„Zostałam wdową, gdy miałam 30 lat. Przez cudzą głupotę straciłam męża, który był całym moim światem”

Depresja po stracie męża fot. Adobe Stock, ryanking999
„Wypadek. Słowo, które nic nie znaczy. Albo znaczy wszystko. Pamiętam tylko, że wybiegłam. Bez kurtki, bez torebki, z telefonem w zaciśniętej dłoni. Ktoś mnie dogonił na parterze i zatrzymał. Ktoś pomagał mi się ubrać, pociągnął do samochodu. Nikt mi nie powiedział, nie uprzedził, nie ostrzegł, że można w jednej chwili stracić cały świat”.
/ 25.03.2022 13:27
Depresja po stracie męża fot. Adobe Stock, ryanking999

Nie widzieliśmy świata poza sobą. Wszędzie i zawsze razem, od podstawówki. Wyszłam za mąż za przyjaciela i to była najmądrzejsza decyzja na świecie. Bo kto zrozumie mnie lepiej niż najlepszy kumpel, z którym od piaskownicy przeżywałam swoje wzloty i upadki? Kto jego zrozumie lepiej niż ja? Przetrwałam te wszystkie dziewczyny po drodze, a on towarzyszył mi przy rozstaniach z różnymi kretynami. To jemu wypłakiwałam się w rękaw. 

Nie musieliśmy budować bliskości ani relacji

I kiedy wreszcie wpadliśmy na to, by nie szukać u obcych tego, co mogliśmy mieć między sobą – dziwiłam się, dlaczego tak późno. Nie było fajerwerków, motyli w brzuchu, ekstatycznych uniesień i westchnień.

Ale kładłam wieczorem głowę na ramieniu człowieka, który był jakby częścią mnie, wszystko rozumiał, nie tworzył sztucznych problemów. Na ramieniu kogoś, z kim rozumieliśmy się bez słów. I było mi dobrze, bezpiecznie, ciepło i spokojnie.

Szybko okazało się, że i w seksie znaleźliśmy wspólny rytm, choć i tu pewnie ominęliśmy jakiś etap. Szalone pożądanie, zdzieranie z siebie nawzajem ubrań nie stało się naszym udziałem. Za pierwszym razem byliśmy oboje po wszystkim trochę zdumieni i skrępowani. Ale w końcu znaliśmy się nie od dziś, więc kiedy minęły pierwsze emocje związane z tym nietypowym wydarzeniem, zwyczajnie rzecz przegadaliśmy.

Jak inne sprawy, w których zawsze wypracowywaliśmy wspólny front. Cielesność dołączyła do pozostałych dziedzin życia, w których byliśmy idealnie zgrani od lat.

Seks był inny niż z poprzednimi parterami, ale wcale nie gorszy, a może nawet lepszy. Nie wstydziliśmy się siebie, nie udawaliśmy kogoś, kim nie byliśmy. Związek z najlepszym przyjacielem miał też więcej plusów. Na przykład całkowicie odpadał stres związany z poznawaniem rodziców.

Byłam niemal domownikiem u Jaśka

Jego mama widziała mnie usmarkaną i z podrapanymi kolanami w dzieciństwie, zestresowaną, kiedy kuliśmy razem do matury, szczęśliwą w lepszych momentach życia. Znała moje mocne i słabe strony, więc nie musiałam się maskować, ulepszać ani próbować sprostać jej oczekiwaniom. Znałyśmy się, lubiłyśmy, spędziłyśmy razem mnóstwo czasu.

Kiedy powiedzieliśmy rodzicom, że się pobieramy, najpierw ich zatkało, a potem radości nie było końca. Po prostu bajka. Mieliśmy też wspólnych przyjaciół, więc nasze wesele nie polegało na poznawaniu ze sobą grup obcych sobie osób. To była naprawdę fajna impreza, na luzie, bez napinki.

Kiedy pomyślę, jakie stresy przeżywają przed ślubem inne dziewczyny – aż mi ich żal. Bo u nas ewentualne problemy rozwiązywały się same A gdy zdarzyła się jakaś wpadka, to po prostu stawała się anegdotą, opowiadaną i obśmiewaną później na spotkaniach towarzyskich. Jak to wśród swoich. Takie właśnie było nasze wspólne życie: oswojone, pozbawione niemożliwych do rozwiązania spraw.

Zawsze uważałam, że większość kłopotów wynika z braku komunikacji, a my umieliśmy rozmawiać ze sobą o trudnych sprawach w taki sposób, że nikt nie czuł się poszkodowany. W końcu trenowaliśmy to od dziecka.

On też z każdym problemem przychodził do mnie. A teraz go nie ma… I już nigdy nie będzie. Zostałam tak przeraźliwie sama, jakbym wylądowała na bezludnej wyspie. Gorzej, na bezludnej planecie, sama jedna na całym świecie.

Dostałam od losu wszystko i w jednej sekundzie wszystko mi odebrano. Nie mam pojęcia, jak dalej żyć. W ogóle nie chcę już żyć. Bez niego nic nie ma sensu.

Moje życie się skonczyło

Nikt mnie nie ostrzegł, że tak w ogóle może być. Nie czekałam na nie wiadomo co: szóstkę w Lotto, luksusy i różne rzeczy śliczne, zagraniczne. Po prostu sobie żyłam, cieszyłam się codziennością, czasem miałam mniejsze czy większe kłopoty. Jak każdy.

Nikt mi nie powiedział, nie uprzedził, nie ostrzegł, że można w jednej chwili stracić cały świat. Przez głupotę. W dodatku cudzą. Byłam w pracy, kiedy zadzwoniła komórka. Jasiek akurat pojechał w delegację i nie widzieliśmy się cały tydzień. Tęskniłam za nim i cieszyłam się, że wreszcie wraca. Ugotowałam jego ulubiony obiad, posprzątałam i nawet poszłam do fryzjera i na manicure. Numeru ukazanego na wyświetlaczu nie znałam.

– Słucham?

– Czy to pani Julia Ptaszyńska? – Obcy, daleki głos.

– Tak, słucham.

– Żona pana Jana Ptaszyńskiego?

– Tak. O co chodzi?

– Pani mąż miał wypadek.

Wypadek. Słowo, które nic nie znaczy. Albo znaczy wszystko. Nie umiem sobie przypomnieć, co się dalej działo. Pamiętam tylko, że wybiegłam. Bez kurtki, bez torebki, z telefonem w zaciśniętej dłoni. Ktoś mnie dogonił na parterze i zatrzymał.

Ktoś pomagał mi się ubrać, pociągnął do samochodu. Rozmazane obrazy za szybą, krople deszczu, niewyraźne twarze, reklama pasty do zębów. Nie wiem, czemu ją zapamiętałam.

– Proszę przyjąć wyrazy współczucia.

Współ…czucia. A co ty możesz wiedzieć o moich uczuciach? Nic nie czułam. Siedziałam w wielkiej bule waty i wszystko tam docierało w zwolnionym tempie albo wcale. A potem zwymiotowałam. To akurat pamiętam. Zwymiotowałam publicznie i w ogóle mnie nie obeszło, co ktoś sobie o tym pomyśli.

A potem ciąg jednakowych dni, które zlewały się z nocami.

Nie mam pojęcia, ile to trwało

Jacyś ludzie bez znaczenia przewijający się przez mój dom. Mama z talerzem.

– Juleczko, musisz jeść.

– Nie muszę.

– Błagam cię, chociaż trochę, bo się wykończysz.

– Nie chcę. Chcę do Jasia.

Mama płakała, ale miałam to gdzieś. Nic mnie nie obchodziło. Chciałam z powrotem mojego męża, mojego najlepszego przyjaciela, jego ramiona i oczy. Żeby to wszystko się nie wydarzyło. Albo zasnąć i już się nie obudzić. Nigdy.

A potem wylądowałam w psychiatryku. Podobno po psychotropach było lepiej. Tak mówił lekarz. No… nie wiem komu, pewnie jemu. Mnie było gorzej, bo obudziłam się z transu i zrozumiałam, co to znaczy czuć pustkę.

Pustka to świadomość braku. To się nie zaczyna, nie kończy i jest wszędzie. Nie można od niej nigdzie uciec, bo ona wszędzie za człowiekiem idzie. Rozsiada się i czuje jak u siebie. Beznadzieja. Nie polecam. I jeszcze te terapie.

Komu to potrzebne? Po co słucham tych bzdur? Kogo to obchodzi?

– Palisz?

Kobieta w nieokreślonym wieku. Mysie włosy, podkrążone oczy, drobna, koścista. Zdobyłam się na wysiłek umysłowy… Nie, nie wiedziałam, jak ma na imię. Może się przedstawiała, ale ja niespecjalnie słuchałam tego, co mówią na terapii.

– Nie.

– A chcesz zacząć?

– Po co?

– Żeby coś robić.

Popatrzyłam na nią jak na idiotkę. Wtedy jeszcze nie wiedziałam, że trzeba COŚ ROBIĆ.

– Daj.

Obrzydliwe. Fajki są paskudne, śmierdzą i koszmarnie się po nich kaszle. Paradoksalnie ten kaszel usytuował mnie w czasie i przestrzeni. Nagle byłam tu i teraz. Z Edytą.

– Kto ci umarł? – zapytała, patrząc przed siebie.

Kto. Ci. Umarł. Ci umarł. Boże.

– A tobie?

– Nie słuchasz na terapii, co?

– Nie – odpowiedziałam i zrobiło mi się trochę głupio.

– Ja też na początku nie słuchałam – odparła i uśmiechnęła się blado. – Nikt na początku nie słucha, dopiero potem.

– Kiedy?

– Kiedy się obudzisz – wyjaśniła.

– Ty się już obudziłaś? – zainteresowałam się wbrew sobie.

– Jestem tu trzeci raz – odpowiedziała, strzepując popiół z papierosa.

– Trzeci…?

Z własnej woli. Czasem życie gniecie. Wtedy wracam, ogarniam się tutaj. Stawiają mnie do pionu i żyję dalej. Trzy lata temu umarła moja córeczka. Nie chciałam już dłużej żyć. Teraz jest lepiej. To znaczy… akurat teraz jest trochę gorzej, ale i tak lepiej.

Boże. Nagle pojęłam, że coś mnie z nią łączy. Coś najgorszego na świecie: strata, ale łączy. Idiotyczne poczucie, że w bólu i pustce nie jestem sama. Poczułam tę idiotyczną wspólnotę i zanim zdążyłam zapanować nad swoim głosem, z moich ust wyskoczyło pytanie:

– Opowiesz mi o niej? – Pewnie. Masz zaległości z terapii. – Zaśmiała się, patrząc na mnie z ukosa.

– Nie zawsze byłam prymuską – odparłam i… odpowiedziałam uśmiechem na jej uśmiech.

Cholera, to zaraźliwe. Miała na imię Edyta.

Po jakimś czasie zaczęłam słuchać na terapii

Aż nadszedł wreszcie dzień, kiedy opowiedziałam o Jasiu. To nie była jakaś długa opowieść i na pewno nie zawarłam w niej wszystkiego, co było warte opowiedzenia. W mówieniu bardzo przeszkadzało mi płakanie i smarkanie. Ale kiedy wyrzuciłam z siebie słowa, wspomnienia, zaczęły do mnie docierać dźwięki i kolory. I to, że nastało lato. Nawet zaczęłam trochę wierzyć, że jest jakieś „dalej”. Na razie trochę. Ale nie zniechęcam się. 

Czytaj także: 
„Po rozwodzie wszystkie przyjaciółki się ode mnie odsunęły. Bały się, że... ukradnę im mężów"
„Od 20 lat mam kochanki w całej Europie. Myślałem, że Zosia nic nie wie. Miałem ją za głupią gęś”
„Kiedy tata trafił do domu opieki, mama znalazła sobie kochasia. Byłam na nią wściekła. Przecież to zdrada!"

Redakcja poleca

REKLAMA