Pewnego dnia wyszłam poczytać książkę na „swojej” ławce na placyku między blokami osiedla – a tu nie ma ławki. Przez chwilę stałam z pustym umysłem, nie mogąc ogarnąć, jak mówi moja wnuczka, sytuacji. Jeszcze wczoraj ławka była, a dzisiaj nie ma. Ani tej, na której zazwyczaj siadałam, babskiej, ani tej po drugiej stronie placyku, którą okupowali panowie.
Rozejrzałam się, ale nikogo wokół nie było
Marianna spod siódemki przyjdzie dopiero za godzinę, to dla niej wzięłam ciastka. Jan spod piątki dopiero po drugiej, bo wcześniej chodzi na rehabilitację. Potem zejdą inni. Ania i Bronek spod trójki i Maciej spod siódemki. Ten ostatni nie bywa regularnie, tylko gdy pozwala mu na to chory kręgosłup… Przeszłam się po osiedlu, które rozpięte jest w kwartale czterech ulic. Zniknęły wszystkie ławki. Wracając do domu, zaszłam do spółdzielni, do sekretariatu.
– Pani Marysiu – powiedziałam, gdy już wymieniłyśmy najnowsze plotki. – Co się stało z ławkami?
– Zostały wywiezione – odparła.
– To zauważyłam, ale dlaczego?
– Był postulat mieszkańców, żeby zlikwidować, bo przyciągają tak zwany niebezpieczny element.
Oczami wyobraźni ujrzałam nasz gang emerytów, w którym rolę herszta gra kuśtykający Bronek, a ideologa niedowidząca Ania.
– Nie uważam się za niebezpieczny element – powiedziałam. – A to ja i moi sąsiedzi korzystaliśmy z ławek.
– W dzień być może…
Pani Marysia, pogrzebała coś w skoroszytach i podała mi pisemko. Wynikało z niego, że wieczorami na ławkach siadali ludzie podejrzanego autoramentu, którzy pili napoje wyskokowe i samorząd mieszkańców żąda zlikwidowania ławek. Pod petycją podpisało się sześćdziesiąt osób.
– Do nas nikt nie przyszedł z tą petycją – mruknęłam.
– Pewnie wiedzieli, że się sprzeciwicie – powiedziała ze współczuciem pani Marysia. – Trzeba było przyjść w zeszłym tygodniu na walne zebranie, wtedy decyzja zapadła.
– Nigdy nie chodziłam na zebrania.
– A szkoda. Może by nie wywieźli.
Ławki na skwerku między blokami, ustawione w cieniu drzew, między krzewami i kwiatami, od kwietnia do końca września były dla nas, emerytów, miejscem życia towarzyskiego. Nie każdy ma balkon w domu, a nawet jeśli ma jak ja, to samemu się nie chce tam siedzieć. A tak to człowiek popatrzył na ludzi, pogadał z sąsiadami, nawiązał przyjaźnie.
Siadywaliśmy tu od ponad pięciu lat
To było nasze miejsce. Niestety, mimo odwołań i kłótliwości Jana, emerytowanego nauczyciela, ławki nie wróciły. Nie mieliśmy siły przebicia. Minęły trzy tygodnie. Samotność w domu doprowadzała mnie do szału. Najbliższy klub emeryta był oddalony o pół dzielnicy. Raz nawet tam pojechałam, ale wszystko było zorganizowane, poddane regulaminom, od godziny do godziny, to można, a tamtego nie, a kierowniczka klubu miała czterdzieści lat i traktowała emerytów jak dzieci. Dziękuję, ale nie.
Wysiadłam z autobusu i szłam noga za nogą do domu, zastanawiając się, co robić. Nie miałam ochoty zakopać się w grobowcu własnego mieszkania. Wystarczy, że gdy pogoda nie sprzyjała, siedziałam sama. A zima to już tragedia. Od kiedy zmarł mój mąż, moim towarzyszem była samotność. Sąsiadki emerytki z innych bloków na herbatkę rzadko wpadały, bo na trzecie piętro bez windy nikomu nie chciało się wchodzić. Dzieci i przyjaciółki z młodości mieszkały w innym mieście, bo tu przeprowadziliśmy się z mężem, gdy przeszedł na emeryturę. Nasze mieszkanie oddaliśmy córce, a to mąż dostał w spadku po bracie. Więc właściwie to miasto było mi obce, czułam się jak drzewo bez korzeni. Przechodziłam obok bloku, który sąsiadował z moim, gdy dostrzegłam rozwiązanie swojego problemu. Dobudówka do bloku, zamknięta od lat na sztabę z zardzewiałą kłódką. Naprzeciwko – nasz skwerek z drzewami i krzewami.
Wyciągnęłam komórkę i skrzyknęłam „bandę”
Wszystkim spodobał się mój pomysł. Zrobimy tu klub emeryta! Na osiedlu jest więcej starszych samotnych ludzi, którzy nie mają co zrobić ze swoim czasem albo chcą wyrwać się z domu pełnego młodych, którzy boleśnie okazują, że starsza osoba im przeszkadza. Tu można będzie pograć w karty, poczytać gazety, podyskutować. Obejrzeć wspólnie film czy serial. Nie być samemu. No i niestraszny nam będzie deszcz ani mróz. Chociaż pomieszczenie stało nieużywane od lat, niełatwo było przekonać spółdzielnię, by je nam wypożyczyła.
Obiecaliśmy, że odmalujemy na własny koszt, sami umeblujemy i wymienimy stalowe drzwi na szklane, żeby światło wpadało do środka. W środku było sporo miejsca, prawie czterdzieści metrów, kilka stolików się zmieści, fotele, miejsce na telewizor i stolik z czajnikiem i kubkami. Półki na książki i gazety. Niestety, szybko pojawił się problem – sanepid nie da zezwolenia na klub, bo nie ma toalety i dostępu do wody. Można się krzywić na niektóre przesadzone regulacje sanepidu, ale brak toalety rzeczywiście był problemem. Niektórzy z nas potrzebowali dojścia do toalety kilka razy na godzinę. Woziliśmy się z tym chyba dwa miesiące, bo w zarządzie mówili, że zrobienie toalety jest niemożliwe.
W końcu udało się nam dostać do prezesa
Powtórzył starą śpiewkę: to pomieszczenie gospodarcze, toalety nie będzie. To niemożliwe.
– Dwa bloki dalej w takim samym pomieszczeniu jest fryzjer. Musi mieć wodę i toaletę! – wtrącił Jan.
– To inna spółdzielnia – powiedział prezes zarządu.
– Ale budynki zbudowane są tak samo i przepisy dla wszystkich są takie same – upierał się mój sąsiad.
Z tym akurat dyskutować nie było jak, więc prezes podszedł do sprawy inaczej.
– Spółdzielnia nie ma pieniędzy – oświadczył.
No to przenieśliśmy się pod drzwi głównej księgowej. Tu do akcji wkroczyła Ania, która całe życie była księgową i wiedziała, jak z nimi rozmawiać. Fakt, byliśmy upierdliwi, ale dzięki temu główna księgowa postarała się i znalazła dla nas fundusze. I jeszcze przed nastaniem jesiennych słot zrobiono toaletę z małą umywalką w kącie. Młoda księgowa tak się zaprzyjaźniła z Anią, która pomogła jej w niektórych trudnych kruczkach prawno-finansowych, że znalazły się nawet pieniądze na wymianę drzwi na szklane. Można? Można, jeśli się chce.
Co mogliśmy, zrobiliśmy sami
Synowie odmalowali ściany, przymocowali półki, przynieśli stoliki, krzesła i fotele pozbierane z naszych mieszkań, rzucili na betonową podłogę stare, ale jeszcze dobre dywany. Na stoliku stanął mój stary telewizor, na szafce kubki i czajnik elektryczny, a do szafki wkładaliśmy herbaty, kawę, cukier, ciastka. Co kto przyniósł. My, kobiety, wstawiłyśmy kwiaty… Na początku listopada odbyło się huczne otwarcie klubu. Już wtedy nasze grono emerytów powiększyło się o pięć nowych osób. Z czasem do klubu zaczęli zaglądać inni. Na godzinę, na pół dnia…
To był wspaniały czas. Można powiedzieć, że byliśmy wdzięczni tym, którzy zabrali nam ławki, bo dzięki temu zorganizowaliśmy sobie coś lepszego. Teraz już nie tylko czytaliśmy i gadaliśmy, ale i graliśmy w karty, warcaby. Zawiązały się nowe przyjaźnie, może nawet flirty, bo póki życia, póty nadziei na znalezienie miłości. Oczywiście niektórzy woleli się pokłócić, ale w końcu nikt nikogo nie trzymał siłą. Ale generalnie atmosfera była dobra, mieliśmy wrażenie, że nie jesteśmy sami. I że możemy sobie ufać.
Pamiętam taką historię
Maria miała prawie osiemdziesiąt lat. Zaczęła przychodzić do klubu w drugim roku jego działania. Najpierw zauważyłam ją przez szybę. Podlewałam kwiaty i przyglądałam się tej drobnej staruszce stojącej niepewnie obok krzaka. Kiedy zobaczyła, że na nią patrzę, jakby się wzdrygnęła i szybko odeszła. Kilka dni później znów ją zauważyłam, tym razem stała w kolejce w osiedlowym warzywniaku. Zagaiłam rozmowę i zaprosiłam ją do klubu. Powiedziała, że była przekonana, że to miejsce tylko dla wybranych. I zazdrościła nam. Niedawno się wprowadziła na osiedle z córką i wnuczką. Pamiętam, kiedy przyszła pierwszy raz. Usiadła w kąciku i szeroko otwartymi oczami patrzyła na nas, jak gadamy, przekomarzamy się, gramy w karty. Jej wzrok rozjaśniał się. Okazało się, że pisze wiersze. Jej nowa przyjaciółka Marta namówiła ją na wieczór poetycki. Kiedy wiersze Marii nagrodziliśmy brawami, popłakała się ze szczęścia.
Kilka miesięcy później, wczesną wiosną, przestała przychodzić. Tydzień, drugi. Marta była zaniepokojona, bo kiedy zadzwoniła do jej domu, została opryskliwie potraktowana przez córkę Marii. Uzgodniliśmy, że trzeba naszą koleżankę z klubu odwiedzić. Poszliśmy we trójkę – ja, Marta i Jan. Córka nie chciała nas wpuścić do mieszkania.
– Proszę pani – powiedział Jan tym swoim kłótliwym głosem pieniacza. – Jeśli nie zobaczymy naszej przyjaciółki, to ja zadzwonię na policję.
– Niby z jakiego powodu?
– A z podejrzenia, że wyrządza pani matce jakąś krzywdę.
– Jak pan śmie!
– A śmiem. I co mi pani zrobi? – Jan wyjął komórkę i popatrzył na kobietę.
Nie blefował
Miał osiemdziesiąt lat (przypuszczam, że więcej, ale nie będę mu w dowód zaglądała) i zawsze wszystko wiedział lepiej. Wśród swoich był miły, uprzejmy i potrafił łagodzić sprzeczki. Diabeł wstępował w niego, kiedy na drodze stawały mu „władze”. Jakiegokolwiek szczebla. Nawet, jak widać, rodzinnego. Córka Marii niechętnie wpuściła nad do mieszkania. Maria była chora. Leżała w małym pokoiku w przepoconej pościeli, sama. Była słaba i odwodniona.
Jan zmusił jej córkę, by wezwała pogotowie. Maria trafiła do szpitala. Odwiedzaliśmy ją tam codziennie, przynosząc co kto mógł. Stanęła na nogi po dwóch tygodniach. Od tamtej pory życie jest lepsze. Jej córka już wie, że Maria ma przyjaciół, którzy patrzą jej na ręce. I tak to było – opiekowaliśmy się sobą nawzajem. W chorobie i zdrowiu. Trzydzieści parę osób, starszych ludzi, którzy w klubie odnaleźli swój drugi dom. Średnia wieku – 75 lat, jak obliczyła nasza księgowa, Ania.
Pewnego dnia, tuż po pięcioleciu istnienia klubu, dostaliśmy zawiadomienie ze spółdzielni, że lokal od następnego miesiąca ma przejść remont, więc mamy zabrać nasze rzeczy. Poszłam z Janem do administracji, spytać, co zamierzają zrobić i w ogóle dziękujemy, bo rzeczywiście remont by się przydał. I gdzie ewentualnie moglibyśmy na czas remontu przechować nasze rzeczy.
– Państwo nie rozumieją – powiedziała nowa kierowniczka. – Spółdzielnia wynajęła komuś lokal.
– Ale to jest nasz klub seniora. Nie możemy go zamknąć – powiedziałam.
– Nie musicie. Tylko znajdźcie sobie inny lokal. Spółdzielnia potrzebuje pieniędzy. Ponieważ dawne pomieszczenie gospodarcze miało już WC i wodę, ktoś uznał, że można na nim zarobić. Wynajęła je dentystka.
– Zabraliście nam ławki, teraz to – mój głos drżał. – Gdyby nie my, nadal byłby zamknięty na skobel.
Kierowniczka wzruszyła ramionami. Była przed czterdziestką i nie widziała w nas dorosłych ludzi, tylko… przeterminowanych.
– Jest jak jest. Musicie się państwo z tym pogodzić. Chyba że zapłacicie miesięczny czynsz – i tu rzuciła sumę.
Nie było nas stać. Próbowaliśmy zebrać podpisy pod petycją o pozostawienie klubu emerytów, ale dentystka zebrała ich więcej. Mieszkańcy osiedla chcieli mieć w pobliżu dentystę, który obiecał im zniżki na usługi, zwłaszcza dla dzieci. Miejsce, gdzie starsi ludzie mogli być szczęśliwi, nie było im potrzebne.
Czytaj także:
„Gdy zmarł teść, teściowa się zmieniła. Obsesyjnie interesowała się naszym życiem, nieproszona cerowała moje majtki”
„Czułam, że to dziecko musi żyć. Próbowałam odwieść Kasię od usunięcia ciąży i miałam rację. To dziecko uratowało jej życie”
„Adrian miesiącami mnie dręczył i prześladował. Policja mnie zbyła. Zainteresują się dopiero, gdy zrobi mi krzywdę”