikt nie daje gwarancji na wieczną miłość. Płakałem nad jej listem. Płakałem, bo nijak nie mogłem wymazać jej cierpienia. Płakałem, bo pojąłem, że jakkolwiek bym się starał, nie przekonam Darii do zmiany zdania. Nie uwierzy, że ze mną będzie inaczej. Jej zaufanie do innych nie istniało, wyczerpało się do cna. Płakałem, bo dotarło do mnie ostatecznie, że nigdy nie będziemy razem.
Długie tygodnie dochodziłem do siebie, walcząc z bezsennością i ogólnym zniechęceniem. Teraz czuję się odrobinę lepiej, rany zaczynają się goić. Wiem, że nigdy nie zapomnę o Darii, o krótkim szczęściu, jakiego zaznaliśmy, i o jej traumie, która nie pozwoliła nam cieszyć się nim dłużej. Życzę jej jak najlepiej, choć w bolesny sposób wyleczyła mnie z naiwności.
Wcześniej sądziłem, że jeśli dwoje ludzi się kocha i pasuje do siebie, to wystarczy, by zbudowali trwały związek. Niestety. Czasem odmienne doświadczenia dzielą nas jak tama. Sprawiają, że skrojone pod siebie puzzle przestają pasować. Możesz próbować złączyć je na siłę, ale w dłuższej perspektywie nie utworzą oczekiwanego obrazka. Ważniejsza od dopasowania jest bowiem elastyczność, dzięki której nic boleśnie nie uwiera. Mam nadzieję, że gdzieś tam na mnie czeka taka właśnie układanka…
Czytaj także:
„Nastolatek uciekł z domu, bo ojciec znęcał się nad nim i jego matką. Facet nie był nawet przejęty zaginięciem syna”
„Byłem starym kawalerem, ale wyswatał nas dziadek Marzenki. Wszyscy uważali go za nieszkodliwego dziwaka”
„Mąż ubzdurał sobie, że mam romans. Jego zemsta na moim >>kochanku<< była nieludzka. Zabawił się jego życiem”