Sąsiedzie, pożyczy pan zapałki? Skończyliśmy kominek i chcemy sprawdzić, czy działa… – w progu mojego domu stał facet, którego widziałem pierwszy raz na oczy. Jeden z tych, którzy wprowadzili się do szeregówek wybudowanych niedawno przez dewelopera.
– Jasne. Chyba mam, niech pan wejdzie... – zaprosiłem go.
– Nie, nie, zaczekam. Nie chcę nabrudzić – podniósł do góry nogę, żeby pokazać zabłocone buty.
Deweloper jeszcze szykował drogę i kładł chodniki wokół domów. Ci, którzy zdecydowali się już wykańczać nowe mieszkania, brodzili w rozmokłej ziemi.
– Naprawdę, nie chcę robić kłopotu.
Znalazłem dla niego zapałki, a po godzinie pożyczyłem mu jeszcze siekierkę, bo jego zepsuła się po kilku uderzeniach w pniak. Dziękował, przepraszał i obiecywał, że jeśli tylko będę miał kiedyś jakąś sąsiedzką potrzebę, on służy pomocą. A ja nie wiedziałem nawet, z której szeregówki przyszedł. Do tej pory stało w naszej okolicy tylko kilka domów, więc cieszyliśmy się spokojem. Dlatego, gdy dowiedzieliśmy się, że powstanie tu całe osiedle, byliśmy nastawieni dość sceptycznie. Ale co zrobić? Takie życie – ludzie uciekają z miasta, szukają spokoju na prowincji. Wiedzieliśmy, że będzie tu przybywać nowych mieszkańców.
Najtrudniejsze były pierwsze miesiące ciężkich prac budowlanych. Maszyny jeździły w tę i z powrotem, ciężarówki zwoziły materiały, betoniarki kursowały nawet w soboty, a budowlańcy nie krępowali się z językiem. Gdy przeszli do stanu zamkniętego, było już łatwiej. Cała praca toczyła się we wnętrzach.
Tyle że przybyło aut, zrobił się większy ruch. No i od czasu do czasu któryś z nowych lokatorów potrzebował pomocy – tak jak ten, który przyszedł po zapałki. Sąsiadów w potrzebie było jednak więcej, bo przecież dopiero się wprowadzali. Wielu rzeczy im brakowało, o wielu zapominali. No i przypadki chodziły po ludziach. Jednego takiego młodziana musiałem nawet wyciągać z błota na holu.
– Nie wiem, jak to się stało, naprawdę… Wydawało mi się, że nie jest aż tak grząsko… – powtarzał nerwowo trzydziestoletni chłopak z elegancko przyciętą bródką. Oba przednie koła ugrzęzły w błocie do połowy wysokości i auto wisiało już chyba na podwoziu. Z tyłu w foteliku siedział pięcioletni chłopczyk z miną tylko trochę mniej wystraszoną niż tata.
– U nas to normalka – zaśmiałem się, żeby go trochę rozluźnić. – Dopiero na wsi człowiek zdaje sobie sprawę, co to są roztopy. Bo tak, to tylko w lekturach szkolnych o nich czytał!
– Ale przecież nie ma aż tyle błota… Naprawdę nie mam pojęcia, jak mogłem tak dać ciała! – znów się tłumaczył. Był zdenerwowany i zakłopotany.
– Spokojnie. Pięć minut i będzie po sprawie. Zaraz pana wyciągniemy. Podczepiaj pan linę!
Dałem mu jeden koniec, a drugi zarzuciłem na hak swojej terenówki. Wsiadł do auta, włączył silnik i na mój znak dodał gazu. Też ruszyłem i za chwilę auto wyjechało z błota. Brudne po sam dach, ale wolne. Chłopak wysiadł, odczepił linę i oddał mi jej koniec.
Młodzi ludzie często o czymś zapominają
– Dziękuję bardzo – powiedział. – Nie wiem, jak mam się odwdzięczyć…
– Sąsiedzkie rozliczenia to tylko we flaszkach – zażartowałem.
– Na pewno przyniosę. W którym domu pan mieszka?
– Daj pan spokój, drobiazg!
– Pan jest z tego domku z płotem z desek, z tego z brązową elewacją. Ja wiem, bo już pana widziałem. Przyniosę flaszkę na sto procent!
– Nie ma sprawy. To nie miasto. My tu na wsi mamy tylko siebie, sąsiadów, więc staramy się być życzliwi.
Jeszcze raz uścisnął mi rękę i pojechał dalej. Byłem pewny, że zahaczy po drodze o myjnię. Ale z flaszką nie przyszedł. Nie wiem, czy zapomniał, czy co… Machnąłem na to ręką – przecież sam go zachęcałem, żeby odpuścił. Młodzi ludzie z dziećmi i wykończeniem chałupy na głowie często o czymś zapominają. Też byłem młody, też miałem dzieciaki i też chałupę budowałem, więc pamiętam, że ciężko było wszystko spamiętać. Dlatego, gdy przychodzili następni, wcale się nie dąsałem i pomagałem z chęcią, tak jak tamtemu.
A przyszło jeszcze kilku, a właściwie kilkoro. Jedna z nowych sąsiadek potrzebowała wody, bo akurat mieli przerwę w dostawie. Inny sąsiad szukał ładowarki do telefonu, a kilku następnych przyszło pytać o drogę, bo się pogubili. Poza tym często zagadywali, jak się mieszka, czy jest spokojnie, czy można bezpiecznie chodzić do lasu na spacery. Oczywiście chcieli wiedzieć też, gdzie jest najbliższy sklep i czy na pewno dobrze zaopatrzony. No wiadomo… Nic nie wiedzieli. A raz nawet dzwoniłem na policję, bo bardzo późnym wieczorem kręciły się wokół ich osiedla jakieś typki spod ciemnej gwiazdy.
W końcu jednak zdecydowana większość się urządziła i nawet jeśli któryś znalazł się w potrzebie, załatwiał pomoc we własnym gronie, w obrębie wspólnoty mieszkaniowej. Mieliśmy więc na powrót spokój i dużą grupę nowych sąsiadów, którzy zrobili tylko kilka cichych parapetówek. Z ich wprowadzeniem wiązała się nawet korzyść, bo deweloper wybudował całkiem dobrze wyposażony plac zabaw.
Mam dwójkę wnuków – sześciolatkę i dziewięciolatka. Często do nas przyjeżdżają, więc pomyślałem, że będą tam spędzali dużo czasu. Gdy tylko zobaczyłem, że plac już jest skończony, pozwoliłem im iść się tam pobawić. Placyk stanął dokładnie naprzeciwko kuchennego okna mojego domu, więc miałem je na oku, szykując obiad z małżonką. Co chwila zerkałem, sprawdzając, czy grzecznie się bawią z dziećmi z szeregówek.
Były bardzo zadowolone. W pierwszy dzień wróciły wybawione, zmęczone i zadowolone, ale już drugiego dnia – czyli w niedzielę – przyszły do domu bardzo szybko, bo po niespełna dwudziestu minutach. Miały nietęgie miny, a gdy zapytałem co się stało, ze łzami w oczach powiedziały, że „jedna taka pani” kazała im wracać do domu. Że była dla nich niemiła i się wystraszyły.
To są dzieci, a nie jakieś wandale, proszę pani!
– Ale dlaczego? Coś mówiła? – dopytywałem już nieźle poirytowany.
– Że to nie nasz plac zabaw. Że nie my za niego płacimy… – rozpłakał się wnuk.
Żona zaraz się nimi zajęła – dała coś dobrego do jedzenia i puściła im ulubione bajki, a ja poszedłem na plac zabaw. Siedziały tam dwie babki. Obie w podobnym wieku i obie z dziećmi.
– Przepraszam najmocniej, która z pań wyprosiła z placu zabaw moje wnuki? – zapytałem. Jedna z nich natychmiast zabrała się za wycieranie rąk synkowi, ukrywając wzrok przed moim spojrzeniem. Druga, natomiast, napęczniała od zbieranego w płucach powietrza. Od razu poznałem, że szykuje się do starcia. – To pani, tak? – dopytałem.
– Tak, to ja – podniosła wyżej głowę.
– Może mi pani wyjaśnić, dlaczego?
– Sprawa jest prosta. Plac zabaw jest nasz, wspólnoty. My za niego płacimy, my ponosimy odpowiedzialność za bezpieczeństwo. Co będzie, jeśli komuś obcemu się coś stanie? – zapytała.
– Ale na regulaminie jest napisane, że za dzieci odpowiedzialni są ich opiekunowie. Ja jestem opiekunem moich wnuków, a nie wspólnota! Ja za nie odpowiadam! W czym więc problem?
– Ja tam nie wiem, co jest w regulaminie – naburmuszyła się jeszcze bardziej. – Ja wiem, że płacę za plac zabaw i nie życzę sobie, żeby zbiegała się tu chmara obcych dzieciaków. Żeby niszczyła to, co nasze!
– To są dzieci, a nie jakieś wandale, proszę pani! Co one tu mogę zniszczyć? Huśtawkę wyhuśtać, piasek z piaskownicy zanieść do domu..?
– Pan wie przecież, że to się wszystko zużywa!
– Bardzo powoli, droga pani.
– Ale jednak. Pan za to nie płaci, to panu wszystko jedno. Czy moje dzieci przychodzą na pana podwórko, żeby się bawić?
– Zapraszam serdecznie!
– No, myślałby kto. Proszę dać mi spokój. Ja nie mam już zamiaru z panem dyskutować!
Też nie miałem ochoty na dalszą dyskusję. Wróciłem do domu wściekły, ale przekonany, że to fanaberie tylko jednej „damy”. Dlatego po godzinie czy dwóch, gdy tylko dzieciaki ochłonęły i coś zjadły, zabrałem je z powrotem na plac zabaw. Tym razem postanowiłem pilnować ich z ławki przed piaskownicą. Baby już nie było i do końca dnia spędziliśmy tam miło czas bez żadnej awantury. Pomimo tego, że przyszło jeszcze parę osób, nikt nas nie przegonił, nikt nie zwrócił uwagi.
Uspokoiłem się więc, że to rzeczywiście wymysł jednej sfrustrowanej kobiety. Jakież było moje zdziwienie, gdy za dwa tygodnie na słupku koło regulaminu wywiesili tablicę z zakazem zabawy dla dzieci spoza wspólnoty. Wypisali go wielkimi, czerwonymi literami: „Teren prywatny. Wstęp wzbroniony”.
– To jest jakieś absolutne świństwo! Tyle im tu wszystkim pomagałem… – żaliłem się żonie.
– Nie wszystkim. Części tylko.
– No tak, ale ta część ten zakaz też musiała przegłosować.
– Nie wiem. Za to wiem, jacy są ludzie, i wcale nie jestem zaskoczona.
– A ja tak! Jak tak można…? Przeganiać dzieciaki. Izolować od swoich…?
Żona łatwo godziła się z rzeczywistością
Żona wzruszyła tylko ramionami. Jej łatwo przychodziło godzenie się z rzeczywistością, ale mnie nie dawała ta sprawa spokoju. Wściekałem się za każdym razem, gdy patrzyłem na tę tablicę, gdy przypomniałem sobie rozmowę z tą nadętą babą. Rozumiem kwestie własności, utrzymania – ale żeby zabraniać zabawy dzieciom… To już pachnie paranoją.
Nic jednak nie mogłem zrobić. Miałem napisać odwołanie do zarządu tej wspólnoty? Zbojkotować zakaz i pchać się z wnukami na siłę? Tego nie mogłem zrobić. Ale za to nie odmówiłem sobie rozmowy na ten temat z kimś, kogo zdążyłem już poznać. Z tym eleganckim facetem, którego wyciągałem niedawno z błota. Okazja nadarzyła się sama. Szedłem właśnie do siebie, a on przejeżdżał obok samochodem. Zatrzymał się, otworzył okno i przywitał.
– Dzień dobry… Zapomniałem o flaszce dla pana. Strasznie mi głupio – skrzywił się. – Wie pan co, teraz pojadę…
– Daj pan spokój, przecież ja to tak tylko w żartach powiedziałem – machnąłem ręką.
– Pojadę… – upierał się bez większego przekonania.
– Nie trzeba, naprawdę. Niech pan sobie daruje… – machnąłem ręką i już chciałem iść do domu, ale wtedy mi się przypomniało. – Ale wie pan co, niech mi pan powie, o co chodzi z tym zakazem wejścia na plac zabaw..?
– Z jakim zaka… A z tabliczką! Postawiliśmy ją, bo skarżyli się mieszkańcy, że schodzą się obcy. Wie pan, jak jest. Ludzie nie szanują tego, za co nie płacą, a tak mamy w zarządzie wspólnoty podkładkę, żeby ich przeganiać – uśmiechnął się, absolutnie przekonany, że sprawa mnie nie dotyczy, że pytam z ciekawości. Nie wyglądałem na ojca, a pewnie nie pomyślał, że jestem dziadkiem.
– Pan jest w zarządzie wspólnoty..? – zapytałem.
– No tak.
– A wie pan, że mnie stamtąd z wnukami przegonili niedawno…
– Pana..? – zrzedła mu trochę mina.
– Tak mnie. I moje wnuki. Sześciolatkę i ośmiolatka. Wie pan, że się popłakały?
– Strasznie mi przykro… No, ale proszę nas zrozumieć, my za to płacimy. Ludzie się denerwują, że z ich pieniędzy jest plac utrzymywany, a ktoś korzysta…
– Denerwuje ich, że dzieci korzystają, że dobrze się bawią. To ich tak złości?
– Nie chciałbym tak stawiać sprawy…
– Ale uważa pan, że zakaz to dobre rozwiązanie? – zapytałem coraz bardziej zrezygnowany.
– Naprawdę mi przykro…
– Nie trzeba. I tej flaszki też niech pan nie kupuje. Obejdzie się… Do widzenia.
Miał głupią minę, naprawdę był zakłopotany
Domyślam się, że teraz – kiedy zobaczył, że zakaz dotknął kogoś znajomego, kto na dodatek pomógł mu, gdy znalazł się w opałach – choć trochę pożałował. Zrozumiał, że to dość egoistyczne z ich strony tak wyganiać dzieci sąsiadów.
Pewnie nie jest z niego zły chłopak, pewnie będzie mu to doskwierało, ale z drugiej strony, co mi tam po jego skrusze. I tak nie zdobędzie się na odwagę, żeby powalczyć o zdjęcie zakazu, bo najpewniej nie chce się stawiać swoim… Czerwona tablica zostanie, a ja moim wnukom będę musiał szukać innych rozrywek, żeby nie stały za płotem, przypatrując się, jak inne dzieci się bawią.
Czasem wydaje mi się, że świat zwariował z tym poczuciem własności, z tym odgradzaniem, z zastrzeganiem wszystkiego. Z posykiwaniem na innych: „moje, moje, moje…”. Boję się, żebyśmy całkiem kiedyś nie zapomnieli, jak to jest się dzielić…
Czytaj także:
„Niczym książę na białym rumaku wybawiłem z opresji piękną nieznajomą. Tak zaczęła się nasza wielka miłość...”
„Nasz syn nie widział świata poza internetem. Gdy zabieraliśmy mu telefon, wpadał w szał, przeklinał i bił na oślep”
„Siostrzenica z zimną krwią okradła i wykorzystała wdowca z dwójką dzieci. To moja wina, bo źle ją wychowałam...”