Było bardzo zimno, więc ubrałam ciepło dzieci, choć wybieraliśmy się tylko do sklepu na rogu po kilka sprawunków. Właśnie zamykałam ogrodową bramkę, kiedy wyrósł przed mną jak spod ziemi jakiś zapuszczony starszy człowiek.
– Nie ma pani może złomu albo jakichś pustych puszek? – spytał.
Wyglądał na strasznie zabiedzonego i przemarzniętego do szpiku kości. Zrobiło mi się żal biedaka.
– Zaraz sprawdzę – odparłam, po czym wróciłam i przyniosłam z piwnicy stary czajnik i kilka puszek.
Potrzeby pana Henia stale się zwiększały
Podziękował grzecznie, a odchodząc poprosił, żeby mu te puszki zbierać, a on będzie od czasu do czasu po nie przychodził. Tak rozpoczęła się moja znajomość z panem Heniem. Po jakimś czasie zapukał do naszych drzwi. Pytał, czy nie mamy czegoś do jedzenia.
Chociaż w domu nam się nie przelewało, bo ja zajmowałam się wychowaniem dzieci, a mąż niewiele miał ze swojego etatu, oboje uważaliśmy, że głodnego trzeba nakarmić. Dostał więc od nas prowiant. Odtąd dawaliśmy mu jedzenie, jeśli tylko mieliśmy coś do oddania. Zresztą, nie tylko jedzenie.
A to prosił o śpiwór, a to chciał jakąś kurtkę, bo coraz chłodniej na dworze. Opowiadał, że od dwudziestu lat jest wdowcem, którego niewdzięczne dzieci wygnały do nieogrzewanej szopy. Wiosną zaoferował nam drobną pomoc: czasem coś naprawił, czasem skosił trawę. Za swoje usługi zawsze dostawał parę groszy, a często także smaczny obiad.
Zauważyłam, że gdy tylko miał pieniądze, zaraz szedł do sklepu kupić piwo. Ale w małych miejscowościach dla wielu piwo jest jedyną dostępną formą rozrywki, więc przymykałam na to oko. Pod sklepikiem amatorzy tego trunku gromadzili się już od szóstej rano, jeszcze przed otwarciem.
Czasami pan Henio przychodził lekko zawiany. Niemniej potrafił być uczynny i sympatyczny, i stał się stałym gościem w naszym obejściu. Mój mąż pracował od rana do wieczora albo na nocną zmianę, którą musiał odespać, więc ktoś do pomocy w domu był bardzo potrzebny.
Pewnego razu pan Henio wyciągnął z naszego schowka na narzędzia kosę. Wprawdzie od dawna nikt jej nie używał, bo mieliśmy kosiarkę do trawy, ale była to kosa pamiątkowa, należała jeszcze do mojego dziadka.
– Tępa jest. Wezmę ją naostrzyć.
– Dobrze – powiedziałam, i nie zajmowałam się więcej tą sprawą, bo oderwały mnie od rozmowy dzieci.
Pan Henio dostał też ubrania od mojego męża
Były w bardzo dobrym stanie, bo rzadko je nosił. A ja zaproponowałam, że mogę mu coś czasami wrzucić do pralki, żeby miał czyste ubranie i wyglądał schludnie. Któregoś dnia na weekend przyjechali moi teściowie. Mieszkają dość daleko, więc nie odwiedzają nas często. Ojciec udał się po coś do szopy, a kiedy wrócił miał dziwną minę.
– A gdzie jest kosa? – spytał.
– Nie wiem. Nie ma jej tam? – zdziwiłam się, bo naprawdę nie pamiętałam, co się z nią stało.
Następnego dnia zjawił się nasz stały gość.
– Panie Heniu, w szopie była kosa, widział ją pan – spytałam go.
Mężczyzna spojrzał na mnie, zrobił się czerwony jak burak, ale zdecydowanie zaprzeczył:
– Nie, nie widziałem żadnej kosy.
Dopiero w tej chwili przypomniało mi się, że miesiąc wcześniej zabrał ją do naostrzenia. Dałam temu spokój, bo sytuacja była mocno niezręczna. Nie chciałam myśleć źle o tym starszym, biednym człowieku.
Machnęłam na to wszystko ręką, lecz po pewnym czasie stwierdziłam, że giną mi różne drobne rzeczy. Nasiona, które kładłam na ławce przed domem, żeby je zaraz wysiać, narzędzia ogrodowe. Na początku sądziłam, że niektóre przedmioty roznoszą mi dzieci, w końcu trudno je upilnować i jednocześnie zajmować się domem i ogrodem…
Ale to tajemnicze znikanie zaczęło zdarzać się coraz częściej i mimo tego, że zwalałam winę na swoje roztrzepanie i żywe maluchy, coś było nie tak. Żeby to skojarzyć z osobą biednego pana Henia, potrzebowałam jeszcze kilku innych zdarzeń.
Pewnego ranka mój mąż wrócił z nocnej zmiany i położył się spać, a ja nie budząc go, wyszłam z dziećmi po śniadaniu na spacer. Pan Henio zjawił się akurat w momencie, gdy wychodziłam. Zaczął przycinać rozrośnięte winogrona.
Dałam palec to chciał całą rękę
– Mój mąż jest w domu, ale śpi, a ja niedługo wrócę – powiedziałam.
Po godzinie byłam z powrotem. Henio już się ulotnił. Mój mąż powiedział mi, że gdy tylko wyszłam, ktoś szukał czegoś po szafkach. Obudziły go hałasy w kuchni. Wstał i zastał tam naszego pomocnika, który robił nam przegląd w kredensie. Na swoje usprawiedliwienie powiedział ponoć, że bardzo chciało mu się pić i dlatego wszedł na górę. Po czym szybko wybiegł z domu.
Dopiero później zauważyłam, że z lodówki zniknęła butelka wina. Faktycznie, chciało mu się pić! Henio zniknął na jakieś dziesięć dni, po czym zjawił się jakby nigdy nic.
– Panie Heniu – powiedziałam surowym tonem. – To jest niedopuszczalne, żeby pan kręcił się po domu i szperał mi w szafkach. Są jakieś zasady. Poza tym zginęła nam ostatnio butelka wina.
Henio wyparł się w żywe oczy.
– Pani, ale ja tylko wody się napiłem, nic nie brałem z żadnej lodówki – był wyraźnie wściekły, jakbyśmy go czymś urazili. – To co, ja mam już do was więcej nie przychodzić?
Spojrzałam na niego wymownie. „Jak taki niewinny, to ciekawe skąd wiedział, że wino stało w lodówce?” – pomyślałam ze złością.
– Nie wiem – odparłam. – W każdym razie na pewno nie może pan brać rzeczy, których panu nie dano.
Obrażony zniknął znowu na długo i przyznam, że odetchnęłam z ulgą. Myślałam, że już nie wróci. Cóż, kiedy niedługo czekały mnie kolejne przykre niespodzianki… Któregoś dnia spodziewałam się gości i stwierdziłam, że koniecznie trzeba przyciąć trawę w ogrodzie.
Wzięłam dzieci i wyciągnęłam kosiarkę na zewnątrz, ale nie zdążyłam jej uruchomić, bo usłyszałam telefon. Wróciłam na górę. Dzieci zostały w ogrodzie. Rozmawiałam około dziesięciu minut. Kiedy zeszłam do ogrodu, kosiarki nie było.
– A gdzie kosiarka?– spytałam maluchy. – Był tu ktoś?
– Pan Henio. Powiedział, że zabiera ją do naprawy. – odkrzyknęła córka.
Wyjrzałam na ulicę. Ani śladu
Pytałam sąsiadkę z naprzeciwka, czy widziały tego człowieka, który u mnie pracował, jak wychodził ode mnie z kosiarką. Potwierdziła. Miał wózek przyczepiony do roweru. Załadował coś i odjechał. Szukaj wiatru w polu. Nie zwróciła uwagi, bo wiedziała, że on się u mnie codziennie kręci.
Poczułam się tak, jakby ktoś dał mi w twarz. Nigdy jeszcze nie spotkałam się z taką bezczelnością! Po tym zdarzeniu zamontowaliśmy dzwonek u bramki i zamykamy ją dokładnie. Mieszkamy tutaj od trzech lat i dopóki nie zjawił się ten „biedny człowiek” nic nam nigdy nie zginęło.
Jednak najgorsze dopiero mnie czekało. Jakiś czas później zauważyłam, że starszy syn często się drapie. Swędzenie nie dawało mu spać. Obejrzałam go od stóp do głów i zauważyłam na rękach i pośladkach czerwone krostki. Pół nocy czytałam w internecie o różnych przyczynach swędzenia. Objawy syna były podobne do świerzbu.
Przypomniały mi się brudne ubrania Henia i jego notoryczne drapanie się. Boże, a ja prałam te łachy w swojej pralce! Rano udałam się z dzieckiem do dermatologa, który skierował mnie do laboratorium szpitalnego. Nie myliłam się. Miałam w domu chorobę, która w XXI wieku należy już do rzadkości.
To doświadczenie sporo mnie nauczyło. Nie wiem, czy jeszcze nakarmię głodnego. Jeśli tak, to tylko za płotem.
Czytaj także:
„Szwagierka chce trzymać całą rodzinę pod pantoflem. Udało jej się otumanić brata, ale ja nie pozwolę bawić się moim kosztem”
„Przyjaciółka wychowała nieudaczników, których utrzymuje i jeszcze obsługuje. I ona śmie krytykować moje dzieci”
„Byłam dziewczyną na telefon i spotkałam na imprezie byłego klienta. Patrzył na mnie bezwstydnie, a obok stał mój narzeczony"