Lubicie zbierać grzyby? Bo ja bardzo! Po raz pierwszy pojechałam z ojcem, gdy miałam siedem lat, no i złapałam bakcyla. Oszalałam do tego stopnia, że od początku swojej kariery zawodowej brałam urlopy tylko w sezonie grzybowym. A kilka lat temu namówiłam męża na ucieczkę z miasta do małego domku pod lasem.
Od tej pory mogę biegać na grzyby, kiedy zechcę
Chodzę przed pójściem do pracy, a nawet po. Jak jest wysyp, to w ciągu pół godziny można cały koszyk nazbierać! Pod warunkiem oczywiście, że nie przyjedzie stonka z Warszawy. Czasem, jak patrzę na tych niedzielnych grzybiarzy, to mnie szlag trafia. Niszczą wszystko, co im na drodze stanie, wrzeszczą jak opętani, bo boją się, że się zgubią, i jeszcze na grzybach się nie znają. A każdy uważa się oczywiście za eksperta. Ładują do koszyków wszystko, co ma gąbeczkę pod kapeluszem. Gdy ktoś chce ich ostrzec, że psiaków nazbierali, nie słuchają. I jeszcze podejrzewają człowieka o jakieś niecne zamiary. Ot, choćby ostatnio…
Wybrałam się do lasu tuż przed szóstą rano. Był poniedziałek, pierwszy dzień mojego urlopu. Miałam nadzieję, że ludzi będzie mało. Po weekendzie, pierwszy dzień tygodnia. A tu, przykra niespodzianka: w lesie panował ruch jak na Marszałkowskiej w godzinach szczytu. Jakby wszyscy mieli wolne! Gdziekolwiek spojrzałam – człowiek. A grzybów jak na lekarstwo. Choć odwiedziłam trzy swoje tajne miejsca, po godzinie miałam w koszyku tylko kilkanaście małych podgrzybków, jednego prawdziwka i garstkę kurek wygrzebanych spod brzozy. Postanowiłam zajrzeć jeszcze do jednego zagajnika i jeśli tam niczego nie będzie, wrócić do domu. Bo spacerowanie z prawie pustym koszykiem w tłumie to żadna przyjemność. Właśnie wyszłam z gęstwiny na niewielką polanę, gdy ich zobaczyłam. Pani i pan, oboje w średnim wieku, z wielkimi wiadrami po farbie.
„Niedzielni” – pomyślałam, bo żaden normalny grzybiarz z wiadrem, zwłaszcza po chemii, po lesie nie biega.
Raz, że grzyby się zaparzają, pleśnieją i nadają się już tylko do wyrzucenia, dwa, chłoną niewidoczne dla oka resztki farby jak gąbka… Choć mieli na sobie ciężkie, gumowe kurtki i kalosze skakali między sosnami niczym źrebaki puszczone po raz pierwszy na pastwisko.
– Mam! Mam! – krzyczała ona. – I tu jest, i tu jest! Same prawdziwki! Sąsiedzi z zazdrości umrą, jak zobaczą nasze zbiory – cieszył się on.
– No właśnie, a gdzie oni się podziali? – zaniepokoiła się nagle kobieta.
– Nieważne, potem ich zawołamy. Zbieraj! I nie drzyj się! Po co nam konkurencja! – zbeształ ją mężczyzna.
Zaintrygowana wytężyłam wzrok
Pod sosnami lśniły w porannych słońcu pokryte jeszcze kropelkami rosy jasnobrązowe kapelusze. Rosły w kępach, po kilka. Duże jak talerze i mniejsze jak spodeczki. Były ich dziesiątki, a może nawet setki.
„Oj, chyba skucha” – pomyślałam.
Cuda czasem się zdarzają i nawet niedzielni zbieracze mogą mieć swój dzień, ale bez przesady. W lesie było mnóstwo ludzi. Jakoś wierzyć mi się nie chciało, że ominęli to miejsce. Podeszłam bliżej i wszystko stało się jasne. Goryczaki! Zwane u nas (błędnie zresztą) szatanami. Z daleka faktycznie przypominają prawdziwki albo koźlaki, ale z bliska wprawne oko od razu zauważy różnicę. Nie ten odcień brązu, rzadsza i wyraźniejsza „siateczka” na nóżce, no i gąbeczka. Biała o lekko różowawym odcieniu. Niedzielni oczywiście tych różnic nie wyłapali. Wyrywali grzyby jak leci, z korzeniami, zamiast delikatnie wykręcać. Gdyby to były prawdziwki, chybabym im przyłożyła! Wiadomo przecież, że po takim barbarzyństwie nic w tym miejscu już nie urośnie. Na razie jednak stałam i przyglądałam się im z boku. Byli tak podekscytowani, że nawet mnie nie zauważyli. Postanowiłam, że poczekam, aż zapełnią wiadra, a dopiero potem wyprowadzę ich z błędu.
Nie ukrywam, chciałam im dać nauczkę. Żeby zapamiętali, że las trzeba szanować i nie zbierać grzybów, których się nie zna. Napełnili wiadra w niecałe pół godziny. Przez chwilę przyglądali się im z zadowoleniem i dumą.
– Heniuś, leć do samochodu i wrzuć grzyby do bagażnika. I reklamówki przynieś. Dużo jeszcze tego tu zostało. A ja odpocznę, bo mnie kręgosłup od tego schylania się rozbolał – zarządziła kobieta i usiadła pod drzewem.
Heniuś posłusznie złapał za rączki
– Uff, jakie ciężkie – zaczął iść chwiejnym krokiem w stronę drogi.
I wtedy mnie zobaczył… Spodziewałam się, że nie będzie szczęśliwy, bo nikt konkurencji w lesie nie lubi. Ale jego reakcja kompletnie mnie zaskoczyła. Przez kilka sekund stał jak osłupiały, potem zrobił w tył zwrot i popędził w stronę małżonki.
– Kryśka, wstawaj, ale już! – wrzasnął.
Tego, co się potem działo, nie zapomnę chyba do końca sezonu grzybowego. Kobieta poderwała się z ziemi, zdjęła kurtkę, zawiązała rękawy i zaczęła wrzucać w nią grzyby. Uwijała się jak w ukropie. Mężczyzna zrobił podobnie. Zachowywali się jak szaleńcy. Rzucali się to w jedną stronę, to w drugą stronę. Miałam wrażenie, że prędzej życie oddadzą, niż pozwolą zebrać mi chociaż jednego grzybka. Mało zresztą brakowało. Oboje sapali jak lokomotywy i byli purpurowi z wysiłku. Pomyślałam, że jeśli nie przerwę tej zabawy, to za chwilę będę musiała wzywać do lasu pogotowie.
– Ludzie, dajcie sobie spokój, przecież to goryczaki! Tego się nie zbiera! Szkoda zachodu – krzyknęłam.
– Jakie goryczaki? – wyprostowali się jak na komendę.
Podeszłam bliżej.
– No szatany! Wystarczy jeden do garnka wrzucić, żeby cała potrawa smakowała jak piołun – odparłam.
– Słyszałaś, Krysia? – mężczyzna spojrzał niepewnie na swoją towarzyszkę, ta zaś zajrzała do mojego koszyka.
– Nie słuchaj jej, Heniuś! – odezwała się. – Zobacz, sama niczego nie nazbierała, to nam zazdrości. Cwaniara! My sobie pójdziemy, a ona resztę wykosi – prychnęła.
– No właśnie! Ja znam się na grzybach! To prawdziwki – mężczyzna odzyskał pewność siebie.
– To jest prawdziwek. O, proszę, inna gąbeczka pod spodem, inna nóżka – zaczęłam im tłumaczyć, prezentując swój jedyny egzemplarz.
Tylko rzucili okiem
– Prawdziwki są różne. Nasze to inny gatunek – upierała się kobieta, mężczyzna skwapliwie jej przytaknął.
Widziałam, że choćbym nie wiem, jak się starała, to i tak ich nie przekonam. Szczęśliwie goryczaki to grzyby niejadalne, a nie trujące. Pomyślałam, że nawet, jak je ugotują i dadzą radę zjeść – co jest praktycznie niemożliwe – to nic poważnego im nie będzie.
– A kani albo gołąbków nie zbieraliście? – zapytałam na wszelki wypadek, zerkając do wiader.
Tu pomyłka byłaby śmiertelnie groźna. Zjedzenie muchomora sromotnikowego kończy się często tragicznie.
– Grzybów z blaszkami nie zbieramy. Wolimy uważać – odparli zgodnie.
– To bardzo rozsądnie! – odparłam i ruszyłam w stronę domu.
– Nie załamuj się, kobieto! Może jeszcze znajdziesz takie dobre miejsce! – usłyszałam za plecami.
Pomyślałam, że akurat takie to wcale mi się nie marzy. Niedzielni nie zawieźli jednak goryczaków do domu. Godzinę później zauważyłam je w rowie, gdy na rowerze wybrałam się po śmietanę do naszego wiejskiego sklepiku. Na oko jakieś trzydzieści kilo. Śmiać mi się chciało, bo od miejsca, w którym ich spotkałam, do sklepu to najkrótszą drogą ze trzy kilometry. Porządnie się więc nadźwigali… Zastanawiam się tylko, dlaczego je wyrzucili. Może ci sąsiedzi przemówili im do rozumu, a może jednak postanowili zaufać tutejszej?
Czytaj także:
„Mój sąsiad to burak. Zachowuje się, jakby cała ulica należała do niego. Człowiek ze wsi wyjdzie, ale wieś z człowieka nigdy”
„Złośliwy sąsiad uprzykrzał mi życie, lecz byłem sprytniejszy. Wredna menda uciekała w popłochu, a ja mam wreszcie święty spokój”
„Sąsiad to niezłe ciacho, ale nie ma podejścia do kobiet. Zamiast zaprosić mnie na randkę, robi podchody jak przedszkolak”