Potwór zjawia się niepostrzeżenie i może zaatakować każdego. Młodego, starego, kobietę, mężczyznę, nawet dziecko. Objawy trudno dostrzec. Ot, komuś jest trochę smutno, może nieco częściej niż innym – tyle widzą ludzie z zewnątrz.
A czasem niczego nie dostrzegają. Aż do momentu, gdy jest już za późno i ktoś z pozoru zadowolony z życia, bez większych problemów, zostaje pewnego dnia znaleziony martwy. Łyknął całe opakowanie tabletek, podciął sobie żyły albo zacisnął pętlę paska na szyi. I wszyscy wokół się dziwią. Jak to? Dlaczego? Czemu on? Taki normalny, pogodny człowiek, z perspektywami i sukcesami, w ogóle nie było po nim widać, że coś takiego jest możliwe.
A nie było widać, bo tacy ludzie często potrafią się doskonale maskować. Rozmawiają, śmieją się, żartują, pracują jak gdyby nigdy nic. Tylko od środka coś ich zżera, toczy jak niewidzialny rak. Borykają się z tym straszliwym potworem przez lata, czasami dekady. I czasem nie dają już rady. Chcą tylko, żeby ból duszy się skończył. Ostatecznie, definitywnie…
Kiedyś ten psychiczny nowotwór nawet nie miał nazwy. Zdiagnozowany, nie jest już maszkarą czającą się pod łóżkiem, w którą nikt nie wierzy. Można go nawet pokonać, ale to długa i wyczerpująca batalia, bo depresja jest jak hydra – odetniesz jeden łeb, a w jego miejsce odrastają dwa następne i wszystko zaczyna się od nowa.
Kiedy to zaczęło się u mnie? Trudno powiedzieć. Jakiś nieokreślony smutek był we mnie chyba zawsze. Zalegał cieniem na sercu i nie pozwalał w pełni cieszyć się tym, co mam; kazał wszystko kwestionować i zawsze dążyć do czegoś więcej.
Może byłem trochę bardziej wrażliwy niż inni. Mocniej odczuwałem pewne rzeczy, bardziej przeżywałem sukcesy i porażki. Szczególnie porażki. Ale tak porządnie bestia uderzyła we mnie po narodzinach syna. Czy mogłem to przewidzieć?
Nie chciałem mieć dzieci. nie potrzebowałem nikogo
W liceum poznałem Alę. Nie myśleliśmy o sobie w kategoriach randkowych. Ona miała chłopaka, ja durzyłem się platonicznie w innej dziewczynie. Alicja była koleżanką, z którą dobrze mi się gadało, a z czasem stała się przyjaciółką, która zwierzyła mi się ze wszystkiego.
– Chciałabym mieć dziecko – powiedziała kiedyś.
Siedzieliśmy na murku nieopodal szkoły. Był ciepły, majowy dzień. Pochłaniały mnie przygotowania do matury i egzaminu na studia. Tymczasem Ala myślała o dziecku.
Zdębiałem.
– Co? Teraz? Zaraz?
– Tak – odparła z powagą.
– Chociaż wiem, że to głupie i nierozsądne. Wybieram się na studia, a z dzieckiem raczej nie postudiuję.
– Byłoby trudno… – mruknąłem.
– Ale mimo wszystko – ciągnęła – chciałabym. Chyba wcześnie obudził się we mnie instynkt macierzyński – zaśmiała się. – Chciałabym mieć taką kruszynkę, którą mogłabym się opiekować, którą mogłabym bezwarunkowo kochać…
– Najpierw musisz znaleźć faceta, który ci tę kruszynkę zrobi – palnąłem i dostałem kuksańca pod żebro.
Temat umarł, ale przy okazji naszej rozmowy odkryłem jedną rzecz: ja nie chciałem mieć dzieci. Doskonale czułem się we własnym towarzystwie i poza Alą miałem niewielu znajomych. Nie potrzebowałem więcej. Dzieci tym bardziej.
Po maturze jakoś tak samo wyszło, że zostaliśmy parą. Ona rzuciła swojego faceta, „moja” dziewczyna wyjechała Bóg wie dokąd, no i zbliżyliśmy się z Alą bardziej niż przyjaciele.
Po pierwszym roku Ala wyjechała za granicę, więc zrobił się z tego związek na odległość. Na szczęście studiowała niezbyt daleko, więc mogliśmy się widywać co drugi weekend. Raz ja jechałem do niej, raz ona przyjeżdżała do mnie. Generowało to koszty, ale zależało nam na sobie, więc nie narzekaliśmy. Poza tym mieliśmy wspólne wakacje, ferie i święta.
To były dobre czasy. Wspominam je jako jedne z najlepszych lat w moim życiu. Bez większych trosk i zmartwień, niemalże radosne. Czasem zastanawiam się, czy nasz związek by przetrwał, gdybyśmy wtedy widywali się codziennie. Chyba nie. Paradoksalnie intensywne spotkania na zmianę z długimi rozłąkami pomogły naszemu uczucia ukorzenić się i rozkwitnąć. Lubiliśmy snuć plany na przyszłość.
Co będziemy robić po studiach, gdzie zamieszkamy… Pojawiał się oczywiście temat dzieci – ja nadal ich ich nie chciałam, ale kochałem Alę i byłem gotów do poświęceń. Myślałem, że skoro mam tak wspaniałą kobietę u boku, to i z dzieckiem dam sobie radę. Razem przezwyciężymy wszystkie przeciwności, zniesiemy każdy trud, prawda?
Po co się męczyć? Czy nie lepiej uderzyć w drzewo?
Po studiach wynajęliśmy mieszkanie. Na razie na próbę, bo choć od lat byliśmy parą, tak naprawdę nigdy nie mieszkaliśmy razem, nie wiedzieliśmy, jak to będzie. Może wyjdą z nas jakieś ukryte wady?
– Jeśli przez pół roku się nie pozabijamy, to weźmiemy ślub – zażartowałem.
– Dobra – odparła Ala całkiem poważnie.
Docieraliśmy się przez pół roku. Denerwowało nas w drugiej osobie to czy tamo, ale nie na tyle, byśmy nie mogli ze sobą wytrzymać, zatem się oświadczyłem. Po kolejnych osiemnastu miesiącach urodził się nasz syn.
I wtedy mój świat stanął na głowie. Nie, żebym się nie spodziewał, dzielnie wspierałem Alę przez cały okres ciąży. Jednak dziecko to zupełnie co innego.
Alicja doskonale spełniała się jako matka. Chciałem być takim dobrym rodzicem jak ona, ale nie umiałem. Niby cieszyłem się, kiedy moja żona była w ciąży. Niby czekałem na syna. Ale gdy się już urodził, nie potrafiłem go kochać tak jak Ala. Starałem się ze wszystkich sił. Karmiłem go i przewijałem, kąpałem i ubierałem, bawiłem się z nim, tuliłem, kiedy płakał, ale nie dawało mi to radości. Czułem tylko smutek i przygnębienie. Siłą rzeczy doszedłem do wniosku, że fatalny ze mnie ojciec. Alicja oczywiście zaprzeczała.
– Jesteś naprawdę dobrym tatą – mówiła. – Nikt nie rodzi się z talentem do bycia idealnym ojcem. Starasz się i ja to widzę. Dajesz radę.
Zamknęła mi usta tymi słowami. Jak po takiej pełnej wiary we mnie deklaracji miałem jej powiedzieć, co naprawdę czuję? Że tęsknię za czasami, kiedy byliśmy tylko we dwoje?
Nienawidziłem siebie za takie myślenie. Więc założyłem maskę. Grałem swoją rolę i udawałem, że jest okej.
Ale nie było
Na zewnątrz się uśmiechałem, w środku czułem się jak więzień – sytuacji, oczekiwań, wyrzutów sumienia. I robiło się coraz gorzej.
Jasiek miał rok, może półtora, gdy pojawiły się pierwsze złe myśli. Dojeżdżałem do pracy kilka kilometrów, głównie pustymi drogami, prowadzącymi przez lasy i senne wioski, aż do wjazdu na obwodnicę miasta. Mózg nie miał co robić, więc zaczął odjeżdżać w niebezpieczne rejony i obudził potwora.
Po co się męczyć? – pytał.
Rzeczywiście, skoro życie nie daje radości, dawne pasje i zainteresowania nie sprawiają satysfakcji… Po co się ścierać z codziennością, bez nadziei, że kiedyś będzie lepiej? Czy nie lepiej skręcić i przywitać się czołowo z drzewem? Krótka chwila i koniec. Nirwana. Nieistnienie.
Jedyne, co mnie wtedy powstrzymywało przed ostatecznym krokiem, to myśl, tłukąca się rozpaczliwie z tyłu czaszki, że byłbym strasznym draniem, gdybym to zrobił. Zostawiłbym Alicję samą z dzieckiem, kobietę, którą kochałem i która do końca byłaby przekonana, że to wypadek. Nie przyszłoby jej do głowy, że to coś więcej – zamaskowane samobójstwo.
Niestety, bestia nie odpuszczała i wciąż bombardowała mnie autodestrukcyjnymi myślami. Zrobiłbym wszystko, by się od nich uwolnić. Choć na chwilę.
Nie wiem, o czym Julia chciała zapomnieć, nie rozmawialiśmy o tym – po prostu oboje szukaliśmy pocieszenia w swoich ramionach, w namiętnym seksie, w erotycznych fantazjach.
Raz tylko zwierzyłem się komuś z tego, co mi chodzi po głowie. Przyjacielowi, i to po pijaku.
– Jeśli to zrobisz – wybełkotał – nie przyjdę na twój pogrzeb.
Tylko wzruszyłem ramionami: – Myślisz, że dla trupa to jakaś różnica?
– Nie przyjdę – zapierał się.
Nazajutrz zapytałem go, czy pamięta, o czym rozmawialiśmy w nocy. Nie miał pojęcia. Może lepiej.
Z Julią utrzymywaliśmy kontakt głównie za pomocą maili. Oboje byliśmy zajętymi osobami, więc z trudem wykrawaliśmy czas na spotkania. Za to w wiadomościach nie mieliśmy ograniczeń.
Wymienialiśmy się najskrytszymi fantazjami, które potem urzeczywistnialiśmy w hotelowych pokojach. Było namiętnie, trochę desperacko, zawsze łapczywie. „Kochasz się tak, jakby jutro miało nie być” – mówiła. Uśmiechałem się tylko w odpowiedzi. Dla mnie faktycznie mogłoby nie być następnego dnia. Codziennie balansowałem na cienkiej linie, świadom, że wystarczy lekkie zachwianie, bym runął w otchłań, by potwór mnie zepchnął w nieistnienie. Gdy kładłem się spać wieczorem, nie miałem pojęcia, czy następnego ranka starczy mi sił, żeby wstać.
Mój romans, jak to zwykle bywa, wydał się przez przypadek. Alicja zobaczyła zdjęcie pozostawione nieopatrznie w komórce. Zrobiłem je, bo Julia prosiła, a potem zapomniałem skasować. Awantura wybuchła karczemna. Nie broniłem się, nie widziałem w tym sensu. Chyba nawet byłem zadowolony, że się wydało.
Alicja mi wybaczyła, choć nie zapomniała
– Gdyby nie to, że mamy małe dziecko, wyrzuciłabym cię na zbity pysk – wycedziła ze złością Ala. – Masz mi coś jeszcze do powiedzenia?
O dziwo, miałem. Postanowiłem pierwszy raz w życiu być do bólu szczery. Usiadłem na podłodze i wyrzuciłem z siebie wszystko, co mnie gnębiło. Absolutnie i do końca. Alicja słuchała z rosnącym przerażeniem. W końcu usiadła obok i mnie objęła.
– Nie wiedziałam… – szepnęła.
– Oczywiście, że nie wiedziałaś. Nie chciałem, żebyś wiedziała.
Próbowała mnie pocieszać, ale… nie bardzo umiała. Poza tym wciąż była mocno zraniona. To ja ją zdradzałem, to ja oszukiwałem, a ona ma mi współczuć? Widzieć we mnie ofiarę, nie winnego? Porąbana sytuacja, z którą i tak świetnie sobie poradziła, jak to Ala.
– Musisz poszukać pomocy specjalisty – powiedziała, gdy już przetrawiła moje rewelacje.
Sam wiele razy o tym myślałem, ale zawsze kończyło się na pytaniu: „Po co?”.
– To za drogie…
– Znajdziemy kasę – ucięła moje wykręty. – Ja nie potrafię ci pomóc, więc musisz porozmawiać z kimś, kto może. I skończ z… tamtym.
Zgodziłem się. Na jedno i drugie
Znajomość z Julią zakończyłem tak, jak ją zacząłem: mailowo. Mało subtelnie, ale zrozumiała i nie miała żalu. Przynajmniej tak napisała w pożegnalnej wiadomości.
U pani psycholog, gdy już się na terapię zdecydowałem, wylewałem z siebie potoki słów, nie dbając o sens ani chronologię. Łatwiej jest zwierzać się z takich rzeczy obcemu człowiekowi, z którym nic nas nie łączy i którego średnio to obejdzie. Nawet jeśli w pierwszej chwili coś go zaszokuje – o co zresztą w przypadku psychologa trudno – nie dotknie go to do żywego. Nie obrazi się, nie przestraszy, nie poczuje zawiedziony, zraniony, oszukany. To bardzo komfortowa sytuacja.
– Często się złościsz? – zapytała mnie terapeutka któregoś dnia.
Skrzywiłem się.
– Dosyć.
– I co robisz z tą złością?
Wzruszyłem ramionami.
– Nic. Duszę ją w sobie, aż mi przejdzie.
– I przechodzi?
Zawahałem się.
– Nie – przyznałem. Nigdy wcześniej się nad tym nie zastanawiałem, a może trzeba było. – Zamienia się w coś innego.
– W co?
Znowu wzruszyłem ramionami, a potem powiedziałem pierwsze, co przyszło mi do głowy:
– W czerń. W rozpacz. W poczucie totalnej beznadziei.
Psycholożka pokiwała głową.
– Większość, w zasadzie wszystkie zachowania depresyjne, z którymi się zetknęłam w mojej praktyce, brały się ze złości.
Wtedy po raz pierwszy świadomie padło to słowo. Depresja. Choroba. A chorobę można wyleczyć. Nie od razu i są nawroty, ale jest szansa.
Alicja mi wybaczyła, choć nie zapomniała. Widzę to w jej oczach, coraz rzadziej, ale widzę. Mnie po kilkunastu sesjach na kozetce ulżyło na tyle, że znów zacząłem dostrzegać świecące na niebie słońce. Niedawno poczułem się na tyle pewnie, że z zrezygnowałem z terapii. To jednak było potężne obciążenie dla naszego budżetu. Ale wiem, że muszę pozostać czujny.
Czasem, gdy jadę samochodem do pracy, jakiś głosik z tyłu głowy znowu szepce: „Po co się męczysz?”. Wiem już, jak go zagłuszyć. Czy kiedyś umilknie na dobre? Pewnie nigdy. Kiedy potwór raz się zagnieździ w umyśle, trudno go wygnać. Nie chce odejść i lubi o sobie przypominać.
Czytaj także:
„Alina nigdy nie chciała wziąć ślubu. Nie wiedziałem, że już jeden miała. Po latach odkryłem prawdę o dziecku”
„Nie dość, że ta żmija odebrała nam ojca, to jeszcze ukrywała przed nami jego śmierć. Chciała pozbawić nas spadku"
„Oskarżyłam syna o kradzież. Przestałam mu ufać i przez lata traktowałam jak złodzieja. Odnalazłam zegarek w szufladzie"