– Przejdźcie się na cmentarz – powiedziała mama. – Zapalisz lampki, ten wczorajszy wiatr na pewno je pogasił, a dzisiaj tak ładnie się zrobiło. Wróćcie przed drugą, na obiad.
Pomimo zaawansowanej ciąży, zdecydowałam się pojechać do rodzinnego miasteczka odwiedzić groby bliskich. Zawsze odwiedzałam je wczesnym latem. Artur nas odwiózł, ale już następnego dnia wieczorem musiał wracać, bo nie udało mu się zmienić swojego grafiku dyżurów. Natomiast ja mogłam sobie przez kilka dni poleniuchować pod opiekuńczymi skrzydłami rodziców. Liwia też bardzo lubiła spędzać czas u dziadków. Mój stary rodzinny dom, z trzeszczącymi schodami i mnóstwem zakamarków, to był dla niej inny świat, niemal jak z bajki. Ja także chętnie tu wracam, choć przed laty uciekłam stąd w popłochu, zbyt przerażona, aby słuchać rozsądnych rad mamy. Wtedy, po zakończeniu roku szkolnego, gdy jeszcze nic po mnie nie było widać, postanowiłam wyjechać do odległego miasta.
Uznałam, że tak będzie lepiej dla wszystkich
Rodzicom oszczędzę wstydu, sobie tłumaczenia się przed znajomymi, a przede wszystkim zapewnię bezpieczeństwo swojemu nienarodzonemu jeszcze dziecku. W mieście nie miałam trudności ze znalezieniem pracy, matematyków brakowało w szkołach. Co prawda, na początku było mi ciężko, zwłaszcza gdy urodziła się Liwia, i gdyby nie pomoc mamy, nie wiem, jak bym sobie ze wszystkim poradziła. Moja córeczka miała dwa lata, gdy poznałam Artura – spokojnego, mądrego mężczyznę, starszego ode mnie o kilkanaście lat. Wkrótce wyszłam za niego za mąż. Fakt, że byłam samotną matką, nie miał dla niego znaczenia, pokochał małą i szybko znaleźli wspólny język. Nigdy nie pytał mnie o jej ojca, a ja z niczego mu się nie tłumaczyłam. Pamiętam, pewnego dnia, gdy oglądali jakiś film ze starożytnych czasów, zapytał ją, czy wie, że takie samo imię jak ona nosiła żona wielkiego cesarza rzymskiego, Augusta. Córeczka zaczęła podskakiwać uradowana, a ja odwróciłam twarz. Dobrze, że mąż nie zauważył, jak moje policzki pokrywa rumieniec… Sama nie wiedziałam dlaczego, ze wstydu, czy z zażenowania. Miałam go tylko nauczyć matematyki Liwia jest owocem mojej młodzieńczej miłości… Chociaż nie wiem, czy te kilka szalonych dni z Augustem można nazwać miłością? Nie cierpiał swojego imienia. Wszyscy nazywali go Gustkiem. Ja też. Wspomnienia wróciły, gdy skręciłyśmy z Liwią w akacjową aleję. Można nią było dojść do cmentarza. Nie powinnam była tędy iść, bo narażałam siebie i dziecko na jakieś przypadkowe spotkanie. Ale minęło tyle lat, a ja, nie wiem dlaczego, chciałam rzucić okiem na ten dom z czerwonym dachem, z małym balkonowym oknem na poddaszu, gdzie był pokój Augusta. Wtedy, przed siedmioma laty, biegałam tędy kilka razy w tygodniu, późnymi popołudniami. To koleżanka z pracy, wychowawczyni klasy maturalnej, poprosiła mnie o korepetycje dla Augusta.
– Szkoda mi chłopaka, to dobry humanista, poeta, jeszcze będzie o nim głośno – mówiła. – Ale z matmą nie da sobie rady, a Józek usadzi go jak nic, nie dopuści do matury.
Jego matka tak mnie prosiła…
Mój starszy kolega po fachu, pan Józef, rzeczywiście był wymagającym pedagogiem i nie odpuszczał uczniom. Zwłaszcza takim, którzy chodzili z głową w chmurach, jak August. Ten niepełny etat w technikum mechanicznym był moją pierwszą pracą po studiach. Nie zarabiałam wiele, więc chętnie zgodziłam się na korki, bo to zawsze dodatkowe parę gorszy. Mój uczeń okazał się sympatycznym chłopakiem, miał rozległą wiedzę z przedmiotów humanistycznych, chciał zostać historykiem, kustoszem w jakimś muzeum, do tego malował. Ale matematyka to było coś, czego jego umysł nie był w stanie ogarnąć. Więc siedziałam z nim długie godziny, tłumaczyłam po kilka razy to samo. Pochyleni nad biurkiem zagłębialiśmy się w tajniki matematycznych wzorów. A potem, gdy dwie godziny korków mijały, rozmawialiśmy jeszcze długo o wszystkim – o życiu, uczuciach, problemach. W końcu byłam od niego starsza zaledwie o kilka lat. Polubiłam te nasze rozmowy w pachnącym drewnem pokoju na poddaszu. Z czasem zdałam sobie sprawę, że nasze relacje przekraczają zwyczajowe zachowania nauczyciela i ucznia, ale przecież ta przyjaźń nie była jeszcze niczym złym. Nasz śmiech, spojrzenia, żarty, przypadkowe dotknięcia dłoni…
To nawet nie był flirt. To nie powinno było się nigdy stać, ale... Pozostał tydzień do pisemnej matury z matematyki. Tamtego dnia panował straszliwy, jak na koniec kwietnia upał, a nas czekały jeszcze do powtórzenia całki i trygonometria. Wdrapałam się na poddasze, ledwo zipiąc z gorąca.
– Za chwilę się roztopię jak lody – zażartowałam, siadając ciężko na krześle. – Nawet nie jedno, ale dwa królestwa oddałabym za kąpiel w rzece.
– Mogę służyć tylko prysznicem, własnej rzeki nie posiadam – odparł z komiczną powagą August, otwierając drzwi łazienki. – Pani profesor pozwoli.
– Nie wygłupiaj się – roześmiałam się. – Bierzemy się za robotę.
– Jaka pani profesor sroga – wciąż sobie żartował. – Taka piękna pogoda, chodźmy na spacer, całki nie zając, nie uciekną.
Przystanął przy moim krześle, pochylił się, nieoczekiwanie dotknął mojego wilgotnego od potu ramienia i przesunął palcami delikatnie po skórze.
– Jak rosa na płatkach róż – podniósł swoją dłoń do ust. – Jest słodka i ostra jednocześnie, jak wino uderza do głowy.
Już chciałam go objechać, żeby nie gadał głupot, bo chociaż mówimy sobie po imieniu, to wciąż byłam nauczycielką w jego technikum, nie wolno mu było pozwalać sobie na taką poufałość. Ale... poczułam się dziwnie, jakbym zdrętwiała.
Czułam jego podniecający zapach
Obok mnie stał młody, przystojny mężczyzna i dotykał mojej skóry. Poczułam dreszcz, jakby w pokoju zrobiło się zimno. Dotknęłam ręką czoła, było rozpalone. Wstałam szybko, chcąc przerwać tę nienormalną sytuację, oparłam się o parapet. August podszedł do mnie wolno, patrząc mi w oczy tak intensywnie, jakby mnie hipnotyzował. Wzrok Augusta przytłaczał mnie coraz bardziej, czułam, że z trudem oddycham. Coś musiałam zrobić, rozładować napięcie, które aż iskrzyło między nami.
– Coś ty dzisiaj taki patriotyczny, mecz jakiś jest, że ubrałeś się w barwy narodowe? – głową wskazałam na jego podkoszulek.
– Nie rozumiem – podszedł bliżej.
– Spodnie masz białe, a koszulkę czerwoną – uśmiechnęłam się.
– Tak bywa, jak się jest daltonistą od urodzenia – jednym ruchem ściągnął podkoszulek i rzucił go na krzesło. – Myślałem, że biorę zieloną.
Stał teraz zaledwie kilka centymetrów ode mnie. Widziałam jego opalone ramiona, mocno zarysowane mięśnie, kropelki potu błyszczące na skórze. Stał przede mną prawie nagi, jedynie w szortach… Nie pamiętałam, co było potem, upał uderzył nam do głów, ogarnęło nas pożądanie tak wielkie, że nie broniłam się, gdy przyciągnął mnie do siebie, zaczął całować moją szyję, usta, włosy… A potem wziął mnie na ręce i zaniósł na łóżko. Na ziemię sprowadziło nas dopiero bicie starego zegara.
– To nie powinno nigdy mieć miejsca – zerwałam się z tapczanu. – Jesteś moim uczniem…
– Jestem mężczyzną, a ty jesteś kobietą – objął mnie, chcąc wyrwać mi z dłoni sukienkę, którą usiłowałam okryć swoje nagie ciało. – Pragniesz mnie tak samo, jak ja ciebie.
Miał rację. Ale ja uciekłam wtedy z tamtego poddasza, przyrzekając sobie, że nigdy więcej już tam nie wrócę. Jednak to zauroczenie było silniejsze ode mnie... Spotykaliśmy się z Augustem jeszcze do końca kwietnia. A potem August zdał maturę, zaczęły się wakacje, jesienią wyjechał na studia.
Nasz związek skończył się tak nagle, jak się zaczął
Zresztą ja nie zrobiłam niczego, aby go kontynuować, wręcz przeciwnie, unikałam chłopaka jak mogłam, potem też wyjechałam. I nigdy mu nie powiedziałam, że w tamto kwietniowe gorące popołudnie zaszłam w ciążę. Nikomu też nie wyjawiłam, kto jest ojcem Liwii, nawet moim rodzicom. Wszyscy się dziwili, dlaczego tak jej dałam na imię. Nie wiem, co we mnie wstąpiło, ale pomyślałam, że skoro jej ojciec nosił cesarskie imię, dlaczego ona by też nie miała… Może to była głupota z mojej strony, ale myślałam, że w ten sposób dam jej chociaż cząstkę ojca, skoro nigdy go nie miała poznać. Rozmyślając o tym wszystkim, nawet nie zauważyłam, kiedy doszłyśmy do końca akacjowej alei. Tam, gdzie kiedyś mieszkał August. Wzięłam Liwię za rękę i przyśpieszyłam kroku, nie patrząc nawet w kierunku okna w czerwonym dachu. I w tym samym momencie zobaczyłam ubraną na czarno kobietę, idącą z naprzeciwka, jakby od strony cmentarza. Przystanęłam, chcąc się odwrócić i odejść w drugą stronę, ale było już za późno.
– To chyba pani profesor – usłyszałam głos kobiety. – Jak miło panią widzieć, dzień dobry – zbliżyła się do nas.
Byłam zła na siebie. Po co tu przyszłam, dlaczego tak lekkomyślnie prowokowałam los, jakbym sama chciała narażać się na spotkanie z matką Augusta, albo, nie daj Boże, z nim samym. Co mnie podkusiło?! Zmieniła się przez te lata, postarzała się, na jej twarzy znać było cierpienie.
– Od razu panią poznałam – kobieta patrzyła na mnie ciepło. – Pani przecież tyle dobrego zrobiła dla mojego Gustka – głos się jej załamał, zachwiała się, odruchowo przytrzymałam jej ramię. – Wciąż nie mogę się opanować, gdy o nim mówię…
– Coś się stało? – spytałam ostrożnie.
– No tak, pani nic nie wie, nie mieszka przecież tutaj od lat – zatrzymała na moment wzrok na moim brzuchu.
– Życie się pani ułożyło, daj Boże, żeby było dobre i dzieciaczki się zdrowo chowały, żeby pani nigdy nie płakała tak, jak ja – podniosła chusteczkę do oczu. – Ja z cmentarza wracam, codziennie tam chodzę z rana, światełko Gustkowi zapalić...
– To August… – zamilkłam, żadne słowo nie chciało mi przejść przez gardło.
Kobieta pokiwała głową, wciąż ocierając łzy. Milczałyśmy przez chwilę. Wreszcie spojrzała mi w oczy, z takim bólem, aż mi się serce ścisnęło.
– Dwa miesiące będzie pojutrze, jak samochód go potrącił – powiedziała. – Wie pani sama, jaki on był, wiecznie zamyślony, z głową w chmurach, nie patrzył…
W tym momencie Liwia pociągnęła mnie za rękę.
– Chodźmy już, mamusiu, mnie się nudzi – zaczęła marudzić.
Nie zdążyłam odpowiedzieć, gdy matka Augusta dotknęła mojego ramienia.
– A może do mnie byście przyszły, na herbatę, upiekłam ciasto na wczoraj, bo rodzina przyjechała na groby – zapraszała gorąco. – Ale dzisiaj sama jestem w domu, pusto strasznie... Pani profesor, zapraszam serdecznie, pani sobie odpocznie trochę, bo wygląda na zmęczoną…
Nie byłam zmęczona, ale wiadomość o śmierci Augusta sprawiła, że źle się poczułam. Uświadomiłam sobie, że moja córka straciła ojca… Dziwne to wszystko było, jakoś nie mogłam tego ogarnąć, więc nie zastanawiając się, uległam zaproszeniu pani Anny.
A jeśli już rozpozna w Liwii córkę Augusta?
Chwilę potem siedziałyśmy w dużym, jasnym pokoju, połączonym z kuchnią. Gospodyni krzątała się przy herbacie.
– Lubisz sernik z brzoskwiniami? – spytała Liwię, stawiając przed nią kolorowy talerzyk z ciastem.
Mała kiwnęła głową, trochę onieśmielona, a pani Anna zaczęła opowiadać, jak to Gustek go uwielbiał. Wciąż wspominała syna, opowiadała jakieś historie z jego dzieciństwa, śmiała się i ocierała łzy na przemian, a ja słuchałam w milczeniu, nie wiedząc, co powiedzieć. Zaczęłam żałować, że dałam się namówić na tę wizytę... Liwia zajadała się sernikiem. W pewnej chwili pani Anna pogłaskała ją po głowie, mówiąc, że jej syn też miał takie kręcone włoski. A mnie serce się ścisnęło, bo uświadomiłam sobie, że przecież to jest babcia Liwii, a mała jest tak podobna do swojego ojca, rysy twarzy, te same oczy i włosy. A jeżeli ona ją rozpozna, co ja jej wtedy powiem, co powiem dziecku.
– Pani tak nagle wtedy wyjechała... – powiedziała pani Anna.
– Wyjechałam, bo założyłam rodzinę – odparłam szybko. – Mąż ma pracę w mieście, ja też… – urwałam, słysząc brzęk tłuczonej porcelany.
To Liwia strąciła talerzyk na podłogę. Patrzyła na nas teraz przestraszona.
– Nic się nie stało – uśmiechnęła się pani Anna. – Zaraz pozbieram skorupy, a ty, skarbie, weź sobie nowy, zielony, leżą tam na blacie – wskazała ręką szafkę.
– Przyniosłam – powiedziała córka, kładąc na stole czerwony talerzyk.
– Wolisz czerwony kolor? – spytała kobieta, głaszcząc znowu jej włoski.
– Ja nie wolę czerwonego, przyniosłam zielony – Liwia podniosła na nią wzrok.
– Liwia jest daltonistką, od urodzenia – zamilkłam, przerażona własnymi słowami, ale było już za późno.
W pokoju zapadła cisza. Widziałam, jak twarz pani Anny zrobiła się blada.
– Mała jest daltonistką, tak jak mój syn – wyszeptała. – Ja już to wcześniej zauważyłam, że ma takie oczy podobne, włoski, i to jej starożytne imię... – wbiła we mnie wzrok, aż mi się gorąco zrobiło. – Pani Kingo, proszę coś powiedzieć…
– Co ja pani mogę powiedzieć? – potrząsnęłam głową. – Przecież...
– Niech mi pani powie prawdę – przerwała mi. – Mam do niej prawo, chyba zawsze miałam, ja i Gustek, a teraz, gdy on nie żyje… – rozpłakała się, bezradnie, po dziecinnemu. – Nikogo nie mam.
Wstałam, objęłam ją, czekałam, aż się uspokoi. A potem siedziałyśmy w milczeniu. Liwia oglądała bajkę w telewizji. Wiedziałam, że nie powinnam była wchodzić w tę akacjowa aleję, nie powinnam prowokować losu.
Ale czy na pewno?
Przecież obok mnie siedziała babcia mojej córki, matka jej ojca. Teraz zupełnie samotna po stracie syna. A moja Liwia była najbliższym jej człowiekiem, jej wnuczką. Nie miałam prawa jej tego odbierać...
– Pani Anno, ja wiem, że musimy porozmawiać – uścisnęłam babcię Liwii. – Ale nie dzisiaj i nie przy dziecku, ja tu wrócę tak szybko, jak będę mogła.
– Obiecuje pani? – chwyciła mnie kurczowo za rękę.
– Obiecuję – odparłam.
Nie wiedziałam jeszcze, jak to wszystko uda mi się poukładać. Czekały mnie trudne rozmowy z rodzicami, z mężem, z córką. Ale przecież wszyscy oni mieli prawo znać prawdę. Zwłaszcza pani Anna... Postanowiłam więc, że nazajutrz tu przyjdę. Sama. I porozmawiamy, a potem pójdziemy zapalić światełko na grobie Gustka.
Czytaj także:
„Mąż był całym moim światem, gdy zmarł, wpadłam w czarną rozpacz. Mimo to już na pogrzebie zakochałam się w sąsiedzie”
„Mój narzeczony zmarł miesiąc przed naszym ślubem. Zabrał do grobu nasze plany, marzenia, całą miłość i szczęście”
„Zaręczyłam się jeszcze w klasie maturalnej. Gdy ukochany przedwcześnie zmarł, nie umiałam się z nikim związać do 30-stki”