„Często widywałam dzieci walczące z nowotworem. Taki widok łamie serce na tysiąc kawałków...”

dziecko które walczy z nowotworem fot. Adobe Stock, Frantab
Mnie zapadł w pamięć jeden chłopiec. Miał na imię Michał. Na początku wydawało mi się, że to najwyżej trzylatek, ale szybko dowiedziałam się, że Michaś jest znacznie starszy. W internecie wyczytałam, że chemioterapia hamuje rozwój dzieci i dlatego większość z nich wygląda na młodsze, niż są w rzeczywistości.
/ 09.06.2021 15:16
dziecko które walczy z nowotworem fot. Adobe Stock, Frantab

Kilka lat temu akademia medyczna wybudowała w naszym sąsiedztwie dziecięcy szpital onkologiczny. Nowoczesny budynek stanął tuż przy parku, do którego chodzę z córkami i od tego czasu regularnie spotykamy tam maluchy leczące się w szpitalu. Rzadko kiedy wychodzą one jednak na spacer o własnych siłach. Zazwyczaj jeżdżą na wózkach inwalidzkich, a buzie ukrywają pod maskami antybakteryjnymi.

Za każdym razem, gdy mijamy takiego biednego maluszka, robi mi się ciężko na duszy

Smutne oczy, twarze popuchnięte od kolejnych dawek chemii, łyse główki schowane pod czapeczkami lub chustkami… Poprzez te przypadkowe spotkania stajemy się świadkami walki o zdrowie tych dzieci. Mijamy małych pacjentów codziennie i z czasem zaczynamy ich rozpoznawać.

Mnie zapadł w pamięć jeden chłopiec. Miał na imię Michał. Na początku wydawało mi się, że to najwyżej trzylatek, ale szybko dowiedziałam się, że Michaś jest znacznie starszy. W internecie wyczytałam, że chemia, którą leczy się nowotwory, hamuje rozwój dzieci i dlatego większość z nich wygląda na młodsze, niż są w rzeczywistości.

Tego dnia słońce ogrzewało parkowy plac zabaw, więc moje córki rozebrane do krótkich rękawków i spodenek przechodziły same siebie. Biegały, popychały się na zjeżdżalni, robiły konkurs „najwyższego huśtania” i zwisały na zmianę z drabinek. Wpatrywałam się w nie z uwagą i nawet nie zauważyłam, że na plac zabaw przyjechał też Michałek. Dopiero po dłuższej chwili zarejestrowałam, że siedzą obok.

Mama podsuwała mu kawałki jabłka z plastikowego pudełka, a on przypatrywał się z wózka moim dziewczynkom. Nie pierwszy już raz zerkał w ich stronę. Widać było, że bardzo tęskni za beztroską zabawą. Zazwyczaj jednak uśmiechał się na widok dziewczynek, a tego dnia miał zupełnie inną minę. Zdałam sobie sprawę, że coś jest nie tak – że Michał ma słabszy dzień.

– No, Misiu, zjedz troszkę. Jeden mały kawałek... – mama podsuwała mu pojemnik z pokrojonym jabłkiem, a on zupełnie ją ignorował.

Patrzył, jak moje córki biegają wokół piaskownicy, jak jedna próbuje złapać drugą. Zaśmiewały się przy tym serdecznie, a on coraz bardziej marszczył brwi i zaciskał usta. W końcu odsunął ręką pudełko podawane przez mamę i złapał cieniutkimi palcami za poręcze wózka. Zacisnął je mocno i wydawało mi się, że próbuje wstać. Jego mama też to zauważyła, bo westchnęła cicho.

– Misiu, siedź, proszę. Nie wstawaj, nie możesz…. – prosiła.

Chłopiec naprężył się na kilka sekund, a potem odpuścił. I się rozpłakał

Najpierw popłynęły łzy, a potem usłyszałam, jak pojękuje. Jak zaczyna łkać. Mama wstała z ławki i popchnęła wózek w stronę wyjścia z placu zabaw, a ja natychmiast uzmysłowiłam sobie, że to my jesteśmy winne. No i głupia, zamiast siedzieć na tyłku i nie pogarszać sprawy, poderwałam się pchana poczuciem winy. Szybko ich dogoniłam, bo wózek grzązł w wysokiej trawie.

– Przepraszam bardzo, może pomogę? – zapytałam.
– Nie, dziękuje, dajemy sobie radę… – odpowiedziała ona.
– Na pewno? Czuję się trochę głupio, bo to przez nas… – popatrzyłam na nią porozumiewawczo.
– Nie, nie ma potrzeby, proszę pani. Wszystko jest w porządku.
– Nie chciałyśmy… Nie pomyślałam, że dziewczyny mogą go tak zasmucić – przepraszałam dalej, a ona chyba nawet się trochę zdenerwowała.

No i miała prawo. Przecież tylko pogarszałam sytuację tą swoją paplaniną.

– Nic się nie stało. Naprawdę. Niech pani wraca do dzieci. Do widzenia – powiedziała dosadnie.

Na długo zapamiętałam tę lekcję i od tamtego czasu zwracałam większą uwagę na dzieci z kliniki

Zwłaszcza na Michała, którego jeszcze kilka razy mijałyśmy w parku. Na szczęście, jego mama nie chowała urazy – odpowiadała na „dzień dobry” i uśmiechała się. Przez dobrych parę tygodni szykowałam się, żeby coś do niej zagadać, żeby się bliżej poznać, ale po miesiącu czy dwóch chłopiec zniknął. Gdy przestałyśmy widywać go na spacerach, pomyślałam o najgorszym… Nikomu jednak nie powiedziałam o swoich obawach – ani córkom, ani mężowi. Myśl, że ten biedny maluszek przegrał walkę z chorobą, przerażała mnie.

Na szczęście ta historia nie jest jedną z tych najsmutniejszych. Jest to opowieść z happy endem. Było nam dane jeszcze raz spotkać tego drobniutkiego chłopca, gdy po ponad roku od jego zniknięcia szpital wraz z działającą przy nim fundacją zorganizował w parku Dzień Dziecka.

Chore maluchy świętowały w środku, w swoich salach, ale te, które były bliskie wyzdrowienia, bawiły się w parku, gdzie na jednej z polan rozstawiane jest istne wesołe miasteczko. Dmuchane zabawki, wata cukrowa, lody, klauni, a nawet kucyki i konie. Atrakcji było całe mnóstwo i przyjechały też dzieciaki przez szpital wyleczone. W dniu, gdy spotkałyśmy Michałka, jak zwykle bawiłam się z córkami na sąsiednim placu zabaw, co chwila wyjaśniając im, dlaczego nie możemy przenieść się na to wspaniałe wesołe miasteczko. Nie chciały zrozumieć, że to zamknięta impreza.

W pewnym momencie, gdy w końcu miałam chwilę dla siebie i siadłam z książką na ławce, zobaczyłam, że pod barierkami dzielącymi szpital od reszty świata przebiega jakiś malec. Chudy, niski, z kędzierzawą czuprynką pędził w stronę placu zabaw. Chciałam wstać, żeby go zatrzymać, ale wtedy zobaczyłam, że ktoś już urwisa ściga. Minęła chwila, zanim ich rozpoznałam. Dłuższa chwila, bo Michaś już nie przypominał tego biedaka z wózka inwalidzkiego. Pędził tak, że mama ledwo za nim nadążała.

– Michał, stój! Michał, ja cię bardzo proszę! Stój, łobuzie! – krzyczała za nim, na przemian przystając i zbierając się do biegu.

Kiedy w końcu malec dobiegł do naszego placu zabaw, zrobił coś przedziwnego. Wpatrując się w dziewczynki, zaczął biegać, robiąc rundy wokół piaskownicy. Przebierał nóżkami jak szalony i śmiał się w najlepsze. Jedno okrążenie, drugie, trzecie… Kiedy w końcu jego zdyszana mama dopadła do bramki, potknął się o jakąś porzuconą zabawkę i fiknął orła.

– Michał! – krzyknęła rozpaczliwie i obie rzuciłyśmy się mu do pomocy.

Ale mały jej nie potrzebował. Podniósł się, otrzepał odrapane kolana i już leciał na zjeżdżalnię.

– Stój, chłopaku! – złapała go mama. – Bardzo przepraszam, ale on tak wszędzie. Nie mogę za nim nadążyć – uśmiechnęła się do mnie.
– No, widzę. Widzę i strasznie się cieszę! – odpowiedziałam, a ona przyjrzała mi się uważnie. – Spotykałyśmy się tutaj w parku, kiedy jeszcze leczyliście się w klinice – wyjaśniłam.
– A tak! Pamiętam.
– Widzę, że już po chorobie!
– Tak. Na szczęście. Już wszystko jest w porządku… – uśmiechnęła się promiennie. – A jak dziewczyny? Widzę, że rosną jak na drożdżach.
– Owszem, dziękuję… – odpowiedziałam i chciałam coś dodać, ale ona wtedy popatrzyła na zjeżdżalnię, zrobiła wielkie oczy i krzyknęła: – Michał, nie!

Nie zdążyła. Malec zjechał głową w dół i śmiał się po lądowaniu. Gdy tylko się podniósł, to wystrzelił jak z procy i pobiegł z powrotem w kierunku wesołego miasteczka.

– Przepraszam, ale muszę go gonić – powiedziała jego mama i ruszyła za chłopcem, nie czekając na odpowiedź.

Patrzyłam za nimi z ogromną przyjemnością. Zrobiło mi się ciepło na sercu i pomyślałam, że jest na tym świecie jeszcze nadzieja. Bo skoro taki skarb wraca do zdrowia, taki śmieszny urwis znów może przebierać nogami, to znaczy, że nawet raka można pokonać. Spadł mi z serca ciężki kamień, bo do tej pory, do dnia spotkania wspominałam ich z niepokojącym przekonaniem, że stało się coś złego. No a tutaj taka wspaniała niespodzianka. Uznałam, że trzeba ten szczególny dzień uczcić i zabrałam dziewczyny na lody. Oczywiście pod kawiarnią pokłóciły się o to, która dostała większe, ale nawet mnie nie zdenerwowały. Dzięki Michałowi i jego mamie nabrałam dystansu do takich drobiazgów.

Czytaj także:
Swoje niespełnione ambicje moja mama przeniosła nie tylko na dzieci, ale też na wnuki
Na własne oczy widziałam, jak Kaśka obściskuje się z kochankiem. A przecież wzięła ślub pół roku temu
Sąsiadka zaraziła mnie grypą. Byłem wściekły, ale kolejną chorobę spędziliśmy już razem

Redakcja poleca

REKLAMA