Wychowałam się w średniej wielkości mieście na zachodzie Polski, a po ślubie przeprowadziłam do małego miasteczka na południu. Góry, czyste powietrze, cisza i spokój… Wolałam to od atrakcji i szumu dużego miasta. Kiedy byłam w ciąży, wydawało mi się, że wychowanie dziecka w spokojnym otoczeniu sprawi, że będzie miało radosne i piękne dzieciństwo. Nie chciałam, by bało się wychodzić na dwór i spędzało czas w blokowisku. Pragnęłam, by była blisko natury. Obcując z przyrodą, można odkryć, jak fascynujący jest cykl życia.
Mąż hobbystycznie uprawiał ogródek, więc mieliśmy latem świeże warzywa i owoce. U sąsiadek można było kupić jajka od kur dreptających sobie spokojnie po podwórku, a nie w zamkniętych klatkach. Moja córka, Malwinka, spędzała dużo czasu na powietrzu. Biegała z tatą po ogrodzie, a ja siedziałam na tarasie i zajmowałam się szyciem. Ludzie tu potrzebowali krawcowej, więc był popyt na moje usługi.
W dużym mieście kupują gotowe ubrania i jeśli nie leżą dobrze, wyrzucają je. Tu ludzie także ubierają się w sklepach, ale żywotność ich ubrań jest o wiele dłuższa. Poza tym społeczność się zna. Wszyscy wiedzą, kto się czym zajmuje. Dlatego gdy jeden sąsiad przekazał drugiemu, że jestem krawcową, nie mogłam się opędzić od zleceń. Tu coś zwęzić, tam skrócić. I tak biznes kręcił się bez żadnego marketingu.
Miała talent, chciałam, by zrobiła karierę
Moja córeczka uwielbiała przyglądać się, jak szyję. Siadała na krzesełku obok mnie i układała kolorowe nitki w pudełku. Przyglądała się naparstkom jak biżuterii i uczyła się nawlekać igłę. Kiedy trochę podrosła, samo oglądanie przestało jej wystarczać. Chciała pomagać. Pokazywałam jej więc, jak się obsługuje maszynę, pozwalałam robić proste ściegi i przyszywać guziki. Wkrótce wyrosła na prawdziwą pomocnicę. Niewątpliwie miała do tego talent. Jako nastolatka sama już sobie szyła ubrania. Te ze sklepów zupełnie jej nie interesowały.
– Nie chcę wyglądać jak wszyscy. To nudne. U nas w klasie połowa dziewczyn nosi takie same spodnie, a do tego t-shirty! – oburzała się.
Na osiemnaste urodziny kupiłam jej profesjonalną maszynę do szycia. Była droga, ale warta swojej ceny. Malwinka była zachwycona. Szyła sobie sukienki z tiulowymi podszewkami, kamizelki z asymetrycznym wykończeniem albo kolorowe spodnie dzwony. Nawet płaszcze na zimę, których skomplikowane kroje nawet mnie przerastały, a ona potrafiła uszyć bez trudu. Była kolorowym ptakiem w naszym miasteczku. Wszyscy wiedzieli – Malwina to ta artystka, która szyje swoje stroje.
Byłam z niej bardzo dumna. Tym bardziej, że coraz częściej pojawiały się u niej koleżanki, które składały zamówienia na podobne ubrania, a ona szyła je z prawdziwą przyjemnością i doszywała do nich metkę z napisem Malwa. Wkrótce zaczęła pokazywać swoje ciuchy także w internecie. Dosłownie pękałam z dumy, gdy chwaliła się, ile komentarzy i polubień zbierały jej projekty.
– Ludzie mówią, że powinnam przeprowadzić się do dużego miasta, bo tu się marnuję – powiedziała do mnie, gdy kończyła już szkołę średnią. – Myślałam o tym, żeby studiować projektowanie ubioru w Krakowie. Co o tym myślisz?
– Świetny pomysł! – zachwyciłam się szczerze.
To było coś dla niej. Za moich czasów nie było takich kierunków studiów, ale sama chętnie poszłabym na coś takiego.
W październiku córka spakowała się i wyjechała. Zrobiło nam się trochę smutno, że nie będziemy już na co dzień widywać jej fikuśnych sukienek i słyszeć ciągłego stukotu maszyny do szycia dobiegającego z jej pokoju. Nasz kolorowy ptak wyfrunął z gniazda. Czułam jednak, że to była dobra decyzja. Trochę zazdrościłam jej życia w pięknym, pełnym artystów Krakowie. Byłam pewna, że będzie się tam czuła jak ryba w wodzie i odnajdzie swoje bratnie dusze.
Dzwoniła do mnie często i opowiadała z przejęciem o wykładowcach, przedmiotach, zajęciach praktycznych i kolegach z roku. W wynajmowanym pokoiku na Kazimierzu stworzyła swoją minipracownię. Najemca pozwolił jej nawet wywiesić szyld z informacją, że pracuje tu krawcowa. Liczyła, że w ten sposób dorobi do kieszonkowego.
Kiedy nas do siebie zaprosiła, nie mogłam wyjść z podziwu – jej maleńki pokoik był prawdziwym dziełem sztuki. Sama uszyła kolorowe zasłonki i narzutę na łóżko metodą patchworku, czyli ze skrawków materiałów. Wyglądało to bajecznie. Całą ścianę pokrywały kartki z jej projektami, a w rogu pokoju stał manekin krawiecki, który udało jej się kupić tanio na aukcji internetowej. Ona sama miała na sobie świetny kapelusz, oryginalne okulary a także oczywiście ubrania, które uszyła.
Od razu zauważyłam postęp – wszystkie ściegi były równiuteńkie, a ubrania leżały na niej idealnie. Zaprowadziła nas na uczelnię i pokazała ulubione knajpki, w których bywa z nowymi znajomymi. Nie mogła przestać zachwycać się studiami. Wiedziałam, że jest tam szczęśliwa i nie mogłam się na nią napatrzeć.
Trudno się przebić, gdy wokół sami artyści
Chodzenie ulicami Krakowa było niesamowite. Wciąż mijaliśmy ludzi w oryginalnych strojach. Miałam wrażenie, że każdy przechodzień starał się czymś wyróżnić. To było prawdziwie artystyczne miasto pełne perspektyw dla młodych ludzi.
– A jak idzie biznes krawiecki? – zapytałam przekonana, że i na tym polu córka odnosi sukcesy.
– Nie idzie – wzruszyła ramionami. – Nikt do mnie nie przychodzi. Ale to nic! Skupiam się na projektowaniu. W końcu przyjechałam robić karierę, a nie skracać spodnie, prawda?
Uśmiechnęła się beztrosko, ale od razu poznałam, że coś jest nie tak.
– Nie za mało masz kieszonkowego od nas? Wystarcza ci pieniędzy?
– Mamo, wiem, że dajesz mi tyle, na ile cię stać. Zamierzam znaleźć pracę w pracowni jakiegoś projektanta. Tu jest ich wielu. Podłapię technikę, coś podpatrzę i jeszcze zarobię. Upiekę dwie pieczenie na jednym ogniu. Nie martw się.
Faktycznie po kilku tygodniach, Malwina zadzwoniła i z radością poinformowała nas, że znany krakowski projektant zatrudnił ją w swojej szwalni. Słowo szwalnia nie brzmiało tak dobrze jak pracownia. Myślałam, że ze swoim talentem zostanie raczej asystentką, ale trudno, na początek to zawsze coś. „Na pewno wkrótce dostrzegą jej talent i dadzą się wykazać czymś więcej” – byłam pewna.
Odkąd zaczęła pracę, dzwoniła do nas rzadko. Wracała późno, była bardzo zmęczona.
– Może to nie najlepsza praca, co? – zapytałam któregoś razu. – Uczysz się tam czegoś?
– Niewiele – przyznała.
No cóż, szyła projekty według dokładnych wskazówek. Nie było tam miejsca na kreatywność, bo była wykonawcą, a nie twórcą. Po roku postanowiła zmienić pracę, ale nowe miejsce nie różniło się wiele od poprzedniego. Po kolejnej próbie poddała się i postanowiła założyć własną pracownię. Przebicie się wśród tak wielu artystów nie było jednak łatwe. Koledzy z roku patrzyli z zazdrością na jej próby tworzenia własnej marki. Musiała wysłuchiwać zjadliwych komentarzy. Nikt nie chciał także zorganizować pokazu jej kolekcji.
A jednak u nas też można się dobrze ustawić
– To jakiś hermetyczny światek! – narzekała. – Nie dam rady się tam przebić. Nikogo nie interesują projekty nieznanej osoby. A koszt sesji zdjęciowej z kimś, kto liczy się w branży, jest kosmiczny, nie mówiąc już o modelkach albo reklamie.
Kiedy skończyła studia, skończyło się także stypendium naukowe, które pobierała za doskonałe wyniki w nauce. Koszt wynajmu studia ją przerósł. Spacery po Krakowie, gdzie wciąż widziała świetnie ubranych i wystylizowanych ludzi, wywoływały u niej stany depresyjne zamiast entuzjazmu. Uważała, że w takim miejscu, gdzie wszyscy są uzdolnieni, nie da rady się wyróżnić z tłumu. Martwiłam się o nią.
– Wracam do domu – oświadczyła w końcu.
Poczułam ogromną ulgę i czekałam na nią z otwartymi ramionami. Wbrew pozorom tych kilka lat dało jej bardzo dużo. Okres studiowania i przebywania w Krakowie wyrobił w niej jeszcze lepsze wyczucie stylu niż miała przed laty. Koleżanki, które kiedyś zamawiały u niej ubrania, ponownie zaczęły ustawiać się w kolejkach. Malwina znów miała zapał do szycia. Zaczęli do niej przyjeżdżać ludzie z okolicznych miasteczek i z polecenia znajomych. Można powiedzieć, że stała się lokalną sławą.
Pewnego razu uszyła dla swojej koleżanki z dzieciństwa piękną suknię ślubną. To rozpoczęło kolejną falę zamówień. Była wręcz rozchwytywana. Wojewódzki teatr zamówił u niej do spektaklu stroje stylizowane na lata dwudzieste. Zgarnęła za nie sowite wynagrodzenie. Pomagałam jej w szyciu, ale i tak nie wyrabiałyśmy już z zamówieniami. Tym bardziej że wciąż spływały zlecenia z internetu.
W naszym domu nie było już miejsca na kolejne bele materiału i kreacje, więc Malwina kupiła na kredyt własne mieszkanie. Zatrudniła do pomocy koleżankę ze studiów, która za namową mojej córki zdecydowała się przeprowadzić do naszego małego miasteczka. Kto by pomyślał, że to właśnie tutaj, a nie w dużym mieście uda się mojej córce zrobić karierę. Jestem szczęśliwa, widząc, jak doskonale sobie radzi i jak spełnia się w swoim zawodzie. A w dodatku jest blisko i zawsze mogę namówić ją, żeby wpadła do nas na rodzinny obiadek.
Czytaj także:
„Korporacja przeżuła mnie i wypluła. Wypruwałem sobie żyły dla kasy, byle tylko wyleczyć kompleksy chłopaka ze wsi”
„Wyrwałem się ze wsi, by robić karierę w korporacji. Spotkanie z dawną sąsiadką uświadomiło mi, że to nie jest mój świat”
„Wyrwałam się ze wsi, robię karierę, ale jestem sama jak palec. Przegapiłam szansę na założenie rodziny i przegrałam życie”