Pamiętam, że od dziecka nade wszystko pragnęłam wyjechać z tej dziury. Pięć tysięcy mieszkańców, szkoła, dom kultury z kinem, w którym filmy wyświetlano tylko w weekendy. Innymi słowy – koniec świata.
Miejsce, gdzie psy szczekają dupami, jak mawiał mój brat. Mówił tak co prawda o niewielkiej wiosce w Bieszczadach, skąd dostał ofertę matrymonialną, którą odrzucił („Mam 35 lat i siedemdziesiąt hektarów lasu, dom z bali, i stadninę koni, i przydałby mi się weterynarz od zwierząt dużych”), ale ja uważałam, że to pasuje i do naszego miasteczka.
– Ależ, kochanie – mama załamała ręce, kiedy powiedziałam jej, że dostałam pracę w korporacji w Warszawie, i wyjeżdżam na zawsze. – To jest nasze miejsce. Tu masz rodzinę, dom, przyjaciół.
– I pracę – dopowiedziała ciotka Irmina.
– Masz pomysły na biznes. Myślałam, że przekażę ci moją kwiaciarnię. Jeszcze z dziesięć lat i chciałabym odpocząć.
– No właśnie, Melka, a może chciałabyś poprowadzić moją restaurację? – wuj Konstanty podsunął mi folder, który sama zaprojektowałam rok temu na jego prośbę.
– Ożywiłabyś interes.
– Innymi słowy, droga wnuczko – babcia Jadwiga stuknęła laską o ziemię – tu jest twoje miejsce i rodzina cię potrzebuje.
– Ale prawdziwe życie jest gdzie indziej – odparłam nieustępliwym tonem.
– Wiemy, jak jest gdzie indziej – odezwał się tata, co stanowiło ewenement, bo był prawdziwym milczkiem. – Dlatego nikt nigdy z naszej rodziny nie wyprowadził się z miasta. I ty nie powinnaś. Nie musisz.
Westchnęłam ciężko. Nie rozumieli.
– Kocham was wszystkich, ale uwierzcie mi, ja się tu duszę. Tam jest wielki świat, prawdziwa praca, prawdziwe awanse, prawdziwe pieniądze i prawdziwe emocje. Nie chcę o tym tylko oglądać w telewizji. Chcę tego posmakować. Osiągnąć sukces.
Milczeli. W końcu babcia Jadwiga popatrzyła na mnie i powiedziała: – Przecież wiesz, że nikt z naszej rodziny nie zazna szczęścia poza gniazdem. Wszystko, czego pragniesz i potrzebujesz, jest tutaj.
– Babciu, wybacz, ale nie jestem już dzieckiem i nie wierzę w rodzinne legendy.
– Cóż… Obyś miała rację – podniosła się ciężko; miała już dziewięćdziesiąt dwa lata.
Kiedy tydzień później wsiadałam do autobusu, mama uściskała mnie mocno.
– Melanio, kiedy już będziesz miała dość, wracaj do gniazda. Tu zawsze będzie dla ciebie miejsce, pamiętaj o tym.
Był piękny jak marzenie, ale nie dla mnie
Poczułam, jak wsuwa mi coś do kieszeni płaszcza. Ucałowałam jej policzki i pomachałam wszystkim, którzy mnie odprowadzili. A było tego ze trzydzieści luda – połowa mojej rodziny. Kochałam ich – byli mili, dobrzy, serdeczni, opiekuńczy – a jednocześnie byli jednym z powodów, dla których czułam się tu, jakbym się dusiła. Potrzebowałam wolności i możliwości podejmowania własnych decyzji. No i chciałam znaleźć miłość. A żaden facet tutaj nie poruszył mojego serca.
Ten, który to zrobił, miał na imię Tobiasz. Studiował na Akademii Medycznej, gdy ja uczęszczałam na SGH. Zobaczyłam go na juwenaliach w Hybrydach. Potem na jakimś koncercie w Stodole. Aż wreszcie los zdarzył, że byliśmy na tej samej dyskotece w Remoncie. Przyciągał moje spojrzenie niczym światło lampy ćmę. Jednak nie jego uroda była moim magnesem, ale zachowanie.
Wydawał się innym typem mężczyzny niż ci, którymi byłam otoczona na studiach – spokojny, zdystansowany, wyciszony. Dojrzały. Obserwowałam go – mało pił, mało tańczył. Nie rozglądał się za dziewczynami jak wszyscy inni faceci w klubach. No i miał najpiękniejszy uśmiech na świecie.
Wiedziałam, że jeśli będę polegać na losie i przypadku, to chłopak szybko zniknie z mego życiowego radaru. Więc podeszłam do niego i poprosiłam do tańca. Nie dziwcie się – zawsze byłam śmiała, ambitna i niczego się nie bałam. Ale miałam także dumę. I chociaż tańczyło mi się cudownie, a dotyk jego dłoni, objęcie ramion były objawieniem, to gdy po skończonym tańcu odprowadził mnie do stolika i skłonił się, wiedziałam, że nie będzie dalszego ciągu. Nie zadzwoni na numer, który dałam mu na karteczce. I miałam rację.
Nie byłabym sobą, gdybym tak szybko zrezygnowała. Przez kolejne miesiące zaglądałam do różnych klubów, zwłaszcza do Medyka, ale jego tam nie było. Dowiedziałam się tylko, że ma na imię Tobiasz, jest na czwartym roku, w czołówce studentów, haruje ciężko, no i że ma narzeczoną. I nawet ją widziałam – śliczna blondynka uwieszona u jego ramienia. Niestety, widziałam też, jak on na nią patrzył.
Mój dziadek powiedział mi kiedyś: „Trzeba walczyć o to, czego się pragnie. Ale tylko do momentu, gdy jest choćby najmniejsza szansa na zwycięstwo. Jeśli nie ma, odpuść”.
Odpuściłam. Rzuciłam się w wir nauki, praca zawsze pomagała mi wziąć uczucia w karby. Zaczęłam piąć się w rankingu studentów, a także poznawać odpowiednich ludzi, załatwiać sobie odpowiednie staże. Planowałam swój sukces. Cała moja rodzina, dosłownie, mieszkała w tamtym miasteczku, więc tutaj, w szerokim świecie, byłam zdana jedynie na siebie.
Kariera przez łóżko? Czemu nie
Po studiach dostałam etat w pewnej wielkiej korporacji, w której uprzednio miałam staż. Ostatecznie pożegnałam się więc z rodziną i rzuciłam na szerokie wody.
Wynajęłam mieszkanie z koleżanką i marząc o tym, że kiedyś będę miała własne, poświęciłam się pracy i wspinaniu po kolejnych szczeblach kariery. Miałam wszelkie atuty, by szybko osiągnąć cel. Byłam wystarczająco ładna i inteligentna, aby mnie zauważali mężczyźni rządzący firmą, ale przede wszystkim ambitna i zdecydowana zrobić wszystko, by osiągnąć cel.
Rozumiałam, że żyję w krainie wilków, i że nie ma tu miejsca dla słabeuszy. Rozumiałam i akceptowałam, że nowi płacą frycowe, że czasami trzeba nadstawić drugi policzek, zacisnąć zęby i przełknąć łzy. A potem spiąć pośladki i pracować jeszcze ciężej. Bo kiedy przejdzie się tę próbę, odpowiedni ludzie wyciągną rękę i pomogą się wspiąć wyżej. Tak było z wieloma moimi znajomymi i nie widziałam powodu, dlaczego i ja nie mogłabym pójść tą drogą.
Postępowałam zgodnie z tymi niepisanymi zasadami, a jednak sukces mnie unikał. Moi co bardziej ambitni koledzy, którzy szli tą samą ścieżką, powoli, jeden po drugim mnie wyprzedzali. Zacięłam się w sobie i zaczęłam przekraczać kolejne granice.
Aby pracować wydajniej, wspomagałam się używkami. Stawałam po stronie nie tych, którzy mieli rację, ale tych, którzy mieli władzę. Potem gryzło mnie sumienie, więc topiłam robaka w alkoholu na weekendowych popijawach, gdzie wszystkim nam, żyjącym w zbyt wielkim stresie korpoludkom, puszczały hamulce.
Potem trzeba się było postawić na nogi, aby w poniedziałek rano być w szczytowej formie – tu pomagały inne używki. Ale wciąż miałam pod górkę. Wciąż bogowie korporacji nie zauważali mnie, pomijali przy awansach, nagrodach. Jakbym była niewidzialna.
Jakieś cztery lata po objęciu posady otworzyła się możliwość awansu na kierownika działu kalkulacji. Miałam wszelkie podstawy, by go dostać. Ale po firmie chodziły słuchy, że mam konkurencję. Musiałam zadziałać. To była moja ostatnia szansa.
Musicie zrozumieć system pracy w korporacji. Jeśli w ciągu pierwszych trzech, czterech lat nie dostaniesz awansu, oznacza to, że nie jesteś wystarczająco dobry, odpowiednio zmotywowany. I wtedy wypadasz ze ścieżki sukcesu, zostajesz na poziomie planktonu, czekając na cud. Nie chciałam być planktonem i w cuda nie wierzyłam.
Człowiek, który mógł mi załatwić awans, od dawna ślinił się na mój widok. Więc dałam mu, czego chciał. I tak jak chciał.
Awansowałam. Odetchnęłam.
Zadzwoniłam do domu, by się pochwalić. Oczywiście rodzice mi pogratulowali.
– Widzicie – śmiałam się – klątwa została pokonana, udało mi się!
– Mam nadzieję, że masz rację – powiedziała mama smutnym tonem.
Trzy miesiące później wiedziałam już, że tak prosto nie będzie.
Nie wiem, jak to się stało. Byłam zabezpieczona, kiedy z dyrektorem „zapracowywałam” na awans, a jednak zaszłam w ciążę. To był dla mnie prawdziwy szok.
Nie mogłam urodzić dziecka. Nie teraz, kiedy musiałam udowodnić, że zasłużyłam na stanowisko. Przecież przez kolejne lata powinnam ciężko pracować, aby wejść stopień wyżej i wyżej. Poza tym nie czułam się gotowa na zostanie matką.
Niestety, za późno było na tabletkę po. Powinnam była wziąć profilaktycznie – wyrzucałam sobie. Zaczęłam szukać lekarza, który tę ciążę usunie. Nie mogłam, niestety, poradzić się koleżanek w pracy, bo zaraz poszłyby plotki po firmie.
Ale byłam zaradna, i w końcu dotarłam do podziemia, że się tak wyrażę. Lekarka przyjmowała w swoim domu, późnym wieczorem. Zapłaciłam krocie i w piątek przed północą usunęłam.
Zrozumiałam, że to nie dla mnie
Myślałam, że jestem uratowana. Miałam cały weekend na to, by wrócić do formy, i w poniedziałek jak gdyby nigdy nic pojawić się w pracy. Myślałam, że w domu nawet przejrzę trochę zaległych dokumentów.
Czasami człowiek, choć inteligentny, jest jednocześnie głupi i naiwny. Gdy ustało działanie anestetyków, myślałam, że umrę z bólu. Faszerowałam się prochami przeciwbólowymi, pomagało na trochę. Ale wierzyłam lekarce, która obiecała, że z godziny na godzinę będzie lepiej. Tyle że nie było.
W sobotę wieczorem dostałam krwotoku. Byłam w domu sama, koleżanka bawiła się na imprezie. Zadzwoniłam po pogotowie.
Kiedy leżysz w łóżku, nie możesz wstać i zająć się rzeczami, które trzeba koniecznie natychmiast zrobić, ani projektami, które trzeba koniecznie natychmiast obmyślić, stajesz oko w oko ze sobą samą, przez lata zduszoną i wciśniętą w kąt. Jeszcze walczysz – wściekasz się na głupią lekarkę, która nie potrafiła dobrze zrobić zwykłej skrobanki. Na producentów środków antykoncepcyjnych. Na dyrektora kretyna, który koniecznie chciał to zrobić bez prezerwatywy. („Jak bardzo chcesz tego awansu, Melanio?”). Ale w końcu dopadają cię wspomnienia. Niechciane skojarzenia. I wreszcie wątpliwości.
Czy było warto?
W torbie, którą pielęgniarze na moją prośbę zabrali z domu, znalazłam lusterko. Z jego tafli spojrzała na mnie blada, wychudzona twarz. Zrozumiałam. Od początku nie miałam szans.
Wyjęłam telefon i zadzwoniłam do domu. Rodzice, ciotka Janka i kuzynka Stefa przyjechali następnego dnia. Spakowali moje rzeczy w wynajętym mieszkaniu i w moim imieniu złożyli wypowiedzenie w firmie. I tak wróciłam do swojej dziury – miasta, którego większość mieszkańców tak czy inaczej jest ze mną spokrewniona. Gdzie wuj jest burmistrzem, kuzyn komendantem posterunku, brat otworzył właśnie firmę rachunkową, a mama szefuje szkole.
A ja… ja chyba zajmę się rozwijaniem biznesów członków mojej rodziny – restauracji, kwiaciarni, salonu urody. A może będę pracować w ratuszu dla całego miasta.
Tylko miłości mi brak…
– To miejsce każdemu daje to, czego on potrzebuje – powtarza mama i znów rzuca jakąś rodzinną historię na poparcie swoich słów. – Ale pamiętaj, że nie zawsze jest to to, co my sądzimy, że potrzebujemy.
– Okej, mamuś. Ale proszę, bez podsuwania mi kandydatów, dobrze? Zrobimy, jak mówisz – poczekamy na ruch losu.
To on musiał przyjechać do mnie
Trzy lata po moim powrocie wuj Marcin, burmistrz, przyszedł powiedzieć, że ściągnął do przychodni doskonałego lekarza ze stolicy.
– Facet ma trzy specjalności, uważasz? – chodził po moim biurze podekscytowany. – Idealny lekarz ogólny. Chirurgia, geriatria i to od dzieci, jak tam – machnął ręką, że nieważne, co to za słowo, wiadomo, o co chodzi. – Obiecałem mu dobre warunki, mieszkanie i inne takie. Zajmiesz się tym?
– Przyjeżdża z żoną i dziećmi?
– Sam. Rozwodnik. Żona podobno nie chciała jechać tam, gdzie psy dupami szczekają – zaśmiał się. – A ten facet akurat marzy o życiu w małym mieście.
Obiecałam wujowi zająć się nowym lekarzem. Czekałam na niego przed ratuszem, kiedy przyjechał samochodem.
A gdy wysiadł, nogi się pode mną ugięły. Tobiasz.
Wyjechałam w szeroki świat, by go znaleźć, a wystarczyło poczekać, aż gwiazdy same go do mnie przyprowadzą.
Czytaj także:
„Nasze życie miało być sielanką. Wpuściłam męża w maliny, i teraz oboje klepiemy biedę i żywimy się owsianką”
„Gdybym posłuchała rodziców, miałabym bezpieczne życie w Polsce. Pognałam za marzeniami i mam bajkowe życie w Monaco”
„Zosia wychowywała wnuczka, jak syna. Niewdzięczny łajdak ograbił ją z godności i pieniędzy”