„Czułem, że żona miała kochanka, bo wyglądała na podejrzanie szczęśliwą. Prawda zwaliła mnie z nóg”

zdradzony mężczyzna fot. iStock, stefanamer
„Na stole leżał jedynie list zamknięty w białej kopercie. Widniało na nim moje imię, wypisane dłonią Karoliny. A ja już wiedziałem, co w nim znajdę. Jak mogłem dać się tak zrobić w konia?”.
/ 09.12.2023 19:15
zdradzony mężczyzna fot. iStock, stefanamer

Miałem ponad trzydzieści lat, gdy poznałem Karolinę. Niby nie byłem jeszcze tzw. starym kawalerem, ale wielu moich kumpli już dawno się ustatkowało: byli po ślubach, albo doczekali się już nawet dzieci. Dlaczego ja tego jeszcze nie zrobiłem?

To może zabrzmieć trywialnie, ale zwyczajnie nie miałem okazji się jeszcze prawdziwie zakochać. Żadna z dziewczyn, z którymi się spotykałem, nie była tą jedyną. O żadnej nie pomyślałem nigdy jako o potencjalnej matce swoich dzieci i partnerce na całe życie. Do momentu, gdy poznałem Karolinę. Od razu mnie zachwyciła: była piękna, inteligentna i niezwykle energiczna. Poszliśmy na kilka randek, a potem wszystko poszło błyskawicznie. Po kilku miesiącach byliśmy już zaręczeni.

– Igor, czyś ty zwariował? – zapytał mnie przyjaciel. – Przecież ty ją ledwie znasz. Porozglądaj się jeszcze. Serio, ożenisz się ze swoją pierwszą poważną dziewczyną?

– Jestem pewien swoich uczuć, nie zmienisz mojego zdania – śmiałem się tylko.

– A co jeśli jej chodzi tylko o kasę? Czegoś już się zdążyłeś dorobić...

– No wiesz co! – oburzyłem się. – Jak możesz tak mówić?

– Okej, okej, sorry, po prostu tak mi to przyszło do głowy...

Karolina była ucieleśnieniem moich marzeń

Obawiałem się nieco, że po ślubie spadną mi z nosa różowe okulary, ale tak się nie stało. Naprawdę nam się układało, byliśmy zgodni w wielu sprawach, a Karolinie daleko było do wszystkich wiecznie narzekających, sfrustrowanych i wymęczonych życiem żon moich kolegów.

Gdy dołączyłem już do klubu żonatych facetów, mogłem w pełni dołączyć do dyskusji na temat małżeńskiego życia. Problem jednak był taki, że moje doświadczenia zupełnie nie pokrywały się z tym, co mówili koledzy. Karolina ani nie skarżyła się na bóle głowy, gdy tylko inicjowałem jakieś zbliżenia, nie obrażała się bez powodu i nie kazała mi się domyślać, nie wydawała nadmiernie pieniędzy na jakieś fanaberie i ciuchy i nie urządzała żadnych dziecinnych scen zazdrości.

– Wybacz, ale nie wierzę, że naprawdę jest u was tak kolorowo i idealnie – mruknął raz jeden z kolegów. – Albo ściemniasz, albo po prostu najgorsze jeszcze przed tobą.

Uśmiechnąłem się z politowaniem.

– Panowie, a może po prostu nie rzuciłem się na pierwszą lepszą, tylko świadomie wybrałem naprawdę odpowiednią kandydatkę? – rzuciłem.

Chłopaki ucichli, a na ich twarzach wykwitł nieco drwiący uśmieszek. Wiedziałem, że myślą sobie właśnie: „No, jeszcze się przekona, cwaniak jeden”, ale nieszczególnie się tym przejmowałem. Decyzję o małżeństwie podjąłem ze szczerej miłości. Nie musiałem żenić się z dziewczyną, której zrobiłem dziecko, bo „tak wypadało i rodzice naciskali” (jak Jarek) i nie ożeniłem się z pierwszą dziewczyną, która zwróciła na mnie uwagę, bo bałem się, że już nigdy innej nie znajdę (jak Antek). Jeśli decyzji o ślubie nie powinno się podejmować na podstawie prawdziwego uczucia, to nie wiem, jak inaczej ją podjąć.

Po pięciu latach nadal było dobrze

Gdy po pierwszym roku czy dwóch latach małżeństwa nie dopadł nas z Karoliną żaden kryzys, koledzy nieco wyluzowali i przestali się wymądrzać. Coraz częściej zdarzało mi się jednak słyszeć głosy lekkiej zazdrości.

– Ty to naprawdę trafiłeś na złotą dziewczynę, Igor – mówił mi ten sam kolega, który jeszcze kilka lat wcześniej odradzał mi ślub z kobietą, o której „prawie niczego nie wiem”.

– Dzięki, wiem – odpowiadałem zawsze z uśmiechem.

Jednak po naszej piątej rocznicy coś w zachowaniu Karoliny zaczęło się zmieniać. Była mniej wylewna, mniej czuła, bardziej drażliwa. „Może ma stresujący okres w pracy, a może coś innego ją dręczy?”, zastanawiałem się w duchu. W żadnym wypadku nie uważałem tego stanu rzeczy za miernik kondycji naszego małżeństwa. Przecież byłem dorosły: wiedziałem, że związki to nie bajki, w których każdego dnia sypią się kwiaty, a w sercu strzelają fajerwerki.

U nas też nie było idealnie, ale mogłem zdecydowanie powiedzieć, że byliśmy szczęśliwym i generalnie zgodnym małżeństwem, prawie tak samo, jak w dniu naszego ślubu. Aż do tej feralnej granicy pięciu lat. Cierpliwie czekałem i wyrozumiale znosiłem wszelkie humory żony, ale nic nie ulegało poprawie. W takim nerwowym punkcie przetrwaliśmy kolejne pół roku.

Nie wnikałem, a powinienem był...

Wtedy zacząłem rozważać terapię małżeńską. A tu nagle, z dnia na dzień... Karolina znowu wróciła do siebie.

Czy to jakaś magia? Czy po prostu takie są kobiety? O co chodzi?”, zachodziłem w głowę. Żona znowu była radosna, zakochana we mnie i zrelaksowana.

– Kochanie, cieszę się, że widzę cię w tak dobrym nastroju – powiedziałem któregoś dnia i ucałowałem ją w czoło. – Powiesz mi, co cię tak uradowało?

– Ach, nic, po prostu udało mi się dopiąć bardzo ważną sprawę – uśmiechnęła się enigmatycznie.

Na chwilę złapała mnie poważna obawa. „Ma kochanka! Chłopaki mieli rację! Pewnie mnie zdradza!”, pomyślałem, ale... ta myśl odeszła tak szybko, jak i przyszła. Przecież Karolina nigdy by tego nie zrobiła.

Założyłem, że jeśli żona nie zdradzała mi dotąd powodów swojego pogorszonego samopoczucia, to być może dotyczyło to jakiejś prywatnej sprawy. Nie czułem potrzeby wiercenia jej dziury w brzuchu. Po prostu ucieszyłem się, że mam z powrotem swoją Karolinę. I wtedy...

To było jakiś miesiąc później. Pewnego dnia zajechałem po pracy na stację benzynową. Po zatankowaniu udałem się w stronę kasy i, jak zwykle, przyłożyłem do czytnika kartę płatniczą. Została odrzucona.

– Hm, może spróbujmy jeszcze raz... Na pewno mam środki – powiedziałem nieco nerwowo do kasjera.

Natychmiast zadzwoniłem do banku

Transakcja nie przeszła także za drugim razem. Zrobiłem się niespokojny. „O co chodzi? Muszę natychmiast zadzwonić do banku”, pomyślałem. Na szczęście miałem przy sobie jakąś gotówkę, która akurat wystarczyła na mój rachunek na stacji, ale rzadko nosiłem jakiekolwiek banknoty.

Większość pieniędzy trzymałem na jednym koncie. Nie bawiłem się w żadne karty kredytowe ani oddzielne konta oszczędnościowe. Po prostu całość swoich środków włącznie z oszczędnościami trzymałem na głównym koncie, dla ułatwienia. Nie należałem do rozrzutnych ludzi, więc nie musiałem sam wyznaczać sobie rygoru przelewania oszczędności na jakieś oddzielne rachunki, żeby tylko ich nie wydać. Nie miałem więc pojęcia, jakim cudem moja karta mogła zostać odrzucona.

Po kilku minutach wprowadzania pani na infolinii w moją sytuację poczułem nieprzyjemny ucisk w żołądku. Miałem jakieś niejasne poczucie, że stało się coś złego.

– Panie Igorze, mam wgląd w historię operacji na rachunku i nie ma na nim obecnie żadnych środków. Jest to równo zero złotych.

– Co pani mówi! To musi być jakiś błąd! A może ktoś się włamał na to konto? – panikowałem.

Pani z banku odezwała się dopiero po dłuższej pauzie.

– Nie, nie wydaje mi się... – zaczęła niepewnie. – Dzisiaj rano wyszedł przelew w wysokości równo trzystu czterdziestu tysięcy i pięciuset czterdziestu czterech złotych. Ale to przelew, który został wykonany zgodnie z procedurami, z pana konta internetowego, z podaniem hasła i wszystkiego...

Ja nie robiłem żadnego przelewu! To musi być jakaś kradzież! Kto jest adresatem tego przelewu? – piekliłem się.

Na stole leżał jedynie list

Gdy podawała mi dane i numer rachunku odbiorcy, poczułem, że robi mi się słabo. Karolina. „Ale jak? Kiedy? Po co?”, w głowie kotłowały mi się dziesiątki pytań bez odpowiedzi. Natychmiast rozłączyłem się z infolinią banku i wykręciłem numer żony. Nie odbierała. Ani za pierwszym, ani za piętnastym razem, gdy próbowałem się połączyć.

Jak szalony wciskałem pedał gazu, żeby jak najszybciej dojechać do domu i skonfrontować się z Karoliną. Gdy jednak dotarłem na miejsce i wpadłem do środka, żony nigdzie nie było. Nie było też jej rzeczy. Ubrań, kosmetyków, bibelotów, pamiątek...

Na stole leżał jedynie list zamknięty w białej kopercie. Widniało na nim moje imię, wypisane dłonią Karoliny. A ja już wiedziałem, co w nim znajdę... Jak mogłem dać się tak zrobić w konia?

Czytaj także:
„Mąż w ataku furii zepchnął mnie ze schodów i straciłam swojego synka. Nie umiem mu wybaczyć, ani od niego odejść”
„Sąsiadka zaczęła rodzić na klatce schodowej. Pomogłam jej, bo wszystko jest ciekawsze od samotnej Wigilii”
„Jako 14-latka opiekowałam się chorą mamą. Zmieniałam jej pieluchy, a w tym czasie ojciec szukał już sobie nowej baby”

Redakcja poleca

REKLAMA