„Mąż zaprosił mnie na wakacje i nie wziął kasy. Snuliśmy się jak nędznicy i spaliśmy kątem u zakonnic. Ładny mi prezent”

Mąż zabrał mnie na wakacje bez pieniędzy fot. Adobe Stock, auremar
„– To tylko trzy noce. Jakoś przetrwamy. Na skromne jedzenie wystarczy, a co do reszty, zobaczymy – powiedziałam ostrożnie, nie chcąc jeszcze bardziej zdenerwować Jerzego. Spojrzał na mnie wściekle i zaczął się śmiać. – No ładnie! Nigdy nie przypuszczałem, że wyląduję goły i wesoły na rzymskim bruku przez te twoje marzenia – krzyknął”.
/ 01.06.2023 18:30
Mąż zabrał mnie na wakacje bez pieniędzy fot. Adobe Stock, auremar

Wierzę, że aby wrócić do Rzymu, trzeba zrobić trzy rzeczy: usiąść na Schodach Hiszpańskich, wrzucić pieniążek do fontanny di Trevi oraz pogłaskać prawą stopę rzeźby przedstawiającej świętego Piotra. Żeby jednak wrócić, trzeba najpierw pojechać do Wiecznego Miasta.

To było moje skryte i największe marzenie. Niby nic wielkiego, tysiące ludzi tam bywa, ale mnie się jakoś nie składało. Z biegiem lat marzenie rosło i rozkwitało, pieczołowicie uzupełniane przeze mnie o kolejne szczegóły. Chciałam zobaczyć Rzym oczyma Audrey Hepburn, która w „Rzymskich Wakacjach” odkrywała uroki włoskiej stolicy u boku przystojnego dziennikarza.

Układałam w myślach listę niezwykłych miejsc, które powinnam zobaczyć, żeby poczuć się jak bohaterka filmu. Najpierw Via Margutta 51, urocza uliczka z artystycznym klimatem, pełna butików i tajemniczych knajpek ukrytych pod festonami bluszczu oplatającego kamienne ściany domów. Pod ten adres, do mieszkania amerykańskiego żurnalisty, trafiła w filmie księżniczka, która chciała zrobić sobie wagary od dworskiej etykiety.

Chciałabym rozpocząć sentymentalną podróż

Potem wypiję prawdziwe włoskie espresso w kawiarnianym ogródku przy Panteonie, włożę rękę w kamienny otwór rzeźby zwanej Usta Prawdy, zatańczę na Zatybrzu, na oświetlonej barce. Bujałam w obłokach, doskonaląc marzenie i pewnie nigdy by się ono nie urzeczywistniło, gdyby nie Jerzy, który po prostu kupił dwa bilety do Rzymu.

Byłam tym tak zdumiona, że nawet się nie ucieszyłam. Bałam się skonfrontować wypieszczone wyobrażenie o Wiecznym Mieście z rzeczywistością. Poza tym dziwiłam się, bo mąż rzadko zwracał uwagę na to, czego bym chciała. Po dwudziestu pięciu latach małżeństwa temperatura naszego związku była daleka od wrzenia…

– Jedziemy na cztery dni – oznajmił Jerzy rzeczowo. – Zarezerwowałem na jedną noc tani hotel przy lotnisku, bo późno wylądujemy, a potem znajdziemy sobie coś w mieście.

Mogę nocować na ulicy, byle w Rzymie – odparłam lekkomyślnie.

– Duża porcja zwiedzania powinna cię wyleczyć z „rzymskiej choroby”, sama zobaczysz, że to takie samo miasto, jak każde inne – Jerzy był dobrym człowiekiem, ale nie miał w sobie za grosz romantyzmu.

Nie wszystko w życiu da się zaplanować… Podchodziliśmy do lądowania. Włoska ziemia zbliżała się z ogromną prędkością. Przyciskałam nos do zimnej szyby, jak małe dziecko, chciałam jak najwięcej zobaczyć, ale jak na złość migały mi w oczach tylko światła lotniska.

Za dnia będzie lepiej widać – ironizował Jerzy. – Poza tym Fiumicino to nie Rzym. Jesteśmy kilka kilometrów od miasta. Musisz jeszcze trochę poczekać.

Drżałam z niecierpliwości

Rzym był na wyciągniecie ręki, ale dla mnie wciąż tak samo nieosiągalny. Rano Jerzy biegał od jednego bankomatu do drugiego, opóźniając wyjazd z hotelu.

– Nie mogę wypłacić pieniędzy, dziwnie tu wszystko działa – powiedział niezadowolony.

Nie mamy euro? – przestraszyłam się.

– Wziąłem niewielką sumę na początek, na hotel i śniadanie wystarczy, a może i zostanie na kieliszek wina – Jerzy droczył się ze mną.

Widocznie bój z bankomatami nie złamał w nim podróżniczego ducha.

– Co chciałabyś zobaczyć w Rzymie?

– Wszystko – odparłam zgodnie z prawdą i wyrecytowałam moją wypieszczoną listę.

– O mamo – jęknął Jerzy – tańce na barce? Kobieto, serca nie masz. Dobra, jedźmy wreszcie, muszę wypłacić pieniądze, a potem zobaczymy.

Zwiedzanie Wiecznego Miasta rozpoczęliśmy od pielgrzymki po bankomatach. Urządzenia zgrzytały, szumiały i jakby się zmówiły, wszystkie co do jednego zgodnie wypluwały kartę Jerzego. Dopiero ostatni bankomat zachował się inaczej. Połknął kartę, wyświetlił jakiś napis i zamilkł.

– Cholera – Jerzy walnął pięścią w ścianę. – I co teraz?

Zadzwoniliśmy do banku w Polsce. Po długim czasie oczekiwania na zgłoszenie się konsultanta, dowiedzieliśmy się, że procedura została wdrożona i na razie nic więcej nie da się zrobić. Zostaliśmy z niewielką sumą, która na pewno nie wystarczy na nocleg i zwiedzanie.

– To tylko trzy noce – powiedziałam ostrożnie, nie chcąc jeszcze bardziej zdenerwować Jerzego. – Jakoś przetrwamy. Na skromne jedzenie wystarczy, a co do reszty – zobaczymy.

Jerzy spojrzał na mnie, jak na wariatkę i nagle zaczął się śmiać.

– Nigdy nie przypuszczałem, że wyląduję goły i wesoły na rzymskim bruku – kwiknął, ocierając łzę. – I co, mówisz, żeby się nie przejmować?

– Masz lepszy pomysł?

– Mam. Uszczuplimy nasz fundusz, usiądziemy gdzieś i napijemy się espresso. Kawa rozjaśnia umysł.

I tak wylądowałam w wymarzonym kawiarnianym ogródku, nie przy Panteonie, lecz w miejscu, którego nie znałam. Ulicą przelewał się wielobarwny tłum, między samochodami lawirowały skutery.

Bella ragazza! – obrzucił mnie gorącym spojrzeniem kierowca vespy, zwalniając i zatrzymując się przy chodniku.

Trąbiące samochody nie robiły na nim żadnego wrażenia. Na oko wielbiciel był młodszy o dziesięć lat, co nie przeszkadzało mu wpatrywać się z uwielbieniem w moje nogi.

– A ten tu czego! – zirytował się Jerzy.

Włoch wyszczerzył zęby i ułożył palce w dłoni w znak przypominający rogi. Stłumiłam śmiech. „Cornuto”, czyli rogacz.

Włoska obelga rzucona na męża

Na szczęście zalotnik wiedział, kiedy się ulotnić, Jerzy aż trząsł się ze złości.

– On cię podrywał – powiedział niedowierzająco.

„Tak, jak ty kiedyś” – pomyślałam, ale zmilczałam.

Upiłam trochę czarnej jak smoła i mocnej jak diabli kawy. Była wyśmienita.

Drogi ten twój Rzym – skrzywił się Jerzy, studiując ceny w karcie.

– Ale woda jest tu za darmo – ożywiłam się. – Można ją pić z fontann Nasoni, czyli nosali, nazywanych tak z powodu metalowej części przypominającej nos. A jeżeli jesteś głodny, za pięć euro możemy kupić pizza al taglio. Jedzenie proste, pyszne i lokalne. Taniej już się nie da, chyba że wystarczą ci poczęstunki od handlarzy, na które załapiesz się, spacerując Campo de’ Fiori, placem z najbardziej kolorowym targiem w Rzymie. Możesz tam spróbować bruschetty posmarowanej pastą z czarnych oliwek i pomidorów.

Jerzy przełknął ślinę.

– Masz nie tylko niezłe nogi, ale i głowę nie od parady – zerwał się gotów na dalsze atrakcje.

„Mąż ze mną flirtował! Niewiarygodne” – pomyślałam. „Co ten Rzym robi z ludźmi”. Porzuciliśmy plan i zdaliśmy się na los! Zagłębiliśmy się w ruchliwe, kolorowe i głośne miasto. Nie wiedzieliśmy dokąd zmierzamy. Wszystkie plany, które snułam latami, runęły, ustępując miejsca fascynującej rzeczywistości. Chłonęłam atmosferę miasta, nie słuchając pomruków Jerzego, który obiecywał, że jak tylko złapie darmowe wi-fi, obejrzy na smartfonie plan miasta. W końcu i on się poddał, kiedy uliczki przywiodły nas prosto nad przepiękną fontannę.

– Di Trevi! – krzyknęliśmy jednocześnie i ruszyliśmy przez tłum, żeby dotrzeć jak najbliżej Okeanosa i jego trytonów.

Przejrzysta woda omywała białe rzeźby, konie rwały się do biegu.

– Piękno w czystej postaci – mruknął z uznaniem Jerzy. – Aż chciałoby się dołączyć do tych bogów.

– To niestety byłoby bardzo kosztowne – wskazałam dyskretnie karabinieri pilnujących fontanny dniem i nocą.

Nic, co łączyło się z Rzymem, nie było mi obce

– Jasne. Ludzie zadeptaliby zabytek.

– Nie tylko dlatego – uśmiechnęłam się. – Do fontanny nie wolno wchodzić przez pewnego pomysłowego bezdomnego, który wykradał monety przez 34 lata, sześć dni w tygodniu, przez 15 minut dziennie, co dawało mu około 660 euro dniówki. Na dnie fontanny leżą prawdziwe skarby.

– No to dołóżmy się, żeby tu wrócić. Odwróciliśmy się tyłem do fontanny i uroczyście wrzuciliśmy przez lewe ramię po monecie do błękitnej wody.

– Teraz nie wolno się odwracać – ujęłam Jerzego pod ramię, ciągnąc go w dalszą drogę.

– Rzym to naprawdę twoje hobby – mąż objął mnie w talii i poszliśmy wolnym krokiem przed siebie. Co teraz, mój ciccerone? – oddech Jerzego połaskotał moją szyję.

– Zdajmy się na los – zaproponowałam zdziwiona przemianą, jaka w nim zaszła.

Kilka godzin i kolejne espresso później znaleźliśmy się w plątaninie uroczych uliczek, które niekiedy rozszerzały się tworząc plac, na którym rezydował kościół, innym razem krzyżowały się nieoczekiwanie lub kończyły zaułkiem z przytuloną do wiekowej kamienicy trattorią. Było tu dużo spokojniej niż w innych częściach miasta, skądś dochodził zapach rzeki. Małe sklepiki, bary i tawerny tworzyły niepowtarzalny klimat.

To Zatybrze! – olśniło mnie.

Usiadłam zmęczona na kamiennym murku. Zza kwitnącego krzewu bugenwilli dolatywały dźwięki gitary i cichy, chóralny śpiew.

– To tutaj chciałaś tańczyć? – przypomniał sobie Jerzy, siadając obok.

Oparłam się o niego i z westchnieniem wyciągnęłam przed siebie nogi. Całodzienny marsz dał mi się we znaki.

– Ładnie śpiewają – zmieniłam temat. – Ale chyba nie po włosku?

– Po hiszpańsku – Jerzy nastawił ucha. – Rzeczywiście, nastrojowe pieśni. Ale, poczekaj, Polacy też nie od macochy.

Zanim zdążyłam go powstrzymać, pod włoskie niebo popłynęło solowe wykonanie „Sokołów”. Gitara zamilkła, a zza zwieszających się kwiatów wyjrzała głowa młodego człowieka.

– Polacy? – uśmiechnął się chłopak. – Zapraszamy do nas na muzykowanie.

– Na muzykowanie? – szepnął Jerzy. – Kto tak dzisiaj mówi?

Szturchnęłam go energicznie i uśmiechnęłam się jednocześnie do zgromadzonej przy drewnianym stole młodzieży.

Przecież to księża – szeptał dalej Jerzy, który zachowywał się tego wieczoru niemożliwie.

Nie poznawałam własnego męża

– Tak, studiujemy tu – uśmiechnął się chłopak w koloratce. – Mam na imię Marian, a to Jules, Hernandez i Franciszek.

Młodzi księża byli sympatyczni i otwarci. Nie wiedzieć kiedy opowiedzieliśmy im o swoich kłopotach.

– To ci historia – Marian przejął się naszym położeniem bardziej, niż byśmy chcieli. – Gdzie zamierzacie spędzić noc?

– Pod gwiazdami – odparł niefrasobliwie mój odmieniony mąż. – Jest ciepło, romantycznie…

– Nie ma mowy – Marian poszeptał na stronie z Franciszkiem i zwrócił ku nam rozjaśnioną twarz. – Odstąpimy wam swój pokój. Przeniesiemy się z Frankiem na te dwie noce gdzie indziej.

Dziękujemy, ale nie możemy robić wam kłopotu – zaprotestowałam.

– To żaden kłopot. Gość w dom, Bóg w dom. Już postanowione. Tylko musimy cicho się przemknąć, bo jest późno, a my podlegamy dość surowej regule.

Marian wprowadził nas od strony ogrodu, otworzył małe drewniane drzwi starej kamienicy i znaleźliśmy się w ogromnej kuchni. Nie zapalając światła, przemieszczaliśmy się ku mieszkalnej części domu. Marian miał w tym zastanawiającą wprawę. W końcu otworzył jakieś drzwi i znaleźliśmy się w skromnie umeblowanym pokoju.

– Śpijcie spokojnie, rano zajrzę do was i wszystko załatwię. Będzie dobrze.

Zostaliśmy sami

– Jerzy, my tu jesteśmy nielegalnie – denerwowałam się.

– Tak myślę – przyznał mąż, padając na łóżko z westchnieniem ulgi. – Ale będziemy się tym martwić jutro. Dziś nie mam siły.

Znaleźliśmy się w dziwnej sytuacji, ale co mieliśmy zrobić? Prawdę mówiąc, byliśmy tak wyczerpani, że zasnęliśmy natychmiast, z wiarą, że świt przyniesie jakieś rozwiązanie.

– Śniadanie! – energiczne pukanie postawiło nas na nogi.

Głos był kobiecy. Patrzyliśmy z Jerzym na siebie nieprzytomnie. Co się dzieje? Za drzwiami stała zakonnica w białym kornecie. Mariana nigdzie nie było widać.

– Zapraszam na śniadanie – powiedziała po polsku. – A potem przeniesiecie się państwo pod adres, który wam podam. Mamy tam pokoje gościnne, które zazwyczaj wynajmujemy, ale w takiej sytuacji odstąpimy od opłaty. Ksiądz Marian wszystko wytłumaczył, ale za przeproszeniem, to nie jest dla państwa właściwe miejsce. Ksiądz Marian młody jest i…, no młody jeszcze, więc bardziej sercem się kieruje niż rozumem.

Wynieśliśmy się najszybciej, jak się dało, zawstydzeni, że narobiliśmy kłopotu temu miłemu chłopcu. Siostry udzieliły nam gościny w bardziej stosownym miejscu i tak skończyły się nasze kłopoty. Kolejne dni spędziliśmy, włócząc się bez celu po Rzymie, chłonąc atmosferę i smak tego niezwykłego miasta. Rzymskie wakacje nie przypominały przygód księżniczki, ale były moje, jedyne i niepowtarzalne. Z żalem odjeżdżaliśmy na lotnisko.

– Na pewno wrócimy do Rzymu – powiedział z przekonaniem Jerzy, wciskając się w wąski lotniczy fotel.

– Nie usiedliśmy na Schodach Hiszpańskich i nie pogłaskaliśmy nogi świętego Piotra – przypomniałam sobie.

– No to mamy dobry powód, musimy nadrobić te zaniedbania – uśmiechnął się Jerzy. – Tylko następnym razem weźmiemy gotówkę…

Czytaj także:
„Miałam jedną zasadę: nigdy nikomu nie pożyczam pieniędzy. Złamałam ją raz. Straciłam kasę i przyjaciółkę”
„Mąż dawał mi 200 zł miesięcznie, a resztę pieniędzy wydawał na kochankę. Nie pracowałam, więc nie miałam głosu”
„Koleżanka zazdrościła mi pieniędzy i pozycji. Sama nie umiała zapracować na swój sukces, więc odebrała wszystko mnie”

Redakcja poleca

REKLAMA