Niedawno stuknęła mi siedemdziesiątka. Dla jednych to jeszcze niewiele, ale ja czuję, że zbliżam się do końca swoich dni. Od kilku lat choruję i lepiej raczej nie będzie. Z dnia na dzień robię się coraz słabsza i coraz mniej samodzielna. Na szczęście jest przy mnie ktoś, kto rozświetla mrok i pomaga odpędzić złe myśli.
Małgosię poznałam przez ogłoszenie
Byłam już wtedy bardzo schorowana i potrzebowałam pomocy. Niestety, córki nie miały dla mnie czasu. Gdy jeszcze byłam zdrowa, dzwoniły i wpadały bardzo często. Prosiły, bym zaopiekowała się wnukami, przygotowała obiad, poprasowała rzeczy. Robiłam to bardzo chętnie. Mąż zginął tragicznie, gdy były małe, i od tamtej pory stały się całym moim światem. Nie zmieniło się to nawet wtedy, gdy dorosły, założyły własne rodziny… Wyręczałam je, pomagałam, wspierałam. Wtedy o tym nie myślałam, ale dziś widzę, że traktowały tę moją pomoc jak coś oczywistego, jakby była moim obowiązkiem.
Na palcach jednej ręki mogłam policzyć sytuacje, w których usłyszałam słowo „dziękuję”. Zresztą nie oczekiwałam wdzięczności, jakichś hołdów. Cieszyłam się, że jestem potrzebna, że dzięki mnie żyje im się łatwiej i wygodniej. No a potem miałam ten wylew. Było źle, ale przeżyłam. Wyszłam z niego z niedowładem prawej strony ciała. Mogłam się poruszać, lecz z trudem.
Nagle wszystko się zmieniło
Z energicznej, zabieganej kobiety stałam się niepełnosprawną staruszką. Najbardziej męczyło mnie to psychicznie. Nie znosiłam samotnego przesiadywania w domu, a nie miałam siły, żeby gdzieś wyjść. Żyłam od jednej wizyty córek do drugiej. Ale Agata i Kasia odwiedzały mnie coraz rzadziej. I wpadały tylko na chwilę. Zostawiały zakupy i znikały. Wyraźnie nie miały ochoty opiekować się chorą matką. Raz nawet podsłuchałam, jak kłócą się, która z nich ma do mnie przyjechać w następnym tygodniu. Jakby to była jakaś kara, olbrzymi ciężar.
Zrobiło mi się tak przykro, że aż się popłakałam. Dotarło do mnie, że jestem zupełnie sama. To właśnie wtedy dałam to ogłoszenie. Napisałam w nim, że wynajmę tanio pokój miłej dziewczynie. W zamian za pomoc w codziennych obowiązkach. Miałam już dość samotności, przepłakanych nocy, żebrania o zainteresowanie dzieci. Małgosia była trzecią dziewczyną, która przyszła na rozmowę. Od razu ją polubiłam. Biło od niej jakieś niesamowite ciepło. Dwie pierwsze kandydatki nie wzbudziły mojego zaufania. Zachowywały się hałaśliwie, chwilami niegrzecznie. A ona? Cicha, spokojna, ułożona.
Powiedziała, że pochodzi z małej wioski, i że rodzice sprzedali kawałek ziemi, żeby mogła spokojnie uczyć się w Warszawie. Gdy okazało się, że chce zostać pielęgniarką, nie zastanawiałam się ani chwili.
– Pokażę ci pokój – powiedziałam.
– To znaczy, że mnie pani wybrała? – ucieszyła się.
– Oczywiście. Uważam, że świetnie się dogadamy – uśmiechnęłam się.
– Nie rozmawiałyśmy jeszcze o pieniądzach… – zamilkła.
– Nie chcę wiele. Tyle co za światło, wodę, wywóz śmieci… Może dwieście złotych miesięcznie?
– Tylko tyle? – nie mogła uwierzyć.
– Nie potrzebuję pieniędzy, kochanie. Tylko pomocy – uśmiechnęłam się.
– Będzie pani ze mnie zadowolona. Przysięgam – rzuciła mi się na szyję.
Kilka dni później przywiozła swoje rzeczy, a ja zadzwoniłam do córek. Odetchnęły z ulgą, gdy dowiedziały się, że nie będę już zamęczać ich telefonami i prośbami o pomoc. Małgosia dotrzymała słowa.
Robiła więcej niż od niej oczekiwałam
Biegała po zakupy, sprzątała, a przede wszystkim ze mną rozmawiała. Wieczorami siadałyśmy przy filiżance herbaty i gadałyśmy, gadałyśmy, gadałyśmy. Zwierzała mi się ze swoich problemów, prosiła o radę. Bardzo się zaprzyjaźniłyśmy. Czasem opowiadałam jej o Agacie i Kasi. Nigdy nie komentowała ich zachowania, ale widziałam, że nie potrafi zrozumieć, jak mogły zapomnieć o matce. Gdy patrzyłam na tę młodą, wrażliwą dziewczynę zastanawiałam się, skąd w niej tyle miłości i współczucia dla innych. I żałowałam, że moje córki nie są choć w połowie takie jak ona. Wtedy prawie już ich nie widywałam.
Dzwoniły raz w miesiącu, pytały, czy u mnie wszystko w porządku, i odkładały słuchawkę. Czuły się rozgrzeszone. Miałam przecież kogoś do pomocy. Nie musiały do mnie przyjeżdżać. Kiedyś wyłabym z żalu w poduszkę. A teraz, dzięki Małgosi, nawet za nimi specjalnie nie tęskniłam.
Pół roku temu zachorowałam na zapalenie płuc. Było ze mną tak źle, że aż trafiłam do szpitala. Lekarze obawiali się o moje życie. Mimo to córki nie odwiedziły mnie ani razu. Była przy mnie tylko Małgosia. Wpadała od razu po zajęciach na uczelni.
– Pani Miro, niech pani się trzyma – prosiła.
– To nie ode mnie zależy, dziecko, tylko od Boga. Jak zechce mnie wezwać do siebie, to nie będę protestować – odparłam.
– Ale ja będę. I to najgłośniej, jak umiem! I postaram się, żeby Bóg się o tym dowiedział – zakrzyknęła.
– Dlaczego, dziecko? Jestem przecież tylko starą, schorowaną kobietą…
– Nie! Jest pani moją najlepszą przyjaciółką. Taką babcią zastępczą. Bez pani nie przetrwałabym z dala od rodziny – wyznała i przytuliła się do mnie.
Popłakałam się jak dziecko. Ale tym razem nie z żałości i bólu, tylko ze szczęścia.
Pan Bóg wysłuchał ostrzeżenia Małgosi
Choroba mnie nie pokonała. Tydzień później wróciłam do domu. Moja lokatorka opiekowała się mną z pełnym oddaniem, a ja zastanawiałam się, jak mam się jej za to odwdzięczyć. Nieraz pytałam, czego potrzebuje. Zawsze się wykręcała. Twierdziła, że ma wszystko, że czuje się szczęśliwa. Myślałam nad tą wdzięcznością, myślałam i w końcu mnie olśniło. Postanowiłam, że zapiszę jej mieszkanie w testamencie.
Moje córki mają wszystko, świetnie radzą sobie w życiu. A ona jest biedna jak mysz kościelna. Chciałam, żeby po mojej śmierci miała w Warszawie swój własny kąt… Należy jej się. Sto razy bardziej niż Kasi i Agacie. Oczywiście nie powiedziałam Małgosi o swoich planach. Chciałam, żeby to była niespodzianka. Taki prezent zza grobu od wdzięcznej babci zastępczej. Jak postanowiłam, tak zrobiłam. Gdy już nabrałam trochę sił po zapaleniu płuc, zamówiłam taksówkę i pojechałam do zaprzyjaźnionego notariusza. Marek jest synem serdecznego przyjaciela mojego męża. Od lat załatwiał w naszej rodzinie wszystkie sprawy majątkowe.
Mam do niego zaufanie. Gdy usłyszał, że chcę spisać testament, zapytał:
– Chce pani łaskawiej potraktować którąś z córek?
– Nie. Dostaną po połowie rodzinną biżuterię i kolekcję monet po mężu. Chodzi o mieszkanie. Chcę je zapisać obcej osobie – odparłam spokojnie.
– Słucham? – nie dowierzał.
– Dobrze słyszałeś. Tu są dane tej kobiety – podałam mu karteczkę, Marek rzucił na nią okiem.
– A mogę wiedzieć, kto to jest?
– Moja lokatorka. Cudowny, dobry człowiek. Od dwóch lat opiekuje się mną tak, jakbym była jej matką…
– Pani Miro, czy pani na pewno wie, co pani robi? – przerwał mi.
– Nie rozumiem.
– No, wie pani, po świecie kręci się wielu oszustów i naciągaczy. Zastanawiam się, czy ta kobieta jakoś na panią nie wpłynęła…
– Ona nawet nie wie, że tu jestem.
– Mimo wszystko… Może się pani jeszcze zastanowi, porozmawia z córkami? To bardzo poważna decyzja.
– Córkom nic do tego. A zastanawiać się nie muszę. Wszystko bardzo dokładnie przemyślałam.
– Na pewno? – naciskał.
– Tak! To, że mam siedemdziesiąt lat, nie oznacza, że rozum postradałam. Z chodzeniem mam może kłopoty, ale głowa pracuje jak za młodu. Może nawet i lepiej.
– Ale…
– Koniec rozmowy. Przyszłam do ciebie nie po dobre rady, tylko spisać testament. Może więc przejdziemy do tematu? Chyba że wolisz, żebym skorzystała z usług innej kancelarii – zniecierpliwiłam się.
– Nie, oczywiście, że nie – zmieszał się.
Przez następny kwadrans tłumaczyłam mu, co ma się znaleźć w testamencie. Obiecał, że dokument będzie gotowy po weekendzie. I wtedy zaprosi mnie na podpisanie. Nie podpisałam u Marka testamentu. Nie zdążyłam.
W sobotę zjawiły się u mnie obie córki
Gdy je zobaczyłam w drzwiach, to aż ze zdziwienia usta otworzyłam. Zanim jednak zdążyłam zapytać, czym zasłużyłam sobie na taką łaskę, jak odwiedziny, obie zaczęły biegać po pokojach.
– Gdzie ona jest? – wrzeszczała Agata. – Gdzie ta dziewucha?!
– Kto? – wykrztusiłam.
– Twoja pieprzona lokatorka!
– Pojechała na wieś, odwiedzić rodziców. I dlaczego pieprzo…
– To lepiej niech nie wraca – przerwała mi. – Bo jej nogi z dupy powyrywam i oczy wydrapię!
– Za co? – byłam zdumiona.
– Za to, że jest parszywą naciągaczką. I niezłą cwaniarą.
– Możesz mówić jaśniej?
– Zadzwonił do nas Marek. Wiemy wszystko! – wypaliła.
– To znaczy co? – przeciągałam, choć już się domyśliłam, o co chodzi.
– O tym, że zamierzasz zostawić tej dziewczynie mieszkanie w testamencie! Ono jest warte prawie milion złotych! Czyś ty oszalała?
– Nie, na umyśle jestem zupełnie zdrowa. I rzeczywiście, taka jest moja wola. A Marek nie miał prawa wam o tym mówić…
– Bardzo dobrze, że powiedział – wtrąciła się Kasia. – Przynajmniej możemy zapobiec nieszczęściu! Bo oczywiście nie podpiszesz tego testamentu. Jeszcze dziś zadzwonisz do Marka i powiesz, że zmieniłaś zdanie.
– A dlaczego niby?
– Bo ta wiejska przybłęda nie będzie się bogacić naszym kosztem. Nigdy na to nie pozwolimy! To mieszkanie należy się nam. Prawda? – spojrzała na siostrę.
– Prawda!
– A co zrobicie? Zamordujecie mnie? Tu i teraz? – zaśmiałam się.
– Mamo, nie żartuj! Po prostu zdzwoń do Marka i powiedz, że zmieniłaś zdanie. I będzie po sprawie. Po co mamy się denerwować – Kasia patrzyła na mnie wyczekująco.
– Dobrze, zadzwonię…
– No, cieszę się, że zmądrzałaś… – na jej twarzy pojawił się uśmiech.
– Zadzwonię po to, by go ochrzanić za złamanie tajemnicy zawodowej. I uprzedzić, że napiszę na niego skargę do Naczelnej Izby Notarialnej. I może jeszcze sprawę w sądzie założę? A swoją ostatnią wolę spiszę w innej kancelarii. I nie zmienię ani słowa – dokończyłam, a córki aż zapowietrzyło.
– Nie mówisz poważnie, prawda? – wykrztusiła w końcu Agata.
– Jak najbardziej poważnie. I uprzedzam. Małgosia nic nie wie o testamencie. I chcę, żeby tak zostało. Jeśli piśniecie choćby słówko, będziecie ją nachodzić czy straszyć, to w ogóle was wydziedziczę. Powiem wam w tajemnicy, że zamierzam wam zostawić w spadku rodzinną biżuterię i kolekcję monet po ojcu. Są sporo warte! Dobrze się więc zastanówcie, zanim zrobicie coś głupiego… A teraz idźcie już. Nie chce mi się z wami dłużej gadać.
– Mamo, dlaczego nam to robisz? – Kaśka uderzyła w łzawy ton.
– Naprawdę nie wiesz? – pokręciłam głową z niedowierzaniem.
– Nie! Przecież nic nie zrobiłyśmy! – wtrąciła się Agata.
– No właśnie. Nic – westchnęłam i wskazałam im drzwi.
Wyszły posłusznie, ale na schodach wybuchły
Słyszałam, jak oburzone krzyczały, że mi się w głowie poprzewracało, że zwariowałam. Od tamtego czasu minęło już kilka miesięcy. Małgosia nadal nie wie o mojej decyzji. Córki albo przestraszyły się, że stracą wszystko i siedzą cicho, albo dopiero szykują się do ataku. Nie wiem, bo się do mnie nie odzywają. I bardzo dobrze, bo tylko nerwów by mi znowu napsuły. A tak żyję sobie spokojnie…
Przez ten czas zrobiłam wszystko, co zamierzałam. Dałam popalić Markowi, spisałam testament w innej kancelarii. Wykonawcą mojej ostatniej woli zrobiłam syna sąsiadki z góry. Artek to dobry chłopak. Solidny, godny zaufania, pracowity. I chyba zakochany w Małgosi na zabój. Non stop wodzi za nią cielęcym wzrokiem. Na pewno dopilnuje, by dziewczyna dostała to, co jej zapisałam. A może nawet zamieszkają razem w moim mieszkaniu, gdy mnie już nie będzie? Ostatnio zauważyłam, że Małgosia czerwieni się na widok Artka. I zawstydzona spuszcza wzrok…
Czytaj także:
„Gdy zmarł teść, teściowa się zmieniła. Obsesyjnie interesowała się naszym życiem, nieproszona cerowała moje majtki”
„Czułam, że to dziecko musi żyć. Próbowałam odwieść Kasię od usunięcia ciąży i miałam rację. To dziecko uratowało jej życie”
„Adrian miesiącami mnie dręczył i prześladował. Policja mnie zbyła. Zainteresują się dopiero, gdy zrobi mi krzywdę”