„Córka obwiniała się o śmierć matki, a ja nie umiałem jej pomóc. Musiało dojść do tragedii, żebym się otrząsnął”

ojciec z córką fot. Adobe Stock, pressmaster
„– Skąd możesz wiedzieć, czego chciałaby mama? – Wiem, bo cię kochała i ja też cię kocham – próbowałem ją przytulić, ale odsunęła się jakby ze wstrętem. – Nie mogę patrzeć, jak się zadręczasz, zamykasz w pokoju jak w więzieniu. To jej życia nie wróci”.
/ 05.12.2023 07:15
ojciec z córką fot. Adobe Stock, pressmaster

Nie wiodło nam się najlepiej, więc kiedy żona dostała propozycję pracy w Niemczech, wydawało mi się, że wreszcie nasz los się poprawi. W założeniu miała tam pracować przez rok, zarobić i wrócić.

Zostałem sam z córką

Na mnie miał spaść obowiązek opieki nad naszą córką, ale byłem pewien, że dam sobie z tym radę. W końcu Malwinka miała już trzynaście lat i była rozsądnym, samodzielnym dzieckiem. Teraz wyrzucam sobie, że byłem tak krótkowzroczny, a perspektywa dodatkowych pieniędzy przysłoniła mi niedoskonałości takiego układu. Ale wtedy z zapałem namawiałem wahającą się żonę.

– Nie martw się, poradzimy sobie – zapewniałem ją. – Po lekcjach pójdzie do świetlicy, a ja po pracy ją odbiorę. Przecież to tylko rok, szybko zleci… A potem, pomyśl… Będziemy mieli wreszcie zrobić remont, dziecku będzie lepiej, wygodniej, no i nie będziemy musieli jej odmawiać, gdy będzie chciała mieć to, co mają jej koleżanki – używałem zdroworozsądkowych argumentów. – Gdybym ja dostał taką szansę, nie zastanawiałbym się ani chwili.

– Będę tęsknić – chlipała mi w sweter. – Ale masz rację, wytrzymam.

– Moja dzielna żonka – pochwaliłem ją. – My też będziemy tęsknić. Ale są komunikatory, a Niemcy to nie koniec świata. Zawsze możesz przyjechać, albo my do ciebie, jak już się urządzisz.

A jednak było trudno

Byłem pełen optymizmu i nawet nie przeczuwałem, że bardzo szybko go stracę. Kiedy wyjechała, nagle wszystko zrobiło się trudne. Malwinka co wieczór płakała, że chce, żeby mama wróciła, a rano grymasiła, że wszystko robię „nie tak”.

– Tato, nie mogę iść do szkoły tak uczesana – krytycznie oceniła moje starania w pleceniu francuskiego warkocza.

– Wszystko zaraz się rozleci.

Córuś, lepiej nie potrafię – tłumaczyłem. – Ale jeśli uważasz, że źle, to może… kitka?

Propozycja została przyjęta bardzo niechętnie i już wiedziałem, że stoję przed problemem, bo sytuacja będzie się powtarzała co dzień. Miałem do wyboru: albo nauczę się pleść francuski warkocz, albo namówię córkę na ścięcie włosów. Ta druga opcja wydawała mi się bardziej realna. Łatwo nie było, więc dzień, w którym poszliśmy do fryzjera, uznałem za prawdziwe święto. Będzie jej wygodniej, lżej, a plecenie i gumki niszczą włosy, usprawiedliwiałem się sam przed sobą, patrząc, jak kolejne pasma włosów Malwinki spadają na podłogę. Na szczęście, fryzjerka była dobra w swoim fachu i nowa, modna fryzurka zyskała akceptację Malwiny. Już nie mogła się doczekać, kiedy pokaże ją mamie na Skypie.

– Ale się zdziwi – trajkotała podekscytowana, kiedy wracaliśmy do domu. – Może nawet mnie nie pozna?

– Pozna, pozna, wyglądasz tak samo, tylko ładniej – mrugnąłem do niej.

– To tak samo czy ładniej?

Udałem, że bacznie się jej przyglądam, po czym zawyrokowałem: „ładniej”, co uszczęśliwiło ją na tyle, że w domu nawet nie marudziła na pulpety ze słoika.

Rozmawialiśmy coraz rzadziej

Przez pierwsze miesiące rozmawialiśmy z Bożeną co wieczór, opowiadając sobie o tym, co nam się przydarzyło, o radościach i smutkach, sukcesach i porażkach.

Potem intensywność naszych kontaktów nieco spadała. Rozmowy stały się krótsze, bardziej przypominały wymianę niezbędnych informacji niż uczciwy dialog. Wieczorami oboje byliśmy już zbyt zmęczeni, żeby czerpać radość z takiej formy bycia razem. Początkowo nadrabialiśmy to w weekendy, ale kiedy żona zapisała się na kurs, żeby podnieść swoje kwalifikacje, również sobotnio-niedzielne pogawędki musiały zostać okrojone do minimum.

Dni mijały, i szybko, i wolno, taki paradoks. Szybko, bo miałem huk roboty. Wolno, bo tęskniłem. Rano musiałem przygotować córce śniadanie, iść do pracy, potem jakieś szybkie zakupy, odebrać Malwinę, zrobić obiad, pozmywać, wstawić pranie, przygotować kolację, czasem pomóc córce w lekcjach, jeszcze zmywanie, prasowanie… dzień zdawał się za krótki.

Nie nacieszyliśmy się sobą

Po trzech miesiącach Bożena przyjechała na długi weekend. Wydawało mi się, że w tym czasie ona przejmie ster domowych spraw w swoje ręce. Zawiodłem się.

– Jestem nieludzko zmęczona – oznajmiła, wyślizgując się z moich objęć. – Nie masz pojęcia, jak bardzo wymagający są moi pracodawcy.

Mnie też nie jest lekko – odważyłem się poskarżyć.

– Nie przesadzaj – zgasiła mnie. – Nie robisz nic ponad to, co ja robiłam, kiedy byłam w domu. A może nawet mniej – wymownie popatrzyła na brudne okno.

Wspólnie spędzone trzy dni minęły zdecydowanie za szybko. Nie zdążyliśmy nawet spokojnie porozmawiać, bo córka uszczęśliwiona przyjazdem matki nie odstępowała jej na krok. Poza tym miałem wrażenie, że Bożena unika otwartej rozmowy, moje próby zbywała półsłówkami, wykręcając się zakupami, córką, wreszcie zmęczeniem. Smutne, ale przez te miesiące oddaliliśmy się od siebie i żeby odbudować dawną bliskość, zabrakło czasu. W niedzielę po południu żona wyjechała z powrotem.

Doceniałem to, że mi pomaga

O dziwo, czas kolejnej rozłąki znosiłem lepiej. Może dlatego, że wdrożyłem się w obowiązki, a może z powodu Malwinki, która ze wszystkich sił starała się mi pomagać. Kochane dziecko. Jej umiejętności w prowadzeniu domu były skromne, ale zapał, jaki wkładała w przygotowanie posiłku czy upranie swoich rzeczy, był ogromny. Doceniałem jej wysiłki i gorąco chwaliłem, podkreślając, jak bardzo jestem z niej dumny.

Do naszego zwyczaju weszły poobiednie rozmowy, podczas których Malwinka zwierzała mi się ze swoich rozterek, a ja radziłem się jej w sprawach domowych jak „dorosłej”. Gadaliśmy, żartowaliśmy, wytykaliśmy sobie to czy tamto. Małe wpadki, takie jak przypalone kotlety czy przypadkowo zafarbowaną koszulę, zaczęliśmy uważać jedynie za powód do kpin i śmiechu.

– Dobranoc, moja mała gospodyni – powiedziałem, wchodząc do jej pokoju wieczorem, aby ucałować ją na dobranoc.

– Nie jestem mała – obruszyła się.

– Jak na domową gosposię to owszem – potargałem jej włosy. – Nie powinnaś mieć tylu obowiązków. Za „czasów mamy” nie garnęłaś się aż tak do pomocy…

Popatrzyła na mnie z poważną miną.

– Przed wyjazdem mama powiedziała, że teraz jestem jedyną kobietą w domu, i prosiła, żebym o ciebie zadbała.

Zrobiło mi się ciepło na sercu. Czyli wbrew moim obawom Bożena nadal się o mnie martwiła, a córka stara się ją zastąpić, tak jak umiała.

– Moje słoneczko, mój tu skarbie – rozczuliłem się. – Zawsze będziemy o siebie wzajemnie dbać. Nawet jak mama wróci.

Żona zmarła, a córka się załamała

Tydzień później dostałem wiadomość, że Bożena zginęła w wypadku. Tamte dni z trudem sobie przypominam. Nie wiem, jak przeszedłem przez procedury przetransportowania ciała do Polski, formalności związane z pogrzebem, przekazanie córce tragicznej wieści. Byłem nieprzytomny z bólu i zmęczenia, a nie mogłem pogrążyć się w rozpaczy, bo miałem Malwinkę, którą musiałem się zająć.

Zagłuszałam własne emocje, byle dać mojego dziecku jak najwięcej wsparcia, miłości i zrozumienia. Tym bardziej, że po pogrzebie zamknęła się w sobie, popadała w apatię, straciła apetyt i bardzo niechętnie wychodziła ze swojego pokoju. Martwiłem się o nią, ale początkowo uważałem, że trzeba dać jej czas na żałobę i oswojenie się z nową sytuacją. Miałem nadzieję, że czas faktycznie leczy rany. Niestety, z dnia na dzień było coraz gorzej.

Mimo moich starań, aby wydobyć córkę z marazmu, zdawała się coraz bardziej pogrążać w swoim świecie. Kiedy wracałem z pracy, zastawałem ją leżącą na łóżku ze słuchawkami na uszach, wśród porozrzucanych ubrań. Na biurku piętrzył się stos brudnych naczyń, a wypielęgnowane dotąd kwiaty schły zakurzone. Wreszcie nie wytrzymałem.

Próbowałem rozmawiać

– Malwinko,  tak nie można. Mama by tego nie chciała…

Popatrzyła na mnie pustym wzrokiem.

– Skąd możesz wiedzieć, czego chciałaby mama?

– Wiem, bo cię kochała i ja też cię kocham – próbowałem ją przytulić, ale odsunęła się jakby ze wstrętem. – Nie mogę patrzeć, jak się zadręczasz, zamykasz w pokoju jak w więzieniu. To jej życia nie wróci.

– Wiem – powiedziała ponuro. – Ale to myśmy ją zabili. Ty i ja…

Zmartwiałem. Nie miałem pojęcia, że moje dziecko o śmierć Bożeny obwinia siebie i mnie.

– Skarbie, co ty mówisz?

– Prawdę mówię! To myśmy chcieli, żeby tam pojechała i zarobiła dużo pieniędzy. Na remont. Na komputer. Na wypasioną komórkę. Na lepsze ciuchy. Gdyby nie to, żyłaby nadal! To nasza wina, że umarła! Moja! – wybuchnęła rozpaczliwym szlochem.

Kiedy chciałem ją objąć, uspokoić, gwałtownie odtrąciła moją rękę, odwróciła się plecami i naciągnęła na siebie koc, odgradzając się ode mnie. Nie wiedziałem, co zrobić. Nie chciałem jej tak zostawiać, ale czułem, że w tym momencie nie życzy sobie mojej obecności. Bałem się odejść. I bałem się jej narzucać. Nigdy wcześniej nie czułem się tak bezradny.

Miałem ogromną ochotę się upić, znieczulić alkoholem i zapomnieć choć na chwilę, że jestem na dnie rozpaczy. Już sięgałem do barku, ale zrezygnowałem. Nie mogę być pijany, kiedy Malwina jest w takim stanie. Usiadłem w fotelu i zatonąłem w myślach…

Nie wiedziałem, że jest tak źle

Wyczerpany emocjami zasnąłem. Kiedy otworzyłem oczy, było już cicho i ciemno. Jedynie spod drzwi łazienki sączyła się strużka światła.

– Malwinka? Jesteś tam? – zapukałem.

Odpowiedzi nie było. Poszedłem do pokoju córki, ale w łóżku też jej nie było. Zdenerwowany wróciłem pod łazienkę i szarpnąłem za klamkę. Drzwi były zamknięte od wewnątrz.

– Córcia, otwórz! – zawołałem.

Wytężyłem słuch i zdało mi się, że usłyszałem cichy jęk. Niewiele myśląc, wyważyłem drzwi. Malwinka leżała na podłodze, oczy miała zamknięte, a z jej nadgarstków sączyła się krew. 

– Dziecko! – rzuciłem się po ręczniki, aby zatamować krew. – Coś ty najlepszego zrobiła?!

Wybiegłem i natychmiast zadzwoniłem po pogotowie.

– Próba samobójcza. Nastolatka. Nieprzytomna – wyrzucałem z siebie komunikaty. – Przyjedźcie natychmiast. Podaję adres…

Gdy przyjechali ratownicy, zapakowali Malwinkę na nosze, podłączyli kroplówkę, okryli kocem termicznym i dopiero potem zapytali, co się stało. Zrelacjonowałem przebieg zdarzeń, ale widziałem, że patrzą na mnie podejrzliwie. Było mi to obojętne.

– Czy mogę z nią jechać?

– Nie mamy miejsca, to niemożliwe – padła sucha odpowiedź.

– Dokąd ją zabieracie?

Podali mi adres szpitala i zabierając nosze z Malwinką, wyszli.
Natychmiast wezwałem taksówkę i pojechałem za nimi. 

Lekarz pozbawił mnie złudzeń

Rozmowa z lekarzem, z której wynikało, że życiu Malwinki nic nie zagraża, nieco mnie uspokoiła. Musiałem jednak opowiedzieć mu o wszystkim, również o tym, że Malwinka obwinia siebie i mnie o śmierć matki. Lekarz tylko pokiwał głową.

– Nastolatki mają skłonność do wyolbrzymiania wszystkiego. System nerwowy nie jest w pełni ukształtowany, burza hormonów, nawet najmniejsze niepowodzenia są w stanie pchnąć ich do nieobliczalnych czynów, a co dopiero mówić o śmierci najbliższej osoby. Zatrzymamy córkę parę dni na obserwacji, ale już teraz wiem, że konieczna będzie konsultacja psychiatry i opieka psychologa. Współczuję panu.  Proszę jechać do domu, przespać się trochę i przyjechać jutro. Powinna być już przytomna, choć nie mogę zagwarantować, że będzie chciała z panem rozmawiać…

Zrobiłem, jak radził. Rano zapakowałem ulubioną piżamkę Malwinki, trochę kosmetyków, jej komórkę, a w sklepie kupiłem jakieś jogurty i owoce, które lubiła. Tak objuczony wkroczyłem do szpitala.
Zanim wpuszczono mnie do sali, gdzie leżała córka, zatrzymała mnie miła pani doktor.

– Proszę jej długo nie męczyć, jest bardzo osłabiona. I żadnych wyrzutów. Ona potrzebuje spokoju i miłości.

Kiedy zobaczyłem Malwinkę, podłączoną do kroplówki, leżącą w za dużej szpitalnej koszuli, łzy zakręciły mi się w oczach. Wydawała się taka krucha, taka maleńka. Nie wiem, czy spała, oczy miała zamknięte.

– Kocham cię, córeczko – szepnąłem. – Przyniosłem ci kilka drobiazgów. Odpoczywaj, wszystko będzie dobrze. Gdybyś czegoś potrzebowała, zadzwoń.

Nie wiem, czy to słyszała. Nie otworzyła oczu, nie odezwała się ani słowem.

Musiałem ją ratować

Po kilku dniach, równie milczącą i bladą, odebrałem ją ze szpitala. Już wcześniej rozmawiałem z klinicznym psychologiem, który sugerował, iż najlepiej by było, gdybym na jakiś czas umieścił córkę w prywatnym ośrodku terapeutycznym. Dzięki wypłaconemu z Niemiec ubezpieczeniu mogłem sobie na to pozwolić.

– Mam dla ciebie niespodziankę – uśmiechnąłem się do niej krzepiąco, gdy znaleźliśmy się w domu. – Pojedziesz na parę tygodni do fajnego miejsca. Las, jezioro, rówieśnicy. Podobno nawet konie tam mają. Spodoba ci się…

Jej reakcja mnie zaskoczyła.

Chcesz się mnie pozbyć z domu? Tak jak mamy?! – krzyknęła mi prosto w twarz. – Myślisz, że nie wiem, że chcesz sobie na nowo życie ułożyć? Trzeba było mnie nie ratować…

– Dziecko! Co ty mówisz? – aż się zachłysnąłem, zszokowany takim oskarżeniem. – Nie ratować…? Tylko ty się dla mnie liczysz! Mam tylko ciebie! Zrozum, że twoje życie, zdrowie i szczęście są dla mnie najważniejsze. Rozumiesz? Wierzysz mi?

Nie odpowiedziała, ale miałem wrażenie, że zawstydziła się swego wybuchu, bo niemrawo kiwnęła głową.

Musieliśmy zacząć żyć od nowa

Kiedy Malwinka była w ośrodku, miałem czas przemyśleć wiele spraw. Wyrzucałem sobie, że musiało dojść niemal do tragedii, abym zaczął szukać pomocy dla córki. Mogłem przecież dużo wcześniej skontaktować się z psychologiem. Zabrakło mi empatii. Nie umiałem wczuć się w sytuację osieroconego dziecka. Teraz postanowiłem to naprawić. Nie dzwoniłem do Malwinki, choć byłem w stałym kontakcie z prowadzącym ją terapeutą. Zapewniał mnie, że to dobre rozwiązanie i że córka sama do mnie zadzwoni, kiedy będzie gotowa na rozmowę. Na razie nadal jest pogubiona i negatywne emocje ciągle jeszcze biorą górę, ale pracuje nad sobą i widać postępy.

Tęskniłem za nią, ale rozumiałem, że jej powrót do zdrowia psychicznego to proces, który musi trwać. Jednak zrozumienie to jedno, a przemożna chęć usłyszenia głosu własnego dziecka to drugie. Nieraz wydawało mi się, że dłużej nie wytrzymam i zadzwonię. Jednak zawsze, w ostatniej chwili, udawało mi się odłożyć telefon. Moja cierpliwość została nagrodzona. Któregoś dnia wieczorem Malwinka zadzwoniła.

– Cześć, tato. Co u ciebie? – głos miała nieco niepewny, ale brzmiał pogodnie.

– Wszystko w porządku, dobrze cię słyszeć. Jak się czujesz? – starałem się mówić spokojnie, choć serce mi wariowało.

– W porządku. Niedługo będę mogła wrócić do domu i do szkoły.

– Czekam na ciebie. Bez ciebie nic nie jest takie samo…

– Tato… – urwała, jakby to, co chciała powiedzieć, było trudne.

– Tak, kochanie? – zachęciłem ją.

– Przepraszam… przepraszam za wszystko… Kocham cię.

Piękniejszego wyznania nie mogłem usłyszeć.

– Ja też cię kocham, córeczko. Daj znać, kiedy można cię odebrać.

– Dobrze. Muszę kończyć, za chwilę mamy kolację. Do zobaczenia…

– Pa – szepnąłem i rozpłakałem się.

Kiedy dowiedziałem się, że Malwinka może wracać do domu, pojechałem załatwić jeszcze jedną sprawę. Za poradą psychologa postanowiłem wziąć psa ze schroniska. Dla nas. Córcia zawsze kochała zwierzaki i marzyła o piesku, ale uważaliśmy z żoną, że nie mamy warunków na zwierzaka, Malwinka jest za mała na tak dużą odpowiedzialność, a nam się nie paliło do kolejnego obowiązku.

Teraz uznałem, że nowy członek rodziny i obowiązki z nim związane pozwolą Malwince uporać się z traumą. Jestem bardzo ciekaw, jaką minę zrobi, gdy go zobaczy…

Czytaj także: „Przed ślubem wystartowaliśmy z budową domu na działce teściów. To był ich spisek, a teraz jestem bez kasy i narzeczonego”
„Ślub dla kredytu, kochankowie dla uciech, a dzieci dla interesu. Nie ma drugiego tak zgodnego małżeństwa, jak nasze”
„W pracy załatwiałam prywatne sprawy, robiłam zakupy i czytałam ploteczki. Ktoś na mnie doniósł i mam przechlapane”

 

Redakcja poleca

REKLAMA