Wyciągnęłam z dna szafy stare albumy z pieczołowicie wklejanymi zdjęciami z całego życia. Wybrałam ten, do którego dawno nie zaglądałam, otworzyłam na chybił trafił. Martynka spojrzała na mnie z portretowego zdjęcia zrobionego przez fotografa w przedszkolu. Ciemne włoski, niepewny uśmiech na dziecięcej buzi, który doskonale znałam. Ścisnęło mi się serce.
– Dlaczego płaczesz? – Paweł wszedł do pokoju i zajrzał mi przez ramię. – Nie rozdrapuj ran, to nic nie pomoże – wyjął mi z rąk album. – Ona nie wróci, musimy się do tego przyzwyczaić.
Pamiętałam ten dzień jak przez mgłę
– Jak możesz tak mówić, to moje dziecko – załkałam.
– Moje też – odparł spokojnie.
– Jutro są jej urodziny – szepnęłam.
Wiele godzin bólu i walki o wydanie na świat małej kruszynki, która natychmiast mną zawładnęła, stając się centralnym punktem świata. Martyna, moja córeczka. Niespełna cztery kilogramy czystej miłości. Kołysałam ją ostrożnie, jakby była ze szkła.
Paweł był odważniejszy, ale jemu też trzęsły się ręce, kiedy pierwszy raz kąpaliśmy małe cudo. Nie przespaliśmy ani jednej nocy aż do jej pierwszych urodzin, pokonały nas niemowlęce kolki. A potem wszystko minęło, wyprostowało się. Martynka z pomocą taty zgasiła jedną świeczkę na urodzinowym torcie i weszła w drugi, lepszy rok życia.
– Ona nie wróci – powtórzył Paweł.
– Trzeba mieć nadzieję – chciałam podtrzymać jego i siebie na duchu, jak zwykle z marnym skutkiem. Nie umiałam znaleźć właściwych słów, opisać tego, co czułam.
Nasza rodzina się rozpadała
– Czasem wolałbym, żeby nie żyła, wtedy wiedziałbym, dlaczego nas porzuciła – wybuchnął nagle Paweł. – Mógłbym zapalić świeczkę na grobie, zmówić modlitwę za jej duszę, mieć nadzieję, że kiedyś się spotkamy. I że ona będzie chciała nas widzieć.
Zerwałam się i uderzyłam go w twarz.
– Przepraszam, nie chciałam – dotknęłam czerwonego policzka męża.
Jego ramiona zadrgały, opuścił głowę, żebym nie widziała łez. Ten gest mną wstrząsnął. Paweł był silny, nie poddawał się łatwo, ale teraz nawet on wyglądał na pokonanego. Nasza rodzina się rozpadała, szczególnie czułam to dziś, kiedy powinniśmy być razem. To ta data. Urodziny córki, która się nas wyrzekła.
– Nie wiem, co mnie napadło, przecież wcale nie życzę Martynie śmierci. Kocham ją – powiedział Paweł, podnosząc głowę. – Tylko że czuję się, jakbym był w żałobie po córce. Mam wrażenie, że Martyna odeszła, zrywając wszelkie więzi. Dlaczego? Co złego zrobiliśmy? Odrzuciła nas jak niepotrzebny śmieć.
Nie mogłam tego słuchać, wstałam i poszłam do kuchni, żeby zrobić herbatę. Musiałam się czymś zająć, żeby nie zwariować. Paweł miał rację, byliśmy w niekończącej się żałobie po córce.
Co się właściwie stało?
Martyna była zwyczajnym, kochającym dzieckiem, dopóki nie wyjechała na studia. Pierwsze objawy zlekceważyliśmy.
– Nasza dziewczynka dorosła i usamodzielnia się – mówiłam do męża po każdej wizycie Martyny.
Uśmiechaliśmy się wyrozumiale, godząc się z tym, że córka coraz rzadziej odwiedza rodzinny dom i ma do nas coraz mniej cierpliwości. Nie jesteśmy egoistami wychowującymi dzieci dla siebie, wiedzieliśmy, że kiedyś trzeba będzie wypuścić córkę w świat i trzymać kciuki za lot ku słońcu.
– Żeby tylko nie opaliła sobie skrzydeł – straszył mnie i siebie Paweł.
Zapewniałam, że wszystko będzie dobrze, wierzyłam, że dobrze wychowaliśmy Martynę, dając jej solidne podwaliny z wartości, które sami wyznawaliśmy. Uczyliśmy ją, żeby była uczciwa, pracowita i szanowała rodzinę. Uważaliśmy z Pawłem, że te proste zasady wystarczą, by przejść przez życie w przyzwoity sposób, tak by nie trzeba się było wstydzić.
– Poradzi sobie, a jakby potrzebowała pomocy, to wie, że ma nas. Zawsze może wrócić, czekamy z otwartymi ramionami – odpowiadałam mężowi.
Nic nie wiedziałam o jej życiu
Tymczasem Martyna budowała dookoła siebie mur. Stopniowo i niezauważalnie oddalała się. Czasem łapałam się na myśli, że córka zachowuje się jak sublokator. Przyjeżdżała na kilka dni, grzeczna i zdystansowana. Czułam, że jest z nami z obowiązku, który musi odfajkować.
Nie mogłam do niej dotrzeć, ale i nie mogłam jej niczego zarzucić. Zachowywała się ledwo poprawnie, jakby wygasła w niej miłość do rodziców. Nie spodziewałam się dziecięcego oddania, ale obojętność? Nie umiałam do niej przywyknąć.
– Martynko, co się dzieje? Masz kłopoty, chciałabyś o czymś porozmawiać? – zagadywałam ciepło.
– U mnie wszystko w porządku – odpowiadała zniecierpliwiona Martyna.
Nie chciała mnie wpuścić do swojego świata, z tym też się godziłam. Była dorosła, miała do tego prawo. O Tymoteuszu dowiedziałam się przypadkiem. Moja koleżanka z pracy miała lepsze rozeznanie w prywatnym życiu Martyny niż ja. Część jej rodziny mieszkała tam gdzie moja córka, a kuzyn pracował na uniwersytecie w instytucie kierowanym przez profesora, którego nazwisko nawet ja znałam z prasy.
– Profesor jest ojcem Tymka, chłopaka Martyny – wyjaśniła koleżanka. – Związek wygląda na poważny. Twoja córka nie mogła lepiej trafić, to stara rodzina z tradycjami, wydała dwóch rektorów i jednego profesora. Ciekawa jestem, jak ona odnajdzie się wśród tych ludzi.
– Są niesympatyczni? – wystraszyłam się.
– O ile wiem, profesor jest uroczym, świetnie wychowanym człowiekiem. Stara szkoła, jeżeli wiesz, co mam na myśli. W ich przedwojennym mieszkaniu półki sięgają sufitu. Mówią, że rodzinna biblioteka liczy kilkadziesiąt tysięcy tomów, które – uwierz mi – nie leżą bezczynnie na półce. Twoja córka wejdzie do rodziny naukowców z tradycjami.
Nowina mnie zaskoczyła
Zaniepokoiłam się o szczęście Martyny. Jesteśmy z Pawłem całkiem zwyczajni, nie mamy nawet wyższego wykształcenia. Drogą skojarzenia przypomniała mi się nasza stara meblościanka stojąca w dużym pokoju, od dawna niemodny, ale całkiem jeszcze porządny mebel na wysoki połysk.
Pomyślałam, że trzeba będzie w końcu ją wyrzucić, żeby nie narobić wstydu Martynie, kiedy przyjedzie przedstawić Tymka. Już dawno miałam to zrobić, ale meblościanka była tak pojemna i wygodna… Tylko że książek było w niej niewiele, za to sporo pamiątek z wakacji nad morzem i kryształowa waza, której żal było się pozbyć.
Co pomyśli o nas potomek profesorskiej rodziny? Czy córka będzie się nas wstydziła? Młodzi chcą wszystko zmieniać, na przykład rodziców niedopasowanych do ich ambitnych planów… Potrząsnęłam głową. To niemożliwe, Martyna tak o nas nie myśli. Wychowaliśmy ją w poszanowaniu wartości rodzinnych, wierząc, że w przyszłości będą dla niej mocnym oparciem. Meblościanki pozbyliśmy się z żalem i czekaliśmy na wizytę chłopaka Martyny. Córka przyjechała jednak sama, żeby zawiadomić nas, że wychodzi za za mąż.
– Ale my chcielibyśmy poznać twojego narzeczonego, córeczko – powiedziałam łagodnie, starając się przy tym nie patrzeć na Pawła, który poczerwieniał na twarzy, jakby został obrażony.
– Poznacie go, jak przyjedziecie na ślub – zmieszała się Martyna.
Paweł odchrząknął i poluzował kołnierzyk koszuli.
– Dlaczego nie teraz? Tak by wypadało. Wstydzisz się nas?
– Nie chciałam robić zamieszania. Tymek musiałby gdzieś przenocować, narobilibyśmy wam kłopotu.
– To żaden kłopot – zapewniłam szybko. – Chłopak wejdzie do rodziny, nie trzeba robić takich ceregieli. Pomieścilibyśmy się.
– Nie trzeba, mamo – ucięła Martyna.
– Źle nas traktujesz, kochanie – oburzył się Paweł, a potem pierwszy raz w życiu pokłócił się z Martyną. Nie została na noc, nie zjadła nawet domowego obiadu, z którym na nią czekaliśmy. Wyjechała.
Dałam jej trochę czasu, żeby ochłonęła, i do niej zadzwoniłam. Trzeba było przecież uzgodnić szczegóły ślubu, zacząć przygotowania.
– Nie martw się o to, mamuś – od dawna nie mówiła do mnie tak ciepło. – Nic nie będziesz musiała robić, ślub weźmiemy tutaj, w katedrze, jak wszyscy członkowie rodziny Tymka. Taka tradycja, rozumiesz. Przyjedziecie, prawda? – spytała. – Zarezerwuję wam hotel.
Nic nie może się równać rozczarowaniu matki odsuniętej w tak ważnej chwili i zdegradowanej do roli gościa. Ale przełknęłam to, tłumacząc sobie, że Martyna ma prawo wybrać miejsce i kościół. A że nie wyjdzie do ślubu z rodzinnego domu, jak zawsze marzyłam? Nie pobłogosławię jej na nową drogę życia?
– To dla jej dobra. Skoro tak wybrała, nie możemy się mieszać – urabiałam zawiedzionego Pawła. – Najważniejsze, żeby była szczęśliwa.
Ona chyba się nas wstydzi…
Ślub był skromny, ale uroczysty, rodzina pana młodego przyjęła nas z otwartymi ramionami, a Tymek od razu zaczął mówić do nas „mamo” i „tato”. Byli bardzo serdeczni, tylko Martyna uśmiechała się niepewnie. Znałam ją. Czuła się niezręcznie, porównując nas z rodziną Tymka. Paweł też to zauważył, więc nie zostaliśmy długo.
Ślub Martyny był początkiem końca. Córka przestała przyjeżdżać i nie zapraszała nas, tłumacząc się nawałem obowiązków, rzadko też dzwoniła. Powoli odcinała się od nas w sposób, którego nigdy nie zdołałabym przewidzieć. Niby nie zerwała z nami kontaktów, ale była całkowicie nieobecna w naszym życiu. I chyba właśnie o to jej chodziło. Wybrałam numer córki, chciałam jej złożyć życzenia urodzinowe, usłyszeć jej głos.
– Tu Martyna, nagraj wiadomość – poinformowała mnie sekretarka.
Próbowałam przez cały dzień, ciągle słysząc ten sam komunikat, aż w końcu Paweł poprosił, bym dała spokój.
– Wiedziała, że będziesz dzwonić, i wyłączyła telefon. Pewnie bawi się teraz z rodziną i przyjaciółmi – powiedział Paweł.
Poluzował kołnierzyk, a jego twarz nabrała dobrze znanej mi szkarłatnej barwy.
– Nie denerwuj się, bo sobie zaszkodzisz – powiedziałam z niepokojem.
W nocy Paweł poczuł bóle w klatce piersiowej i musiałam wezwać pogotowie. Pojechałam z nim do szpitala, ale najpierw wysłałam Martynie wiadomość. Chciała czy nie, powinna wiedzieć, co się dzieje z ojcem. Tak należało. Czekałam na korytarzu izby przyjęć oświetlonym zimnym blaskiem jarzeniówki. Paweł został zawieziony na oddział z podejrzeniem stanu przedzawałowego, mnie tam jednak nie wpuszczono.
– Odwiedzi pani męża rano – powiedział stanowczo lekarz dyżurny. – Ale mam też dobrą wiadomość. Na szczęście nie doszło do uszkodzenia serca. Mąż niedługo stanie na nogi, ale powinien zmienić sposób odżywiania i unikać zdenerwowania. Proszę tego dopilnować, a wszystko będzie dobrze.
Spłynęła na mnie ulga. Paweł będzie żył, wróci do domu. Co chwilę patrzyłam na ekran telefonu, ale odpowiedź od córki nie nadchodziła. Nie obchodziła jej choroba ojca, straciliśmy Martynę na zawsze…
Przesiedziałam na niewygodnym krzesełku całą noc. Nie śpieszyłam się do domu, nikt tam na mnie nie czekał, a poza tym chciałam rano zajrzeć do Pawła, posiedzieć przy nim, dodać mu otuchy. Dzień w szpitalu zaczyna się bardzo wcześnie, na dworze było jeszcze szaro, gdy na korytarzu pojawiły się pielęgniarki z termometrami i porcją lekarstw dla pacjentów. Oddział kardiologii był na czwartym piętrze, musiałam zaczekać na windę.
– Mama? Jak to dobrze, że mamę widzę. Martyna o nikim innym nie mówi, boi się spotkania. Poszedłem po kawę i zostawiłem ją z tatą, ale nie wiem, czy dobrze zrobiłem – Tymek wyglądał na autentycznie zmartwionego.
Martyna spojrzała na mnie niepewnie
– Skąd się tu wziąłeś? – oparłam się o ścianę, czując nagłą słabość.
– Wyjechaliśmy zaraz po tym, jak Martynka odebrała od mamy wiadomość. Płakała całą drogę, mówię mamie, jakby się coś w niej obluzowało. Zapora puściła.
– Przecież napisałam, że Paweł z tego wyjdzie – zdziwiłam się.
– Ona nie dlatego – uśmiechnął się Tymek, podając mi kubek z kawą. – Bała się, że nie będziecie chcieli jej widzieć. Nawywijała ta moja żona, ale rozum jej wrócił. W samą porę.
Przy łóżku Pawła siedziała Martyna i trzymała go za rękę. Urządzenie monitorujące akcję serca pikało coraz głośniej i szybciej, w drzwiach stanęła pielęgniarka.
– Proszę nie urządzać scen, bo pacjentowi puls podskoczył – huknęła na Martynę.
Paweł uśmiechnął się szeroko.
– To dlatego, że moje serce wreszcie ożyło – mrugnął do pielęgniarki. – Dzisiaj odzyskałem córkę.
Martyna spojrzała na mnie niepewnie, więc wyciągnęłam do niej ręce. Żeby wiedziała, że zawsze może wrócić.
Czytaj także:
„Moja córka prawie zmarnowała sobie życie z niewłaściwym facetem. Chciała założyć rodzinę i dobrze, że im to nie wyszło”
„Kiedy moja córka przyniosła do nas brudnego kundelka, miałam obawy. Przekonałam się jednak, gdy pies uratował życie wnuczki”
„Zaszłam w ciążę ze swoim uczniem i uciekłam z miasta. Moja córka nigdy nie poznała swojego prawdziwego ojca”