Siedziałam na korytarzu będącym jednocześnie poczekalnią i modliłam się – oczywiście bezgłośnie. Przesuwałam na placu wskazującym pierścionkowy różaniec. Czas dłużył się niemiłosiernie, każda minuta wydawała się godziną. Za drzwiami trwała narada, od której miało zależeć dalsze moje życie. I nie tylko moje – to drugie było o wiele ważniejsze.
I w tej chwili tknęło mnie, że ta właściwa decyzja wcale nie musi oznaczać, że spełni się moje pragnienie. Przecież Stwórca ma swoje plany i to, co się czasem człowiekowi wydaje jedynie słuszne oraz sprawiedliwe, wcale nie musi być takie w ich obliczu. Jednak w tym przypadku przecież najlepsze byłoby to, czego bym chciała. Wierzyłam w to całym sercem. Znałam doskonale ten korytarz, znałam też pomieszczenie, w którym trwała narada. Już kilka razy gościłam tam i byłam przesłuchiwana, obwąchiwana ze wszystkich stron. Bardzo trudno było to wszystko znieść…
Łzy cisnęły mi się do oczu podczas drugiej czy trzeciej rozmowy z kierowniczką zespołu do spraw pieczy zastępczej. Wiedziałam, że będzie trudno uzyskać to, po co przychodziłam do niej od pewnego czasu, ale nie miałam pojęcia, że natknę się na taki opór.
– Tłumaczyłam już pani – westchnęła. – Gdyby istniało między wami chociaż najmniejsze pokrewieństwo, byłoby o wiele łatwiej.
– To znaczy, że lepiej, aby dziewczynka dorastała w domu dziecka? – spytałam.
Z góry znałam odpowiedź. Gdyby to zależało tylko od pracowników centrum pomocy rodzinie, woleliby pójść mi na rękę i przekazać mi opiekę nad Kasią. Ale ograniczały ich przepisy.
– Proszę zrozumieć – mówiła kierowniczka. – To nie są nasze fanaberie. Tak działa system, który ma zabezpieczać dziecko.
– Przypomnieć pani, jak zostało zabezpieczone po tragedii?
Rozłożyła ręce.
– Błędy zawsze się zdarzają. Tym bardziej musimy być ostrożni.
– Przecież wie pani doskonale, że Kasia zawsze była związana mocniej ze mną niż z dziadkami – tłumaczyłam po raz kolejny. – Ich prawie nie znała.
– To w tej chwili nie ma znaczenia, skoro została od nich zabrana – odparła kierowniczka. – Proszę zrozumieć, że musimy spełnić wszelkie procedury.
Obawiałam się, że to spełnianie potrwa bardzo długo i do niczego nie zaprowadzi. Tymczasem dziewczynka, którą pokochałam jak własne dziecko, czy też może bardziej własną wnuczkę, przebywało w domu dziecka. Miałam wrażenie, że biedactwo tkwi w jaskini lwa, narażone na ciągłe zagrożenie. Wiem, że to może głupie, ale słyszy się różne rzeczy o tym, co dzieje się za zamkniętymi drzwiami takich placówek.
Traktowali mnie jak rodzinę
Kasię znałam praktycznie od urodzenia. Młode małżeństwo sprowadziło się do mieszkania obok zaraz po ślubie. Ona była w pierwszych miesiącach ciąży i widać było, że bardzo się cieszą na to dziecko. Niesamowicie sympatyczni młodzi ludzie. Zresztą zawsze lubiłam towarzystwo młodzieży, może dlatego, że przez wiele lat byłam instruktorką harcerską.
W każdym razie jakoś tak się zdarzyło, że odpowiedzieli mi sympatią. Po śmierci męża nieraz czułam się samotna, a wizyty u nich sprawiały, że bardziej chciało mi się żyć. W ostatnich miesiącach ciąży Ewy zżyliśmy się mocniej, bo wdały się pewne komplikacje, ona musiała spędzić jakiś czas w szpitalu, a trzeba było przygotować wszystko na przywitanie nowego obywatela. Pomagałam więc Jackowi.
– Nigdy nie widziałam waszych rodziców – zauważyłam pewnego dnia.
Twarz mu się ściągnęła.
– Moi nie żyją – odparł. – W ogóle nie mam rodziny. Wychowała mnie babcia, ale zmarła dwa lata temu. A rodzice Ewy… Szkoda gadać, to nie są ludzie, których chciałaby pani bliżej poznać.
Więcej nie poruszałam tego tematu
Pomyślałam tylko, czy Jacek trochę nie przesadza, ale kiedy zaraz po porodzie nikt się u nich nie pojawił, uznałam, że faktycznie niekoniecznie między córką a rodzicami panują dobre stosunki. Dopiero dobry miesiąc potem przyjechali, jednak wizyta zakończyła się nieprzyjemnie. Wiem, bo słyszałam za ścianą podniesione głosy.
Kasia była dzieckiem po prostu przeuroczym! Zakochałam się w niej dosłownie natychmiast. Kiedy zobaczyłam ją po raz pierwszy, spała tak kompetentnie, jak tylko noworodek potrafi. Potem zobaczyłam jej chabrowe oczy przypominające rozświetlone słońcem jeziora i wsiąkłam bez reszty.
Wszyscy byliśmy zadowoleni – ja, bo zyskałam wnuczkę, której los mi poskąpił, oni, bo mieli z głowy problemy ze żłobkiem i opieką nad małą, w końcu jako emerytka nie miałam nic lepszego do roboty, a Kasia traktowała mnie jak prawdziwą babcię i tak właśnie do mnie mówiła.
Sielanka trwała niecałe cztery lata. Przed końcem ubiegłego roku Jacek przyszedł i zapytał, czy nie zajęłabym się małą, bo oni chcą się wybrać na bal sylwestrowy. Oczywiście to była tylko formalność, że pytał. Kasia wiele razy zostawała pod moją opieką. Policja pojawiła się przed świtem w Nowy Rok.
– Czy u pani przebywa córka państwa C.? – zapytał funkcjonariusz.
– Jezu, co się stało?! – od razu się przeraziłam.
Stało się najgorsze. Podczas powrotu z balu w grupkę przechodniów wjechał pędem pijany kierowca. Zginęły trzy osoby, w tym Ewa i Jacek. Świat zawalił mi się na głowę. To było jeszcze gorsze od niespodziewanej śmierci męża. Rodzice Ewy przyjechali po Kasię kilka dni po pogrzebie.
– Ona by mogła zostać u mnie – zaproponowałam nieśmiało.
– A co, chciałaby pani brać na nią dodatki i zapomogi? – burknął mężczyzna.
– No wie pan?! – oburzyłam się. – Dla mnie Kasia jest jak rodzina!
– To my jesteśmy jej rodziną – oznajmiła jej biologiczna babcia.
Wcale się nie dziwiłam, że Ewa nie utrzymywała z nimi kontaktów. Lecz to ich ustanowiono opiekunami prawnymi, a ja zostałam sama ze swoim bólem. Prosiłam ich nawet kilka razy, żeby pozwolili mi się zobaczyć z małą, ale to było marzenie ściętej głowy. Usłyszałam, że nie mam prawa zakłócać spokoju dziecka. Musiałam się z tym pogodzić, pozostawało mi tylko modlić się za dziecko, które tak pokochałam.
Minęło parę miesięcy, wiosenne słońce przygrzewało już dość mocno. Tak się składa, że w drodze do marketu mijam dom dziecka. Często mali podopieczni przebywają na placu zabaw. Zawsze ściska mi się serce, kiedy patrzę na te porzucone, niczemu niewinne istoty, i przystaję, żeby na nie zerknąć. A tamtego dnia aż zamarło we mnie serce. Na małej ławeczce przy huśtawkach zobaczyłam dziewczynkę, skuloną i jakby przestraszoną. Przyjrzałam się uważniej.
– Kasia! – zawołałam.
Dziewczynka drgnęła, spojrzała w moją stronę, a potem opuściła głowę.
– Kasiu! Nie poznajesz mnie?
To zwróciło uwagę opiekunki, która spojrzała znad gazety.
Kasia patrzyła na mnie długo, jakby z niedowierzaniem, zanim zerwała się i podbiegła do płotu.
– Babciu…
Ze strachem czekałam na decyzję
Okazało się, że dziadkom Kasi już po paru miesiącach odebrano opiekę nad wnuczką. Kasia była przez nich zaniedbywana, zdawali się zainteresowani tylko pobieraniem na wnuczkę świadczeń. Musieli naprawdę nieźle nawywijać, bo znajoma, która była kiedyś pracownikiem socjalnym, powiedziała mi, że to wcale nie takie proste i szybkie odebrać prawa opiekuńcze. Aż mnie skręcało na myśl, jak musieli traktować dziewczynkę przyzwyczajoną do okazywania jej ciepła i miłości.
Dziękowałam Bogu, że skierowano Kasię właśnie do tego, a nie innego domu dziecka, bo przecież inaczej nigdy bym się chyba nie dowiedziała, jaki los ją spotkał. Tylko że czekała mnie prawdziwa droga przez mękę, żeby załatwić formalności. I wcale nie było wiadomo, czy się uda…
Wszystko to doprowadziło mnie właśnie do tego dnia, kiedy miała zapaść decyzja. Przez kilka miesięcy modliłam się codziennie w intencji powodzenia, dawałam na mszę i żyłam w niepewności. Od czasu do czasu mogłam odwiedzać Kasię, a często rozmawiałam z nią też przez płot. Cierpiałam katusze niepewności, a kierowniczka zespołu do spraw pieczy zastępczej nie chciała mi dawać płonnych nadziei.
– Zapraszamy.
Weszłam z duszą na ramieniu. Spojrzało na mnie kilka par oczu, wszyscy mieli poważne miny.
– Droga pani – powiedziała kierowniczka – po rozpatrzeniu wszelkich aspektów sprawy podjęliśmy decyzję.
Zmartwiałam, pewna, że usłyszę odmowę.
– Otóż postanowiliśmy pozytywnie zaopiniować i poprzeć pani wniosek o wdrożenie procedury przyznania pani pieczy zastępczej w związku z niemożnością prawidłowego wykonywania obowiązków przez opiekunów prawnych.
Kierowniczka dopiero w tej chwili uśmiechnęła się do mnie szeroko.
– A teraz zajmijmy się sprawami formalnymi – dodała.
Poczułam niesamowitą radość i ulgę. To był wprawdzie dopiero początek drogi, ale ta wiodła już prosto, a nie wiła się pod górę.
Czytaj także:
„18 lat ukrywałam przed córką, że jest adoptowana. Gdy Ania odkryła prawdę, wpadła w szał. Teraz nie chce mnie znać"
„Nie mówiłam córce, że jest adoptowana, bo bałam się jej reakcji. Okazja nadarzyła się, gdy do drzwi zapukała jej matka”
„Pasierbica chce, żebym ją adoptował, ale jej brat mnie nie cierpi. Żona upiera się, że albo biorę obydwoje, albo żadnego”