Właściwie to nie lubiłem literatury. Jeśli już sięgałem po książkę, to zwykle po coś z historii drugiej wojny światowej albo militariów. Aż do tego dnia sprzed kilku lat, kiedy to siedząc w poczekalni gabinetu stomatologicznego, trafiłem na Mistrza N.
Przeglądałem z nudów jakieś kolorowe pismo i znalazłem tekst, który mnie zainteresował. Pochłaniałem kolejne akapity, odkrywając, że myśli autora są mi bardzo bliskie. Mistrz N. zdawał się odgadywać pytania, które czasem sobie zadawałem. Więcej – znajdował na nie odpowiedzi! Postanowiłem jak najszybciej poszukać innych utworów tego niesamowitego autora.
Ledwo wróciłem do domu, w przedpokoju zrzuciłem płaszcz i dopadłem do komputera. Internet miał sporo do powiedzenia na temat Mistrza. Tego pierwszego dnia zamówiłem w księgarni internetowej wszystko, co było do dostania. Mistrz N. napisał kilkanaście powieści obyczajowych, garść esejów, nawet kilka powiastek filozoficznych. Wydrukowałem sobie teksty dostępne w necie za darmo, wywiady, wypowiedzi dla prasy, notki nawet.
Czytałem pół nocy
Te zdania mnie fascynowały. Nie potrafiłem powiedzieć, co w nich jest takiego niezwykłego, ale to chyba normalne, kiedy ktoś lub coś nas fascynuje, to nie zastanawiamy się dlaczego.
I chociaż jestem niecierpliwy i szybko się nudzę, to uwielbienie Mistrza N. nie mijało mimo upływu czasu. Kupowałem wszystkie wydania dzieł, zbierałem artykuły, notowałem fragmenty, cytowałem. Zupełnie nie interesowały mnie współczesne zdjęcia Mistrza. W młodości N. był przystojny, teraz musiał być postawnym, nobliwym panem. Tak przedstawia się ojców głównych bohaterów w popularnych filmowych romansach.
W chwilach słabości wyobrażałem sobie, że N. jest moim ojcem. Tym, który wiele lat temu wyszedł z domu po papierosy i nigdy nie wrócił. Prowadziłem w myślach dialogi, chwaliłem albo spierałem się z nim. W rzeczywistości nigdy się do N. nie zbliżyłem. Miałem jakieś przeczucie graniczące z pewnością, że nasze spotkanie, kiedy już do niego dojdzie, będzie miało fundamentalne znaczenie.
Nie wszyscy to rozumieli. Taki Jacek na przykład rzucił kiedyś, że moglibyśmy zaprosić N. na jakiś event firmowy.
– Zwariowałeś? – wściekłem się. – On na jakimś spędzie, w tym szpanerskim towarzystwie, wśród tych sztywniaków w garniturach i plastikowych lalek?
– Stary, wyluzuj, ty jesteś zwyczajnie zazdrosny o tego faceta. Ty, a może wy coś tego, no wiesz… – Jacek znaczącym gestem odgarnął sobie włosy z czoła.
– Spadaj, głupku! Prezentację na jutro przygotowałeś? – z trudem opanowałem chęć przyłożenia Jackowi czymś ciężkim.
Moja żona Alka też uważała, że zachowuję się dziwnie. Wszystkie książki trzymaliśmy w biblioteczce w salonie, ale na dzieła Mistrza przeznaczyłem specjalną półkę nad łóżkiem, i nie pozwalałem ich nikomu dotykać. Wycinki trzymałem w segregatorach, i często je przeglądałem.
Nie zasłużyłem na to, by akurat mnie wywalili
Kiedyś w złości Alka powiedziała, że skoro Mistrz ma receptę na każdą bolączkę, to może powinienem z nim porozmawiać, i dowiedzieć się, jak być dobrym mężem, a zwłaszcza jak znajdować czas dla rodziny.
– Ty nic nie rozumiesz! – krzyknąłem wtedy, i wyszedłem na cały wieczór.
Najgorzej było, kiedy lada dzień miała się ukazać nowa książka. Codziennie sprawdzałem w necie, obdzwaniałem księgarnie, wypatrywałem okładki w witrynach.
Tak jak teraz – wracałem z lunchu i niby brałem udział w rozmowie na temat spotkania z udziałowcami firmy, lecz tak naprawdę spoglądałem na wystawy mijanych kiosków, z nadzieją, że może zobaczę choćby najcieńszą broszurę z nazwiskiem N.
Nowa zdobycz do kolekcji oznaczała cudowny wieczór z lampką dobrego wina, sam na sam z dziełem Mistrza…
Ale na dzisiejszy wieczór plan był inny. Najpierw kolacja ze Szwedami, a potem wypad do jakiegoś klubu albo knajpy. Nic nowego. Raz na kwartał rutynowo zdawaliśmy relację z tego, co robimy, udziałowcy przyjmowali raport, obiecywali premie i odjeżdżali. „Jutro będzie kac i wszystko wróci na swoje tory” – myślałem, wchodząc za kolegami do biura.
Tym razem usłyszeliśmy na koniec krótki komunikat „jest kryzys, musimy oszczędzać, będą zwolnienia”.
– Zaczynamy od góry – oznajmił nasz szef. – Do końca kwartału pracę straci jeden z menedżerów, Jacek albo Robert. Obaj jesteście znakomici, na pewno sobie poradzicie… Decyzja, który z was zostaje, zapadnie lada dzień, na podstawie tego, co dzisiaj usłyszeliśmy.
Sala pomału pustoszała. Kelnerzy zbierali talerze, ja siedziałem na miejscu.
Nie chciałem rywalizować z najlepszym kumplem, ale i nie wyobrażałem sobie, że będę musiał – jak jego poprzednik kilka lat temu – spakować swoje rzeczy do pudełka i wyjść z firmy, na zawsze…
– Na razie muszę wyjść z tego lokalu – mruknąłem do siebie, podnosząc się gwałtownie. –Natychmiast, bo się uduszę.
Zaniosło mnie niedaleko, zaraz za rogiem zachęcająco zamigał do mnie jaskrawoczerwony neon „Czarnej Mańki”. Rozejrzałem się od progu. Podobno bywał tu często Mistrz N. Znany młody aktor w kółeczku wielbicielek, jakieś czule objęte pary i kilku mocno już podciętych stałych bywalców, zawzięcie dyskutujących o życiu. Wydawało mi się, że jeden uważnie mi się przyjrzał. No tak – słabo pasowałem do klienteli tego miejsca.
W knajpie przyczepił się do mnie jakiś dziadyga
Usiadłem w końcu sali. Zamówiłem setkę, potem następną. Piłem jedną za drugą, żeby się znieczulić. Wydawało mi się, że za wolno działa, więc poprawiłem tequilą. Cały czas rozglądałem się w poszukiwaniu mojego Mistrza. On na pewno wiedziałby, co mi poradzić. Czułem, że spotkanie nadchodzi.
Musiałem przysnąć, bo kiedy podniosłem głowę, przy sąsiednich stolikach nikogo już nie było. Tylko ten facet, który wcześniej się na mnie gapił.
Wyglądał na zmęczonego. Był nieogolony, miał pomiętą koszulę, która niedbale wychodziła mu ze spodni. Siateczka błękitno-czerwonych żyłek na policzkach zdradzała, że pił regularnie. Teraz też spojrzenie miał mętne. Z nosa ciekła mu stróżka krwi, czerwone krople kapały na koszulę. Chrapliwym głosem usiłował coś powiedzieć właścicielowi knajpy, który chciał już zamknąć i wypraszał starszego gościa.
Ten jednak stawiał opór, nie chciał się ruszyć, bredził coś, że umiera. W końcu, poszturchiwany przez właściciela, wstał i zrobił kilka chwiejnych kroków w moją stronę.
– Niech mnie pan zawiezie do szpitala – wycharczał z trudem. – Ktoś musi mi pomóc.
– Daj mi pan spokój – powoli przytomniałem. – Od tego jest pogotowie.
– To zadzwoń po lekarza – nieznajomy trzymał się za głowę, mówił z coraz większym trudem. – Człowieku, ja chyba umieram, zabierz mnie samochodem.
– Nic mnie to nie obchodzi – odsunąłem rękę natręta, gdy ten usiłował chwycić mnie za ramię. – Piłem, nie mogę jechać, taksówkę weź.
– Zapłacisz? – wyszeptał. – Oddam co do grosza.
– Nie mam gotówki, a karty ci przecież nie dam, bo ją za bardzo lubię. Zresztą muszę już iść – podniosłem się.
– Błagam cię, zawieź mnie do szpitala – mężczyzna patrzył wyblakłymi oczami.
Wyszedłem na ulicę i machnąłem ręką na taksówkę. Kierowca podjechał na chodnik, wsiadłem na tylne siedzenie. Nieznajomy stanął w drzwiach „Czarnej Mańki”, zrobił kilka niepewnych kroków i upadł na kolana.
– Chwileczkę – rzuciłem do kierowcy.
– Może podrzucimy tego człowieka, chyba faktycznie słabo z nim…
– Coś pan oszalał? Żeby mi furę zapaskudził i jeszcze naciągnął na kasę – taksówkarz ostro ruszył. Nie zaprotestowałem.
Nazajutrz była sobota. Alka chodziła po domu na palcach, pamiętała, żeby kupić moją ulubioną gazetę i nie zapomniała o chudym twarogu. Koło południa popijałem śniadanie mocną kawą, wertując dziennik.
W dziale kultury rzuciła mi się w oczy notatka na szarej apli:
„W nocy zmarł znany pisarz i publicysta Jan N.” – przeczytałem. Obok było zdjęcie nieznajomego z „Czarnej Mańki”.
Czytaj także:
„Po śmierci męża nie miałam za co żyć. W wieku 46 lat zostałam bez domu i pracy, bo całe życia byłam kurą domową”
„Pokochałam faceta odpowiedzialnego za śmierć mojego męża. Nie wiem, czy kiedykolwiek powiem dzieciom, kim on jest”
„Śmierć męża była dla mnie tragedią. Kiedy znowu się zakochałam, poczułam się jak zdrajczyni”