Ma na imię Małgosia, choć tu musiałem jej szukać po pseudonimem Giselle. Znajdowałem się w miejscu, które mężczyzna powinien podobno odwiedzić przynajmniej raz w życiu. To taka sama prawda, jak to, że powinien również wybudować dom, zasadzić drzewo i spłodzić syna.
Niemniej w tym akurat miejscu byłem nie pierwszy raz
To znaczy nie w tym konkretnym, ale w takim.
Inna rzecz, że nie przyszedłem po to, aby korzystać z jego wątpliwych uroków. Burdel, grzecznie nazywany domem publicznym, to miejsce, gdzie znudzeni i szukający wrażeń biznesmeni, sfrustrowani panowie, ciekawscy gówniarze i inne takie towarzystwo znajdują rozrywkę. Zawsze dziwiłem się, że tym mężczyznom nie przeszkadza świadomość, iż wynajmowanie kobiecego ciała doprawdy niewiele się różni od zwykłego onanizmu, a w dodatku moralnie jest o wiele bardziej dwuznaczne… Przepraszam – jednoznaczne.
Nie wspominam już nawet o samym płaceniu za takie towarzystwo kobiet, co wydaje mi się po prostu żałosne.
Ale niektórym to chyba nie przeszkadza
Jednak czasem człowiek musi robić rzeczy, których zwyczajnie za nic by nie zrobił. Tego przedpołudnia zamierzałem zabrać jedną z dziewcząt do pokoju. Przyszedłem wcześnie, wiedząc, że o takiej porze wybór jest większy niż wieczorem, a właśnie o to mi chodziło. Rozsiadłem się na kanapie, a przede mną stanęło dwadzieścia młodych kobiet. Mogłem się poczuć jak sułtan turecki. Miałem w tej chwili pełnię władzy, a one uśmiechały się do mnie – jedne nieśmiało, inne z przymusem, jeszcze inne z wyuczoną lubieżnością.
Jednak nie było wśród nich tej, o którą mi chodziło.
– No cóż – mruknąłem, kiedy szef lokalu podszedł do mnie, żeby przyjąć zamówienie.
Zachowywał się jak uprzejmy kelner.
– Chyba jednak żadna z nich. Podziękuję.
– Nie rozumiem! – miał minę, jakby dostał w twarz. – Przecież to piękne dziewczęta!
Spojrzałem na niego przeciągle.
– Nie zaprzeczę, ale mnie chodzi o konkretną panienkę.
Gestem odprawił prostytutki i usiadł na kanapie obok mnie.
– Może mieć dzisiaj wolne.
„Już widzę, jak twoje panienki dostają wolne!” – pomyślałem. „Chociaż, może od czasu do czasu na parę godzin…”.
– Ma na imię Giselle – powiedziałem.
Rozmawialiśmy oczywiście po niemiecku. Chociaż z Turkiem w Berlinie pewnie i po polsku bym się dogadał. Nie chciałem jednak budzić podejrzeń.
– Średniego wzrostu, blondynka, rewelacyjne nogi. Polka – dodałem po chwili.
Twarz mu się rozjaśniła.
– Ach, ta Giselle! Niestety, nie pracuje już tutaj.
Poczułem ukłucie zawodu. Czyli nic z tego nie będzie. Musiałem jednak jeszcze spróbować.
– Czyli co, nie znajdę jej już? – westchnąłem. – Szkoda. Za tę dziewczynę dałbym podwójną albo potrójną stawkę.
– Aż tak panu przypadła do gustu? – uśmiechnął się obleśne.
W odpowiedzi tylko przewróciłem oczami i mlasnąłem językiem. Miałem nadzieję, że było to mlaśnięcie równie obrzydliwe, jak wyraz jego pyska.
– Ale skoro jej nie ma…
Podniosłem się z kanapy, lecz zatrzymał mnie.
– Momencik. Może będę mógł panu pomóc. Oczywiście informacja kosztuje…
– Oczywiście – powiedziałem i wyciągnąłem pięćdziesiąt euro.
Zapewne zadowoliłby się nawet połową tej sumy, a nawet dziesiątakiem, ale chciałem wyjść na zdeterminowanego bogacza. Czasem lepiej nieco przepłacić, niż wzbudzić podejrzenia.
– Zostaw to, mała! – rozkazałem, kiedy znaleźliśmy się już sami w pokoju, a dziewczyna zaczęła rozpinać seksowne body.
Zamarła
Nie dlatego, że zaskoczyło ją moje żądanie, ale raczej dlatego, że odezwałem się po polsku.
– Zostaw to – powtórzyłem. – Nie zamierzam iść z tobą do łóżka.
– Czego więc pan chce? – spytała drżącym głosem, przestraszona, że trafiła na jakiegoś ostrego zboczeńca.
Znalazłem ją pod wskazanym adresem. Musiałem wprawdzie zaczekać, bo okazało się, że właśnie jest „zajęta”, ale nie trwało to na szczęście zbyt długo. Zapłaciłem od razu za dwie godziny. Musiałem z nią poważnie porozmawiać i ustalić pewne rzeczy. Alfons zarządzający tym przybytkiem nie należał do mniejszości tureckiej. To był raczej Gruzin albo Czeczen.
Różnica niewielka może w samym wyglądzie, ale ogromna w podejściu. O ile tamten traktował dziewczęta jak towar i miał je ewidentnie gdzieś, byle pracowały, to ten odnosił się do nich gorzej niż do rzeźnych zwierząt. Oczywiście nie przy kliencie, ale czekając, widziałem, jak oprawił jakąś biedaczkę na zapleczu. Dbał, oczywiście, o to, aby nie narobić jej siniaków, ale poniżyć umiał nawet bez nadużywania siły.
– Ja? Dziecko, ja niczego nie chcę. Przysłał mnie twój ojciec.
– Mój… ojciec…? – wydukała. – Ale jak to? Przecież… Jak się dowiedział? Mustafa mówił, że nikt nas nie znajdzie. Tak samo Szamir… Od Czeczenów się nie ucieka…
– Czy to ważne? Udało mi się ciebie znaleźć, Małgosiu, a to chyba najważniejsze. Jestem prywatnym detektywem, twój tato mnie wynajął.
Widziałem, że nie może w to uwierzyć. Trudno przekonać zaszczute zwierzę, że klatka właśnie się otwiera. Z człowiekiem jest podobnie.
– Znasz dziewczynę o imieniu Olena? – spytałem. – Tam, gdzie pracowałyście razem, nazywali ją Nicole.
– Znam – szepnęła. – Ale Mustafa mówił, że miała wypadek i umarła. Myślałam, że ją zabili, bo próbowała uciec.
– Nie, nie umarła – odparłem. – Udało jej się uciec. Może dlatego, że przestała być potrzebna…
Naprawdę nie lubię patrzeć na łzy. Jeśli płacze kobieta, jeszcze jakoś się trzymam, lecz tym razem miałem przed sobą mężczyznę, w dodatku niepełnosprawnego, na wózku. Historia jego córki była dość typowa.
– Wyjechała do pracy. Miała się zajmować jakąś chorą starszą panią. Wie pan, takie zajęcie na parę miesięcy, żeby zarobić parę groszy. Ale ledwie odjechała, straciłem z nią kontakt.
– Zgłosił pan to na policję?
– Oczywiście! – zaśmiał się gorzko. – Wie pan, co usłyszałem? Że dziewczyna jest dorosła i ma prawo robić, co chce. A jeśli wyjechała do pracy za granicę, to chyba wiedziała, co robi.
– To był wyjazd zorganizowany? Jakaś firma?
– Małgosia mówiła, że tak. Ale wie pan, jak to jest. Nie dopytywałem. Miała zadzwonić już z Monachium. Ale nie zadzwoniła. Milczy od trzech miesięcy. Dopiero wczoraj wieczorem dowiedziałem się, że jest w domu publicznym w Berlinie…
– Skąd pan wie?
– Przyszła dziewczyna, Ukrainka. Powiedziała, że razem pracowały w jednym… – zaciął się na chwilę, zanim dokończył – w jednym burdelu. Ta Olena zaraziła się jakąś paskudną chorobą weneryczną, więc alfons ją strasznie pobił i zostawił na ulicy. Chyba myślał, że nie przeżyje…
Słuchałem tego z zjeżonymi włosami
To, co jeden człowiek potrafi zrobić drugiemu, wciąż jeszcze mnie zaskakiwało.
– Chciałbym z nią porozmawiać – powiedziałem.
W tym momencie zdałem sobie sprawę, że biorę tę sprawę. Klient nie musiał zadawać sakramentalnego pytania.
– Pojechała dalej – odpowiedział pan Witek. – Mówiła, że zaprzyjaźniła się z Małgosią, wymieniły się adresami, żeby w razie czego… Dałem jej parę groszy na drogę.
– Jest pan pewien, że mówi prawdę? Może chciała tylko wyłudzić pieniądze?
– Na pewno nie! Nawet nie chciała ich wziąć, musiałem jej wcisnąć!
– Powinien pan zawiadomić policję…
Spojrzał na mnie przeciągle.
– I co? Ile minie, zanim coś zrobią? A Małgosię przeniosą przez ten czas w inne miejsce, już jej nie znajdziemy… Olena mówiła, że je tak przerzucają co jakiś czas.
Miał rację. Zanim nasze gliny się ruszą, zanim ustalą działania z Niemcami… O ile w ogóle ktoś zechce się poważnie zająć sprawą. A dla zrozpaczonego ojca liczyła się przecież każda godzina.
– Sam bym się tam wybrał, gdyby nie to! – uderzył dłonią w wózek. – Mam jednak odłożone pieniądze na czarną godzinę, a czy może być czarniejsza niż ta? Powinno wystarczyć na pana honorarium… – po policzkach znów pociekły mu łzy.
Kiedy wyszedłem z pokoju po dwóch godzinach, Małgorzata znajdowała się w o wiele lepszym stanie psychicznym, niż kiedy weszła. Ale na uwolnienie jej trzeba było trochę zaczekać. Pewnie, gdybym poszedł do niemieckich policjantów, zrobiliby może obławę. Przy czym kluczowym słowem jest tutaj „może”. Powiem szczerze – nie miałem wcale przekonania, czy powinienem angażować funkcjonariuszy.
Lokal znajdował się w dzielnicy czerwonych latarni
Z własnego doświadczenia wiedziałem, że wielu gliniarzy siedzi w kieszeni u szefów miejscowych mafii i handlarzy żywym towarem. Jedno ostrzeżenie i z całej mojej misji wyszłyby nici. Poza tym, gdyby policjanci wkroczyli do takiego lokalu, wszystkie dziewczyny jak jeden mąż zapewne zeznałyby, że to tylko nocny klub, a one są tam z własnej woli. Groźba ciężkiego pobicia, a nawet śmierci robiły swoje. Zadzwoniłem do klienta.
– Panie Witku, znalazłem ją – powiedziałem.
Po drugiej stronie przez chwilę panowała cisza.
– Nie mógł pan jej od razu jakoś wyciągnąć? – zapytał.
– Nie. Taki przybytek to twierdza. Wie pan, ilu tam się kręci ochroniarzy? Jednak mam plan działania. Proszę o odrobinę cierpliwości.
– Ale…
– Chce pan odzyskać dziecko?
– Oczywiście.
– Proszę więc cierpliwie czekać. Najważniejsze, że ją odnalazłem. Dalej już będzie łatwiej.
Powiedziałem tak, ale wcale nie byłem pewien, czy rzecz jest na dobrej drodze. Teraz sporo zależało od dziewczyny. Dwa dni później siedziałem w wynajętym samochodzie niedaleko wejścia do domu publicznego. Nie chciałem używać własnego auta, bo wóz na polskich blachach wystający zbyt długo w takim miejscu mógłby się wydawać podejrzany. Każda z dziewczyn miała prawo, a nawet obowiązek, raz w miesiącu udać się na zakupy.
Oczywiście tylko w towarzystwie goryla. Co więcej, mogła jechać tylko do jednego, wybranego przez szefa centrum handlowego i nie wolno jej było wchodzić do więcej niż trzech sklepów, głównie z bielizną. Pora wizyt w centrum też była ściśle określona – rano, kiedy jest mało ludzi. W tłumie dziewczyna miałaby zbyt wielkie szanse ucieczki. Jednak paradoksalnie właśnie te obostrzenia stanowiły dla mnie pewne ułatwienie.
Czekałem pod lokalem na wszelki wypadek już od szóstej. Ale Małgosię wychodzącą w towarzystwie goryla zobaczyłem dopiero kwadrans przed dziewiątą. Wsiedli do samochodu z przyciemnianymi szybami, ruszyli. Pojechałem za nimi. Nie udali się do jakiegoś domu handlowego w centrum. Goryl wybrał trasę w stronę południowych granic miasta. I bardzo dobrze. Podróż trwała prawie godzinę, w trakcie zajechali jeszcze na stację benzynową.
Właściwie mógłbym spróbować odbić dziewczynę już tutaj, gdyby nie fakt, że goryl wcale nie zamierzał zostawiać jej w samochodzie. Zatankował, a potem poszła razem z nim do kasy. W centrum handlowym zaparkował na podziemnym parkingu, chociaż było mnóstwo wolnych miejsc na placu przed wejściem. Musiałem przyznać, że skurczybyki mieli swoje procedury i przestrzegali ich bardzo skrupulatnie.
Wjechałem za nimi, zaparkowałem nie zaraz obok, lecz naprzeciwko, kawałek z boku. Tu już w ogóle było zupełnie pusto.
Nie zamierzałem iść na teren centrum, żeby ich śledzić
Próba ucieczki z galerii mogłaby się okazać skomplikowana. No i nie zamierzałem alarmować ochrony. Im mniej hałasu, tym lepiej.
„No to teraz poczekam” – westchnąłem w duchu, bo przecież kobieta w takim miejscu potrafi spędzić cały dzień, ale zaraz zdałem sobie sprawę, że to nie ten przypadek.
Dziewczyna miała prawo wejść tylko do kilku sklepów, a goryl na pewno nie pozwoliłby jej nawet na odrobinę luzu. Rzeczywiście wrócili po niecałej godzinie. Patrzyłem kątem oka, jak idą – ona przodem, on krok za nią, czujny, pilnujący, żeby nie wykręciła jakiegoś numeru. Widocznie dziewczęta nieraz próbowały mu się urywać. Lecz jak mogłaby któraś uciec takiemu osiłkowi? I dokąd? Bez pomocy skazana była na porażkę.
– Przepraszam! – powiedziałem po niemiecku, starając się nadać głosowi angielski akcent. – Może mi pan pomóc?
Spojrzał na mnie spod byka.
– Wie pan – mówiłem dalej – dzisiaj wypożyczyłem ten samochód i teraz nie mogę go uruchomić…
– Spadaj! – burknął.
To, że do niego mówiłem sprawiło jednak, że nieco zwolnił i dystans miedzy nim a dziewczyną powiększył się do trzech kroków. Więcej nie potrzebowałem. Wyszarpnąłem zza paska z tyłu pistolet, wykonałem pełny obrót i znalazłem się między gorylem a Małgosią. Skamieniał, widząc wylot lufy skierowany prosto między oczy.
– Nie ruszaj się – powiedziałem. – Ręce za głowę, szeroki rozkrok!
Mogłem mu się przyjrzeć bliżej. Czeczen, na pewno. Miał drapieżne spojrzenie, w którym nie widziałem lęku, tylko wściekłość. Tak patrzy ktoś, do kogo już nieraz celowano z broni palnej.
– Szerzej rozkrok! Był wyraźnie zdziwiony tak nietypowym poleceniem, ale wykonał je. Wtedy zrobiłem pół kroku naprzód i z całej siły wyciąłem go czubkiem buta w genitalia. Nie interesowało mnie, czy zrobię mu trwałą krzywdę, czy nie. Takie typy nie zasługują na podobne rozterki. Kiedy upadł, zwinięty w kłębek, z rękami wciśniętymi między nogi, pochyliłem się i zabrałem mu pistolet. W kieszeni marynarki powinien mieć kluczyki, albo kartę do samochodu.
Obmacałem go, ale znalazłem tylko telefon komórkowy. Natychmiast wylądował na betonie i rozsypał się pod moim obcasem. Zatem poszukiwane przedmioty koleś powinien mieć w której kieszeni boku, na którym leżał. Przewróciłem go bezceremonialnie, a po krótkim namyśle rąbnąłem jeszcze kolbą parę centymetrów nad skronią.
Stracił przytomność
Miałem szczęście – na parkingu wciąż było pusto. Gdyby ktoś teraz mnie zobaczył i zawiadomił policję… Czym prędzej przeciągnąłem bandziora za jego auto, żeby jak najmniej go było widać. Najchętniej wrzuciłbym gnoja do bagażnika, ale to był kawał chłopa, nie dość, że bym się zasapał porządnie, to jeszcze ktoś mógłby to zauważyć. Nie należy kusić losu.
– Małgosiu, zatrzaśnij klapę i wsiadaj do auta – rzuciłem.
Sam otworzyłem wóz Czeczena, wsiadłem od strony pasażera, zamknąłem drzwi. Włożyłem kartę do szczeliny, poczekałem, aż zaświecą się kontrolki, a potem oddałem dwa strzały w kolumnę kierowniczą. To powinno załatwić sprawę, natychmiastowego pościgu, a przede wszystkim opóźnić czas, w jakim powiadomi szefa, co się stało. Teraz było już naprawdę z górki…
Ze wzruszeniem patrzyłem na powitanie ojca i córki
Łzy były teraz wyrazem radości, nie bólu. Musieli sobie jeszcze wiele wyjaśnić i opowiedzieć, nie byłem im do niczego potrzebny.
– Do widzenia, panie Witoldzie – powiedziałem. – Do widzenia, Małgosiu.
– Zaraz – zatrzymał mnie mężczyzna. – Pańskie honorarium…
– Proszę przyjść do mnie do biura – poprosiłem. – Powinniśmy jeszcze porozmawiać. Wie pan, trzeba by jakoś ruszyć sprawę tych dziewcząt… Przecież nie tylko pańska córka padła ofiarą takich bandytów. Chciałbym zawiadomić policję, jakieś fundacje, ale zawsze łatwiej to robić z kimś, kto sam doznał krzywdy. Rozumie pan?
Popatrzył na mnie uważnie, a potem powoli skinął głową.
– Oczywiście, panie Marku – powiedział. – Sam myślałem o tym, że jeśli uda mi się odzyskać córkę, powinienem się tym zająć. Mam przecież sporo wolnego czasu… – Stuknął palcem w poręcz wózka.
Nie czułem satysfakcji, jaka zwykle towarzyszy pomyślnemu zakończeniu sprawy. Wyrwałem wprawdzie dziewczynę z rąk oprawców, w dodatku wcale nie było to takie trudne. Po prostu nie spodziewali się, że ktoś może ingerować z zewnątrz. Ale od tej pory pewnie będą już ostrożniejsi. Nie, nie mogłem z siebie wykrzesać odrobiny radości.
Zatruwała mnie myśl o tych wszystkich niewolnicach, zamkniętych w domach publicznych, zniewolonych, którym nie ma kto pomóc… Którym nikt nie chce pomóc…
Czytaj także:
„Gdy zmarł teść, teściowa się zmieniła. Obsesyjnie interesowała się naszym życiem, nieproszona cerowała moje majtki”
„Czułam, że to dziecko musi żyć. Próbowałam odwieść Kasię od usunięcia ciąży i miałam rację. To dziecko uratowało jej życie”
„Adrian miesiącami mnie dręczył i prześladował. Policja mnie zbyła. Zainteresują się dopiero, gdy zrobi mi krzywdę”