„Dałam sobie 2 szansę na miłość i czuję, że przegrałam. Choć mam narzeczonego, to wciąż jestem sama jak palec”

załamana kobieta fot. Adobe Stock, lado2016
„Czułam się taka szczęśliwa! Jeszcze kilkanaście miesięcy wcześniej byłam przecież przekonana, że resztę życia spędzę sama. A teraz klęczał przede mną najwspanialszy mężczyzna pod słońcem. Nawet nie przeszło mi wtedy przez myśl, że cokolwiek może stanąć na drodze naszej miłości. A jednak…”.
/ 05.09.2022 06:30
załamana kobieta fot. Adobe Stock, lado2016

Poznaliśmy się z Markiem przez internet. Nie zamierzałam się w nim zakochiwać. Po zdradach męża i burzliwym rozstaniu nie myślałam, że kiedykolwiek zechcę się jeszcze związać z jakimś mężczyzną. Uważałam, że każdy to niegodny zaufania drań, który za nic ma słowa przysięgi małżeńskiej. Zajęłam się więc pracą i wychowywaniem ośmioletniej córki, Adrianny.

Nocami wchodziłam czasem na portale randkowe. Nie szukałam miłości, tylko czegoś w rodzaju zemsty. Gawędziłam sobie milutko z panami, flirtowałam, robiłam im złudną nadzieję. A gdy nabierali apetytu, myśleli, że już mnie mają, wdeptywałam ich bez litości w ziemię jak robaka. Wyśmiewałam ich, poniżałam. Zdaję sobie sprawę z tego, że to było głupie i dziecinne, ale nie mogłam się powstrzymać… Uważałam, że im się należy za moją krzywdę i łzy.

Też miał za sobą nieudany związek

Marek był pierwszym, który wytrzymał te słowne ataki. „Wiem, że to tylko gra, że tak naprawdę jesteś zupełnie inna. Czuła, opiekuńcza i dobra. Musisz tylko te cechy w sobie odnaleźć. Pomogę ci, jeśli oczywiście mi na to pozwolisz” – napisał na portalu, w odpowiedzi na moje obelgi.

Gdy to czytałam, aż przecierałam oczy ze zdumienia. Inni faceci wściekali się, obrażali, obrzucali wyzwiskami. Jeden to nawet napisał, że mnie odnajdzie i pokaże, gdzie moje miejsce. Musiałam mocno ugodzić w jego ego. A tymczasem Marek prawił mi komplementy. To było bardzo dziwne.

Nie zaufałam mu od razu. Najpierw myślałam, że jest po prostu sprytniejszy od moich dotychczasowych rozmówców. I zamierza mnie pokonać moją własną bronią. Najpierw bombardowanie miłością, a potem kubeł zimnej wody na łeb. Ale nie…

Gdy wchodziłam na portal, w prywatnej skrzynce zawsze były tylko miłe wiadomości. Życzenia dobrego dnia, spokojnej nocy, pytania, co mi się fajnego przytrafiło. W pewnym momencie złapałam się na tym, że czekam na te pozdrowienia i pytania z niecierpliwością. Na początku odpowiadałam na nie półsłówkami, potem coraz śmielej i obszerniej. Doszło do tego, że gadaliśmy przez internet nawet przez pół nocy, zwierzając się sobie ze swoich problemów.

Dowiedziałam się, że Marek podobnie jak ja, ma za sobą nieudane małżeństwo i wychowuje samotnie dziesięcioletniego syna, Mateusza. Jego była już żona spakowała walizki i uciekła za granicę z jego najlepszym przyjacielem. Gdy o tym usłyszałam, byłam w szoku. Do tej pory byłam przekonana, że tylko faceci potrafią bez skrupułów zostawić rodzinę. Ale jak widać, kobiety bywają nie lepsze.

Po pół roku rozmowy przez internet przestały nam wystarczać. Postanowiliśmy się spotkać. Niby nic trudnego. Wystarczy wyznaczyć miejsce i godzinę. Sęk w tym, że Marek mieszka we Wrocławiu, a ja w Warszawie. Dzieliło nas więc całkiem sporo kilometrów.

– To nie jest żadna przeszkoda. W najbliższą sobotę odstawiam Mateusza do babci, wsiadam w pociąg i melduję się w stolicy – oświadczył.

Aż podskoczyłam z radości

W dniu jego przyjazdu zawiozłam Adriankę do mojej mamy i pełna nadziei, ale i obaw, czekałam na dworcu. Spędziliśmy cudowny weekend. Trochę się bałam, że w czasie pierwszego spotkania będziemy czuć się skrępowani, ale nie. Od razu zaczęliśmy gadać, jakbyśmy się znali ze sto lat. Gdy nadszedł czas rozstania, oboje mieliśmy niewesołe miny.

– Przyjedziesz do mnie w następną sobotę? – zapytał Marek.

– Przyjadę, oczywiście, że przyjadę – przytuliłam się do niego.

– Tylko na pewno, bo umrę z tęsknoty – krzyknął, wsiadając do pociągu.

Pojechałam. W tamtą sobotę i kolejne. Przez następne pół roku odwiedzaliśmy się prawie co tydzień. Albo on przyjeżdżał do mnie, albo ja do niego. Najpierw sami, potem z naszymi pociechami. Dzieciaki szybko się ze sobą zaprzyjaźniły. A my? Im lepiej się poznawaliśmy, tym coraz mocniej utwierdzaliśmy się w przekonaniu, że chcemy spędzić ze sobą resztę życia.

Zastanawialiśmy się tylko, co powiedzą na to dzieci. Przyjaźń i spotkania od czasu do czasu to jedno, ale życie pod wspólnym dachem to zupełnie co innego. Ale Adrianka i Mateusz okazali się mądrzejsi, niż przypuszczaliśmy.

– Marek jest w porządku. Jak ci się oświadczy, to możesz powiedzieć tak. Nie mam nic przeciwko temu. Mateusz też nie. Lubi cię – powiedział córka.

– A skąd ci te oświadczyny w ogóle przyszły do głowy? – wykrztusiłam.

– Jejku, nie jesteśmy przecież bobaskami i widzimy, że się kochacie – wzruszyła ramionami.

Potem okazało się, że Mateusz przeprowadził z ojcem podobną rozmowę.

Pierwszy zgrzyt pojawił się od razu

Marek poprosił mnie o rękę miesiąc później. Tak po staroświecku. Czułam, że coś się święci, bo nie przyjechał jak zwykle w sportowych ciuchach, tylko w garniturze. Od razu po wejściu do mieszkania uklęknął i założył mi pierścionek na palec. Dzieci zaczęły bić brawo. Czułam się taka szczęśliwa!

Jeszcze kilkanaście miesięcy wcześniej byłam przecież przekonana, że resztę życia spędzę sama. A teraz klęczał przede mną najwspanialszy mężczyzna pod słońcem. Nawet nie przeszło mi wtedy przez myśl, że cokolwiek może stanąć na drodze naszej miłości. A jednak… Do pierwszego spięcia doszło jeszcze tego samego dnia. Mateusz i Adrianka poszli grać na komputerze, a my zasiedliśmy w salonie. Otworzyliśmy butelkę wina i oglądaliśmy film.

– W najbliższym czasie czeka nas mnóstwo rzeczy do zrobienia. Chyba będziemy musieli oboje wziąć urlop, żeby to wszystko w miarę bezboleśnie ogarnąć… – odezwał się w pewnym momencie Marek.

– Co masz na myśli? – oderwałam wzrok od telewizora. – Ślub? Chyba nie chcesz wystawnego weseliska. Oboje już takie mieliśmy i jakoś nie przyniosły nam szczęścia.

– Nie, nie chodzi o ślub, tylko o przeprowadzkę! Musimy poszukać większego mieszkania, bo przecież nie wpakujemy dzieci do jednego pokoju, przewieźć rzeczy, rozejrzeć się za szkołą dla Adrianki, pracą dla ciebie. No, chyba że wolisz być panią domu, to proszę bardzo. Dam radę zarobić na rodzinę – uśmiechnął się.

– Z mieszkaniem masz rację. Ale praca? Szkoła? Jestem zadowolona z tego, co robię i nie zamierzam odchodzić z firmy. A podstawówka, do której chodzi moja córka, jest jedną z najlepszych w mieście – nie rozumiałam, gdzie on widzi problem.

Marek spojrzał na mnie zdziwiony.

– No tak. Ale ta szkoła i firma są przecież w Warszawie. A my zamieszkamy we Wrocławiu! – wypalił.

Zamurowało mnie. Przez chwilę nie byłam w stanie wydusić z siebie słowa.

– Jak to we Wrocławiu? Byłam pewna, że przeprowadzisz się z Mateuszem do Warszawy – wykrztusiłam.

– Mowy nie ma. We Wrocławiu mam firmę, ugruntowaną pozycję na rynku. Nie mogę tego wszystkiego spakować do walizki i przenieść do stolicy. Myślałem, że to dla ciebie jasne. A poza tym Warszawka to bagno – warknął.

– Własny biznes można prowadzić wszędzie! A o dobrą pracę na etacie jest bardzo trudno. Tu jestem już kimś, świetnie zarabiam. A w twoim mieście musiałabym zaczynać od zera. Nie chcę tego! – krzyknęłam.

– Nie masz wyjścia, musisz chcieć! – odkrzyknął i pewnie doszłoby do awantury, gdyby nie dzieci.

Słysząc nasze podniesione głosy, wyjrzały z pokoju Adrianki.

– O matko, jeszcze nie wzięliście ślubu, a już się kłócicie? – jęknął Mateusz, a mnie zrobiło mi się głupio.

– Nie, nie kłócimy się. Po prostu próbujemy ustalić, gdzie wspólnie zamieszkamy – wyjaśniłam zmieszana.

– Mnie tam wszystko jedno – odezwała się moja córka.

– Mnie w sumie też – dodał Mateusz.

Nie wierzyłam własnym uszom. Kto jak kto, ale dzieciaki zawsze bardzo przeżywają przeprowadzki.

– I nie żal wam będzie rozstania z przyjaciółmi? Szkoły? – dopytywałam.

– Trochę żal. Ale szkoły i przyjaciele są przecież wszędzie, prawda? – moja córka uśmiechnęła się do Mateusza.

– No pewnie – skinął głową chłopak.

Rozejrzałam się po tutejszym rynku pracy

Spojrzałam na Marka. Był równie zaskoczony jak ja. I chyba tak jak ja zazdrościł naszym dzieciom, że dla nich to wszystko jest takie proste i oczywiste.

Tamtego wieczoru nie rozmawialiśmy już więcej o przeprowadzce. Ustaliliśmy, że wrócimy do tematu, gdy sobie wszystko na spokojnie przemyślimy. Ale mijają kolejne tygodnie i końca sporu nie widać… Żadne z nas nie chce zaczynać życia od nowa, w zupełnie nowym miejscu.

W pewnym momencie zamierzałam nawet ustąpić, ale jak się po cichu rozejrzałam po wrocławskim rynku pracy, to okazało się, że z humanistycznym wykształceniem mogę co najwyżej liczyć na posadę w sklepie. I to też nie na pewno, bo nie mam doświadczenia.

A w Warszawie pracuję w dużej firmie, jestem kimś! Na razie więc jest jak dawniej. Odwiedzamy się w weekendy. Jeździmy do siebie na zmianę. Niby ciągle jest miło, ciągle się kochamy, ale… Nie o to nam przecież chodziło! 

Czytaj także:
„Nie rozumiałam, dlaczego mąż i teściowie są tacy nieczuli wobec mojego synka. Zataili przede mną pewien rodzinny sekret”
„Dla mojego męża liczyły się tylko pieniądze i status. Odciął mnie od wszystkich przyjaciół, którzy zarabiali mniej od nas”
„Czy wypada mi się znowu zakochiwać po śmierci męża? Bałam się, co ludzie powiedzą na to, że mam chłopaka po 60-tce”

Redakcja poleca

REKLAMA