Chociaż moi rodzice mieli nieźle prosperującą cukiernię, którą mogłam kiedyś odziedziczyć, nigdy nie chciałam, jak oni, zajmować się pieczeniem ciast. Wiedziałam, jaka to ciężka praca. Nieraz przecież obserwowałam, jak do późnego popołudnia stoją za ladą w swoim sklepiku albo bladym świtem zrywają się, żeby razem z pracownikami piec pączki, eklery i babki drożdżowe.
Nie chciałam tak żyć. Marzyło mi się wielkie miasto, bieganie na obcasach, podróże i dalsza nauka. Po maturze uciekłam więc z naszego miasteczka pod Łodzią do Warszawy i złożyłam papiery na wydział chemii.
Chciałam być nauczycielką w ogólniaku
Na uczelni szło mi bardzo dobrze. Zaliczałam kolejne semestry bez przeszkód. Obroniłam pracę magisterską w terminie, a niespełna miesiąc później wyszłam za mąż za Tomka – kolegę z akademika. Świat stał przede mną otworem, a ja byłam szczęśliwa, że wchodzę w dorosłość z kochanym człowiekiem u boku. A w dodatku, że tak jak planowałam, niebawem na stałe zamieszkam w stolicy.
– Może spędzimy parę dni we Włoszech? – zaproponowałam Tomkowi, gdy planowaliśmy naszą podróż poślubną.
A on obiecał znaleźć w biurze turystycznym jakąś ofertę na naszą kieszeń. Rodzice przyklasnęli naszemu pomysłowi. Mama, tak samo jak ja, była niespokojnym duchem i bardzo chciała poznawać obce kraje. Odkąd wyszła za mąż i wspólnie z ojcem zajęła się biznesem, nie miała jednak na to czasu.
– Rób dużo zdjęć – poprosiła.
A ja spostrzegłam, że chociaż bardzo się cieszy z mojego ślubu i planowanej podróży, na jej twarzy gości jakiś grymas smutku, którego mimo usilnych prób, nie potrafiła przede mną ukryć.
Wkrótce dowiedziałam się, co jest tego przyczyną
– Nie chcieliśmy cię martwić, ale musisz to wiedzieć: nasz biznes idzie coraz gorzej – powiedział tata, kiedy zapytałam wprost o kiepski nastrój mamy.
Dodał, że odkąd w naszej okolicy powstało kilka dużych sklepów, ciastka z naszej piekarni straciły na popularności.
– Nie jesteśmy w stanie sprzedawać tak tanio jak markety, a ludzie liczą się teraz z każdym groszem – wyjaśnił.
Pocieszyłam go, jak potrafiłam, ale w głębi duszy czułam, że upadek piekarni jest nieunikniony. Taki los spotkał przecież wiele małych przedsiębiorstw. Nieraz czytałam o tym w gazetach. Mali sklepikarze zamykali swoje interesy jeden po drugim także w naszej najbliższej okolicy.
– Damy sobie radę – powiedziałam na przekór obawom i przytuliłam się do taty.
Robiłam jednak dobrą minę do złej gry, bo szczerze mówiąc, nie miałam pojęcia, czy w ogóle jest jakieś wyjście z tej życiowej opresji. Liczyłam na to, że rodzice załapią się na wcześniejsze emerytury i przy naszej pomocy jakoś zwiążą koniec z końcem.
Ale tego, czy jakiekolwiek świadczenia im przysługiwały, nie byłam na sto procent pewna. A co jeśli okaże się, że są za młodzi na emeryturę? I taką ewentualność musiałam brać pod uwagę.
W minorowym nastroju wsiadłam do samolotu. Kłopoty rodziców, którzy całe swoje życie poświęcili prowadzeniu ciastkarni, nie dawały mi spokoju.
– Obiecaj, że we Włoszech odłożysz smutki na bok – poprosił Tomek. – Zamartwiając się, nikomu nie pomożesz, a tylko zepsujesz nasz wyjazd – dodał.
Nie chciałam, aby nasza podróż poślubna, z której oboje tak się cieszyliśmy, okazała się z mojego powodu niewypałem. Obiecałam więc, że przez te kilka dni nie wspomnę o cukierni rodziców ani słowem. Jednak to, że nic nie mówiłam, nie oznaczało, że o niej nie myślałam. Niemal bez przerwy zastanawiałam się, jak pomóc rodzicom i co mogłoby postawić ten nasz rodzinny biznes na nogi.
Spędzało mi to sen z powiek...
Wtedy przypadkiem, przechadzając się po pewnym włoskim miasteczku, trafiłam na małą księgarnię, specjalizująca się w książkach kulinarnych. Od wydań z przepisami i apetycznymi zdjęciami aż uginały się tu półki. Wśród wielu ciekawych pozycji, znalazłam album o tortach.
Nie były to jednak zwyczajne ciasta, ale niezwykle oryginalne, wielopiętrowe konstrukcje o bardzo wyszukanych dekoracjach. Były naprawdę niesamowite! Niektóre przypominały kilkukondygnacyjne zamki, inne ułożone jedna na drugiej kolorowe poduszki, a kolejne – kolorowe i uśmiechnięte postaci ze znanych bajek. Trzeba było się dobrze przypatrzeć, żeby w ogóle zorientować się, że to ciasto do zjedzenia!
Kupiłam tę książkę i pokazałam ją Tomkowi. Wspólnie zachwycaliśmy się kunsztem anonimowego cukiernika.
– Ta polewa musi być niezwykle elastyczna, ciekawe, w jaki sposób osiągnięto taki efekt? – zastanawiałam się, wskazując na fotografię jednego z tortów pokrytego jakby czerwonym aksamitem.
– To zadanie dla chemika, takiego jak ty, kochanie – pół żartem, pół serio powiedział mój mąż.
A wtedy ja… jakbym doznała olśnienia
„Racja! Przecież to zadanie dla mnie! Co dodać do czekolady, żeby nie zastygała w okamgnieniu, a dawała się formować?” – zaczęłam gorączkowo myśleć.
– A żebyś wiedział! – wykrzyknęłam podekscytowana i pobiegłam po komórkę, żeby szybko zadzwonić do mamy.
Nie bacząc na koszty międzynarodowego połączenia, wybrałam jej numer.
– Nie martw się, nie zamkniemy cukierni – obiecałam i w paru zwięzłych słowach wyjaśniłam, na co wpadłam.
– Jesteś pewna, że chcesz to zrobić?
– zapytał mąż, gdy odłożyłam słuchawkę.
– Jak najbardziej – zapewniłam.
– Zrozum, ten rodzinny biznes jest dla nas bardzo ważny. Dla rodziców konieczność likwidacji cukierni byłaby ciosem. Nie mogę na to pozwolić. Muszę spróbować uratować tę firmę. Ale... – zawahałam się, bo nie wiedziałam, jak mąż zareaguje na to, co zamierzałam powiedzieć. – potrzebuję twojego wsparcia... Zgódź się na przeprowadzkę do mojego rodzinnego miasta – poprosiłam.
Tomek obiecał, że porozmawia z szefem
Był dobrej myśli, bo jako informatyk pracujący w dużym banku mającym oddziały w całej Polsce, bez problemów mógł załatwić sobie przeniesienie do Łodzi. Wiedział, jakie to dla mnie ważne. W dodatku obiecał, że pomoże we wszystkim, w czym będę go potrzebowała. To mnie utwierdziło w przekonaniu, że mając takiego męża, to jakbym wygrała los na loterii.
Mój pomysł polegał w pewnym stopniu na przebranżowieniu naszej cukierni. Już nie zajmowaliśmy się wypiekaniem drożdżówek, eklerów i pączków, lecz wyłącznie pieczeniem tortów na specjalne zamówienia.
Torty – tak jak te w książce kupionej we włoskim miasteczku – miały po kilka pięter i były oryginalnie ozdobione – kwiatami, kokardami, falbankami – a wszystko ręcznie robione i w dodatku z pysznego ciasta o smaku wanilii.
Wcześniej nie miałam pojęcia o pieczeniu
Dlatego wszystkiego uczyłam się metodą prób i błędów. Rodzice pomagali mi, ile mogli, ale o fantazyjnych dekoracjach mieli blade pojęcie. Dlatego też często do późnej nocy siedziałam sama w pracowni i lepiłam kwiaty z marcepanu, prawie płacząc z bezsilności, że ciasto nie jest odpowiednio elastyczne i zamiast misternych płatków wychodzi mi nie wiadomo co.
Z czasem zdobywałam jednak coraz większą wprawę. Powoli spod moich rąk zaczęły wychodzić torty, jakie dotąd oglądałam tylko w zagranicznych katalogach. Byłam z siebie bardzo dumna.
Tomek wraz z zaprzyjaźnionym grafikiem stworzył stronę internetową naszej cukierni, dzięki czemu nasze wypieki mogliśmy sprzedawać w całej Polsce. Dziś kurierzy dowożą nasze torty wszędzie tam, gdzie tylko trzeba.
Patrząc na moich rodziców, którzy energicznie krzątają się po pracowni, pękam z dumy. Ten widok wart jest każdej ceny. A ja, chociaż tak broniłam się przed pracą w rodzinnej cukierni, znalazłam w niej swoje miejsce na ziemi.
Czytaj także:
„Obiecałyśmy sobie, że kończymy z facetami. Widocznie niedostępne kobiety, są jak lep na pyszne ciasteczka
„Mąż zaprosił mnie na wakacje i nie wziął kasy. Snuliśmy się jak nędznicy i spaliśmy kątem u zakonnic. Ładny mi prezent”
„Znajoma chwaliła się na Facebooku swoim cudownym życiem. Okazało się, że to ściema, i jej świat nie jest tak różowy”