Po długich seriach nieprzespanych nocy, wojnie trzynastoletniej nerwów i rzadkiej dla mnie sytuacji, w której nie potrafiłam podjąć decyzji (z reguły podejmuję je błyskawicznie i nigdy ich nie żałuję, niczego nigdy nie żałuję) – postanowiłam w końcu wysłać Martę do Ameryki. Na wakacje.
Nie wiem, kto jej naopowiadał tych wszystkich bzdur, że piękny kraj, że tyle do zobaczenia, ludzie przemili, podróże bezpieczne, cacy cacy. Jakaś głupia koleżanka? Machnąć na to ręką. Ja spędziłam w Stanach Zjednoczonych wystarczająco wiele czasu, by raz na zawsze i serdecznie je znielubić. Na tyle znielubić, by nawet przez chwilę nie brać pod uwagę możliwości wybrania się tam z Martą. Tak, mogłybyśmy polecieć razem, miałabym córkę na oku, ale strasznie, strasznie nie miałam na to ochoty.
Przyznaję bez bicia: moja niechęć ma podłoże osobiste. Swego czasu, w kwiecie wieku (powiedzmy, że była to pierwsza młodość, w tej chwili przeżywam coś w rodzaju trzeciej), rodzice wysłali mnie do Ameryki, bym sobie trochę zarobiła. Na przykład na mieszkanie, to były TE czasy, po roku harówki we fryzjerskim salonie dalekiej kuzynki ojca Bożeny, po wymienieniu dolarów na złotówki, rzeczywiście kupiłam w Polsce lokum, i to nawet wcale nie mieszkanie, tylko parter miłego domku w stolicy.
Przydał się i spędziłam w nim kilka niezłych lat, lecząc zranione przez pewnego młodego Polonusa serce. Polonus miał na imię Piotr i był moją pierwszą wielką miłością. Byłam naiwną dziewczyną, która właśnie straciła cnotę, i uważałam za oczywiste, że Piotr powinien zostać moim mężem.
Od rana do wieczora myłam i zamiatałam ucięte włosy, utrzymywałam w czystości cały salon wraz z toaletami, umywalkami, grzebieniami, szczotkami i ręcznikami, polerowałam tafle luster i szyb wystawowych, wysłuchiwałam żałosnych dla mnie opowieści ondulujących się kompatriotek. Ale wieczory należały do nas i były naprawdę słodkie.
Im bardziej zbliżał się termin powrotu do Polski, w tym większy wpadałam popłoch. Kończył mi się urlop dziekański, a ja pragnęłam studiować dalej moje ukochane prawo. Nie powiem, że nie zrobił na mnie wrażenia amerykański blichtr, ale miałam w głowie na tyle dużo oleju, by jednak wierzyć w wartość wykształcenia, choćby i na peerelowskim uniwersytecie. Wytyczyłam już sobie zarysy przyszłej kariery i widziałam ją w różowych barwach (dobrze przewidziałam).
Nie kręciła mnie perspektywa zostania fryzjerką
Zdumiewało to moją amerykańską rodzinę, zdumiewało wszystkich tamtejszych znajomych, zdumiewało też Piotra. Chcesz tam wracać? Ani myślał lecieć ze mną do Polski, której nigdy na oczy nie widział i o której nasłuchał się wiele złego.
– Jedźmy – przekonywałam – weźmiemy ślub, skończę studia, ułożymy sobie życie, skoro mnie kochasz, odnajdziesz się w nim.
– Czemu tyle mam dla ciebie poświęcić?
– Znaczy ile?
– Wszystko. Moją przyszłość.
– Czemu ja mam poświęcić ją dla ciebie?
– Jak to? Bóg stworzył kobietę dla poświęceń. Poza tym ja tutaj zapewnię ci godne życie. Będziemy mieć piękny dom. Jadać w restauracjach. Latać na Karaiby. Jak tylko tata zostawi mi ten samochodowy warsztat…
– Dzięki. A jeśli ja wolę Bałtyk od Karaibów? A jeśli ty też będziesz wolał, gdy już zobaczysz?
– Nigdy w życiu. Za żadne skarby nie wyjadę z Ameryki. Sorry Mariola. Musisz wybrać. Albo ja, albo ta twoja – tu użył wyrazu niecenzuralnego – Polska.
Wybrałam. Kosztowało mnie to Bałtyk, a może nawet Morze Karaibskie łez. Przetrwałam. Zapewne również dlatego, że znienawidziłam Amerykę i karmiłam się tą nienawiścią na śniadanie, obiad i kolację, a nawet podwieczorek.
Z sadystyczną przyjemnością przypominałam sobie wszystkie upokorzenia, które spotkały mnie albo tylko wydawało mi się, że mnie spotkały po drugiej stronie Atlantyku. W istocie nie było aż tak źle, ale złamane serce dyktowało mi narrację pogardy. Dla zarozumiałych Polonusów przede wszystkim.
Dla ich pychy i powierzchowności. Dla ich głupoty – cóż, dwudziestolatce wszyscy dorośli wydają się głupi, a co dopiero ci, którzy przyczynili się do uczuciowej porażki. Zdawałam sobie sprawę, że Piotr nie chciał się przyznać przede mną, jak bardzo boi się sprzeciwić rodzicom, a przecież ci nie przeżyliby sercowej eskapady jedynaka.
Zdawałam sobie sprawę, że jego pogląd o mojej ojczyźnie wynikał ze wściekłych i nienawistnych opinii środowiska, w którym się wychował. Skreśliłam go z wielkim bólem jako słabeusza, ale jego chicagowskie otoczenie budziło we mnie jedynie zajadłą i nieprzejednaną złość.
Długo się z niej leczyłam. I nigdy się nie wyleczyłam. Marta, jak chyba większość córek ludzi bogatych, z równym wdziękiem korzysta z moich pieniędzy, jak nimi gardzi, bo przecież lepiej być niż mieć i tak dalej. Nie mam jej tego za złe, bo, jak powiedziałam, w jej wieku byłam równie niemądra, choć przecież jednocześnie mądra. Więc pokładam pewne nadzieje w stan umysłu mojej córki.
Dlatego podjęłam tę trudną dla mnie decyzję: niech jedzie. Sama kiedyś bardzo chciałam, niech i ona spełni swoje marzenie. Zadzwoniłam do ciotki w Chicago, dokładnie tej samej, fryzjerki Bożeny, obecnie oczywiście na szczęśliwej i bogatej emeryturze. Wraz z mężem dorobili się domu na Florydzie, gdzie spędzają zimy – witajcie w raju, powiadają. Ciotka ucieszyła się z planów przyjazdu Marty.
– To przecież wnuczka Bogdana, więc mimo że ty okazałaś się niewdzięczna, twoja latorośl będzie tu jak najmilej widziana.
– Okej – rzuciłam w słuchawkę – tylko nie pozwólcie się jej zakochać!
– A dlaczego? Młoda, to niech się kocha.
– Niech się kocha, ale w Polakach.
– To my tu Polaków nie mamy? Sami Polacy. Chicago – największe polskie miasto. A ten twój Piotr, pamiętasz go, to on…
– Nie chcę słuchać na temat Piotra. Nie interesuje mnie Piotr. Dzięki.
Czasy się zmieniły
Moja córka nie musiała już tak ja ja zarabiać w żadnym fryzjerskim salonie ani nigdzie indziej. Miała posiedzieć u ciotki, zaaklimatyzować się i ruszyć w Amerykę. Wyposażyłam ją w karty, nie miała prawa spotkać jej żadna nieprzyjemna niespodzianka. Już ja umiem nad tym czuwać.
I wtedy… Nagle uświadomiłam sobie, że mogę owszem czuwać, ale tak naprawdę nie mam nad nią żadnej kontroli. Siedziała w tym Chicago i siedziała. Unikała długich rozmów przez telefon i nie wydawała mi się szczera. Odniosłam wrażenie, że jednak nielegalnie pracuje. Żeby mieć własne pieniądze poza moją kontrolą? Żeby się sprawdzić? Żeby instynktownie pójść w ślady matki?
– Kiedy się stamtąd ruszysz? – pytałam niecierpliwie. – Kup bilet i poleć do Nowego Jorku. Albo od razu do Wielkiego Kanionu. Tylko zarezerwuj jakiś motel.
– Wiesz, jakie są teraz drogie bilety?
– Masz środki do dyspozycji.
– Ale mnie tutaj dobrze.
– Jak to? Miałaś podróżować, zwiedzać.
– Jeszcze zdążę.
Marta – długie, gęste włosy w kolorze rozświetlonego miodu, twarz madonny z gotyckich obrazów, nieskazitelna cera. Moja córka jest piękna. Długonoga, smukła. Urodę odziedziczyła po ojcu, ja uchodziłam co najwyżej za ładną. Jak to się dziś mówi – wyjąć takie ciacho jak Jerzy to musiała być nie lada sztuka, mnie się udało chyba tylko dlatego, że ani trochę mi na nim nie zależało.
Wciąż jeszcze w tyle głowy miałam obraz Piotra. Gdy Jerzy sobie to ze zdumieniem uświadomił, zostawił mnie. A kilka lat później, nieszczęsny, umarł na zawał serca. Córka zawsze mi go przypomina. Nie jest to najgorsze wspomnienie. Poradziłam sobie z samotnością.
Po rozwodzie z Jerzym zaczęłam unikać kontaktów damsko-męskich. Skupiłam się na karierze i wychowaniu dziecka. Spełniłam się jako prawniczka i jako matka. Myśl o tym, że Marta mi się wymyka, że jest gdzieś na drugim końcu świata i właściwie nie wiem nawet, co tam robi, doprowadzała mnie do rozpaczy. Mogłam nie mieć w swoim życiu mężczyzny, ale córki… Co to, to nie. Wzięłam dwa tygodnie urlopu i kupiłam bilet do Chicago.
Myśli przelatywały mi przez głowę
Nie była zachwycona. „Co tu robisz?!” – spytała na mój widok kompletnie zaskoczona. Stałyśmy w salonie ciotki Bożeny. Wiele się tu zmieniło, odkąd przyjechałam pierwszy raz: szara winylowa podłoga, skórzane czarne kanapy, białe żaluzje w oknach zastąpiły królujące tu niegdyś drewno, plusz i setki tandetnych bibelotów. Wyrzuciła całe to badziewie, proszę, jaka nowoczesna. Na szklanym stoliku zauważyłam wielką książkę. Zachichotałam w duchu. Moja ciotka awansowała w społecznej hierarchii. Niegdyś nie było tu książek, nawet jednej.
– Jak to – co robię? Stęskniłam się za tobą.
– Już? Dopiero niedawno wyjechałam.
– Dość dawno. Postanowiłam zobaczyć się z tobą, skoro tak lakonicznie rozmawiamy przez telefon. Nie cieszysz się?
– Cieszę.
Nie brzmiało to przekonująco.
– Postanowiłam dotrzymać ci towarzystwa. Marzyłaś o wielkiej podróży, o zwiedzeniu Stanów…
– Tak, to cały czas przede mną.
– Więc na co czekasz?
Rozsiadłam się w wygodnym fotelu. Zapaliłam papierosa, nie przejmując się brakiem popielniczki. Strzepnę do tej muszli. Moja córka ciągle miała minę nietęgą.
– Słuchaj, mamo, to moja sprawa, jak rozplanowałam wakacje. Mam dwadzieścia jeden lat i chyba mogę decydować za siebie?
– Jasne, że możesz. Zastanawia mnie tylko, dlaczego tu tkwisz?
– Ale co ciebie to obchodzi? Tkwię, bo mam na to ochotę.
– Mogłabyś być trochę milsza dla matki, która zafundowała ci ten wyjazd. Na pewnych zasadach. Miałaś wzbogacać swoje horyzonty, nabywać doświadczeń, rozwijać się, a nie tkwić po uszy w tym grajdole.
– Nie tkwię w grajdole. Przypominam ci łaskawie, że korzystam z przemiłej gościny twojej kuzynki czy kimkolwiek ona dla ciebie jest. Cioci Bożeny, przemiłej, ciepłej, dobrej kobiety.
– Ale nie taka była umowa! Chwilę odpocznę i wylatujemy do Nowego Jorku. Tam się trochę otrzaskasz z Ameryką wartą poznania. Polatamy po muzeach, galeriach i klubach jazzowych. Przecież tego chciałaś!
– A teraz chcę czegoś innego.
– Czyli czego?
– Żebyś zostawiła mnie w spokoju.
– Ani mi się śni.
– Nigdzie z tobą nie polecę.
– W takim razie ja też zostanę tutaj.
– O nie! – Marta wygięła swoje śliczne usta w podkówkę. Nic ci nie pomoże, dziecinko, pomyślałam ze złośliwą satysfakcją.
Przyszli dwa dni później, kiedy już zaczęłam się nudzić. Na kolację do ciotki. Kuchnia polska – na przystawkę wędlinki, a potem kotlety schabowe na cały talerz i zasmażana kapusta, na deser szarlotka (wszystko z polskiego sklepu).
Nie zostałam uprzedzona
Wiedziałam tylko, że mają przyjść goście, bez szczegółów, w które nie wnikałam, bo mdło mi się robiło na samą myśl o polonijnym przyjęciu. Ale rozpoznałam go natychmiast. Te same wielkie niebieskie oczy, jakby zdziwione światem oczy dziecka. Ten sam wykrój ust. Ta sama szczupła, choć już nie chłopięca, figura.
Tylko włosy pokryte siwizną, choć tak samo bujne. Serce załomotało mi z wszystkich sił. Myśli przelatywały przez głowę jak spłoszone ptactwo. „Ciągle taki przystojny, taki piękny, a ja nawet się nie umalowałam”. „Jakie uczucia może do mnie żywić po tylu latach braku kontaktu?” „Co się ze mną dzieje, dlaczego czuję się jak nastolatka, chyba jestem cała czerwona?” „A gdzie do cholery jego żona, tylko żona może mnie uratować. Niech się okaże kwoką, gęsią. Niech go w moich oczach dostatecznie zbłaźni.”
– Państwo się znacie, prawda?
Ciotka brzmiała oficjalnie i sztucznie.
– Chcę powiedzieć, że znasz, Mariolko, Piotra. Ale za to nie znasz Andrzeja, jego syna. Takie chłopisko nam tu wyrosło, nie wiadomo kiedy – zaśmiała się tubalnie, żeby rozładować atmosferę.
Dopiero teraz go zauważyłam. Stał krok za Piotrem i przewyższał go o dwie głowy.
– Bardzo mi przyjemnie. Mariola jestem.
– Od razu zgadłem. Marta jest do pani podobna.
– Obawiam się, że ani trochę. Ty też nie jesteś podobny do ojca.
– No cóż. Mówią, że wykapana mama.
– A gdzie mama w takim razie?
– Nie żyje od czterech lat.
– Och, bardzo mi przykro. Przepraszam.
Dalej wirowało mi w głowie, nie śmiałam spojrzeć na Piotra. A więc został wdowcem.
– Dziękuje ciociu, ale chyba zostałam wegetarianką – rzuciłam na widok schabowych. Nie mogłam przełknąć nawet kęsa.
Piotr patrzył na mnie z uśmiechem, który krył zakłopotanie. Onieśmielenie. Boże, ile to lat minęło? A mnie wciąż rozbrajał jego uśmiech. Wyraz oczu. Czy naprawdę okazuje się miłością mojego życia?
– Marta, podoba ci się ten Andrzej, co? Przystojniacha z niego – spytałam, gdy już wyszli, emocje we mnie jeszcze mocniej rozedrgane, podlane kilkoma „głębszymi” na pusty żołądek.
– Bo ja wiem, czy mi się podoba?
Nie wie? O mnie i Piotrze też nie wie?
– Czy to przypadkiem on nie jest powodem, dla którego tak się tutaj zasiedziałaś? No powiedz matce, bądź przez chwilę szczera. Zrozumiem.
– Naprawdę nie wiem… Fizycznie to nie mój typ, ale jest naprawdę miły, fajny, wygadany. Jego ojciec też. Wszyscy tutaj są mili. Bardzo rodzinni, ciepli, serdeczni. Żyją w takiej wspólnocie… Myślę, że zakochałam się w tej atmosferze. Dobrze mi tu, u ciotki Bożeny. Jest leciwa, ale w taki tradycyjny sposób, jak babcia ze starej powieści.
– Aha. Więc to nie Andrzej?
– Może trochę. Troszeczkę – zarumieniła się. – Wiesz, on chciałby polecieć do Polski. Możemy zaprosić go do siebie? Mógłby trochę z nami pomieszkać? Jest bardzo ciekawy, jak u nas jest. Dużo mu opowiadałam i bardzo się zapalił, żeby jechać.
– Nie widzę problemu.
– Kochana jesteś.
Spędziłyśmy jeszcze ponad tydzień w Chicago. W końcu nigdzie indziej się nie wybrałyśmy. Nie da się ukryć: miałam ochotę choć raz jeszcze spotkać Piotra. Oczywiście musiało dojść do rewizyty. Bałam się jej: mieliśmy wkroczyć w królestwo, które stworzył ze swoją żoną. Ale ostatecznie do spotkania doszło w restauracji, szykownej, z widokiem na jezioro. W pewnej chwili wyszłam na taras.
Dołączył do mnie. Staliśmy blisko siebie i patrzyliśmy w wodną dal, nic nie mówiąc. Mnie, wyszczekanej adwokatce, nagle zabrakło słów. Wymiotło mi je spod czaszki. Czułam jedynie bliskość, na jaką całe życie czekałam. Emanujące fluidy, prądy, jak to nazwać? Tuż przed końcem kolacji ustaliliśmy szczegóły wizyty Andrzeja w Polsce.
– Piotrze, może ty też wpadniesz? Świat zrobił się taki mały. Co za problem?
Mówiłam jakby do kumpla, lekko i na luzie, a tymczasem czułam, jak wszystko w środku mam spięte. Agrafkami. Szpilkami. Spojrzał mi w oczy. Głębokie niebieskie wejrzenie.
– Zapraszasz mnie, Mariola?
– Tak.
Wróciłyśmy do domu. Marta dzwoni codziennie – do ciotki Bożeny, do Andrzeja, do jakichś innych ludzi, których nawet nie poznałam. Gadają i gadają. Kiedyś by mnie to drażniło. Teraz tylko się uśmiecham. Czekam na przyjazd Piotra. Czuję, jak rosną mi skrzydła.
Czytaj także:
„Moja córka traktowała dziecko jak lalkę bez uczuć. Decydowała nawet, czym powinna się bawić, nie pytała jej o zdanie”
„Moja córka związała się z mężczyzną, który kiedyś… zostawił mnie samą w ciąży. Nikt nie wie, że straciłam to dziecko”
„Moja córka zdradza męża. Nie zajmuje się dzieckiem i domem. Jest zepsutą egoistką i to moja wina”