Cicha muzyka sączyła się z radia, na okrytych pledem kolanach leżała otwarta książka. Wszystko było tak jak lubię, ale tylko przez chwilę. Gdzieś w domu trzasnęły drzwi, któryś z wnuków krzyknął alarmująco: „dziadku!”, burząc mój spokojny świat, w który chętnie uciekałem. Kolejny wrzask i łomot zachęcił mnie do szybkiej interwencji, zanim chłopcy pourywają sobie głowy.
Ludzie mówili, że jestem szczęściarzem, nie ma to jak starość przy córce, zawsze ktoś poda szklankę wody. Tylko że ja nie byłem spragniony, jeżeli już, to świętego spokoju. Kocham Agatę, wnuki, z Kamilem całkiem dobrze się dogaduję, lecz młodzi są tacy hałaśliwi. I dobrze, cieszą się życiem, lecz teraz, na starość, przydałoby mi się trochę spokoju.
Wycofywałem się więc do swojej części domu i starannie zamykałem za sobą drzwi. Nie chciałbym wam przeszkadzać, mówiłem, ukrywając prawdziwy powód, który mógłby być źle zrozumiany. Kocham moją rodzinę, niemniej bardzo cenię sobie chwile melancholijnej zadumy. O ile nie są przerywane kocimi wrzaskami…
Okna mojego pokoju wychodzą na ogród, w którym dzikie koty urządzają sobie wiosenne harce. Strasznie się rozmnożyły, wszystko przez dwie okoliczne karmicielki, które omijałem szerokim łukiem. Według mnie, jeśli kobieta zajmuje się takimi sprawami zamiast domem, jest dziwaczką, starą panną albo jednym i drugim. Zawsze uchylałem grzecznie czapki, kiedy mijałem kociary, lecz trzymałem się od nich z daleka. Wyglądały paradnie pochylone nad zgrają półdzikich oberwańców, które kręciły się wokół nich, jakby były całkiem oswojone.
– Mądre są, wiedzą, od kogo mogą spodziewać się pomocy, to wdzięczne stworzenia – usłyszałem raz od jednej karmicielki kotów, gdy przypadkowo skrzyżowałem z nią wzrok.
Mruknąłem coś w odpowiedzi i szybko odszedłem, żeby broń Boże, kobiecina się nie rozgadała. Po powrocie do domu sprawdziłem, czy okno w piwnicy jest dobrze zamknięte, bo jakby jeden z drugim dachowiec wlazł do środka i nabrudził, chyba by mnie szlag trafił.
One rozpoznają dobrego człowieka
Zapomniałem o kociej sprawie, aż tu któregoś razu patrzę, okno jest uchylone – pewnie Agata postanowiła przewietrzyć pomieszczenie. Nie lubię jak na noc dom stoi otworem dla złodziei, więc poszedłem zamknąć. Ledwie zszedłem po schodach, usłyszałem coś jakby popiskiwanie. Szczury się zalęgły! – pomyślałem ze zgrozą, chciałem nawet zawołać Kamila, żeby usunął miot gryzoni, lecz po namyśle postanowiłem najpierw sprawdzić.
W kącie, pod stertą gratów, znalazłem coś niebywale brzydkiego. Były cztery, wszystkie jeszcze ślepe, pokryte rzadkim, przylizanym futrem. Pełzały niemrawo, walcząc z ciężarem głów, których nie umiały utrzymać w równowadze. I wszystkie popiskiwały jak myszy… Koci miot, chyba najwyżej kilkudniowy.
Trzeba się ich pozbyć – pomyślałem niechętnie, bo nie mam natury mordercy. Ale mus, to mus. Zebrałem się w sobie, i chociaż trochę się brzydziłem, przełożyłem pierwszego kociaka do tekturowego pudełka. Potem poproszę Kamila, żeby zawiózł je do uśpienia.
Wtedy pojawiła się ona. Myślałem, że będzie bronić młodych, ale kotka miauknęła i otarła się o moje nogi. Potem zajrzała do gniazda, dotknęła nosem każdego kociaka, po czym spojrzała na mnie pytająco. Zorientowała się, że ukradłem jej dziecko. Zrobiło mi się głupio, przecież nie jestem złym człowiekiem, a w każdym razie lubię tak o sobie myśleć.
– Masz swojego szczura – włożyłem lejące się ciałko z powrotem do gniazda i z obrzydzeniem wytarłem ręce o spodnie.
Kotka zamruczała i znów przewinęła się wokół nóg. Chyba miała nadzieję na coś do jedzenia.
– Nic dla ciebie nie mam – pokazałem jej puste ręce.
Zrozumiała, bo opuściła ogon i weszła do gniazda, moszcząc się obok piszczących stworzeń, które w żaden sposób nie przypominały normalnych kotów. Zostawiłem ją i poszedłem na górę spytać Kamila, czy nie rozprawiłby się z kocią rodziną, bo ja jakoś straciłem do tego chęć. Zięcia nie było, więc egzekucja została chwilowo odroczona. A skoro tak, to nie będę trzymał żywych stworzeń o suchym pysku, wziąłem z lodówki trochę wędliny, mleko i zaniosłem kotce. Czekała na mnie przy schodach, jakby spodziewała się, że jednak wrócę. Postawiłem na ziemi talerzyk.
– Jedz, chudzino – zachęciłem ją.
Musiała być głodna, ale zanim zabrała się do jedzenia, zrobiła wdzięczną ósemkę między moimi nogami. „One wiedzą, od kogo mogą spodziewać się pomocy”, przypomniałem sobie słowa karmicielki kotów. Pogłaskałem z wahaniem jedzącą kotkę, odpowiedziała głośniejszym mruczeniem.
Nie powinienem się do niej przyzwyczajać, pomyślałem, bo przecież planowałem ją przegnać, a młode uśpić. Nie mogłem jednak odejść, zanim kotka nie skończy jeść, musiałem zabrać talerzyk. Z ciekawości zajrzałem do gniazda. Kotka zauważyła moje manewry i podbiegła do dzieci.
Okręciła się w miejscu, legła między nimi. Cztery pary głodnych, trzęsących się z pożądania pyszczków wystrzeliły w kierunku brzucha karmicielki. Po chwili wszystkie przylizane oseski ciamkały mleko, od czego zresztą wcale im urody nie przybyło. Jednak widok chwytał za serce, postanowiłem nic nie mówić Kamilowi.
Nazwałem ją Mela
Kupiłem kilka saszetek karmy i codziennie zanosiłem je ukradkiem do piwnicy. Otworzyłem okno, żeby Mela miała świeże powietrze – u siebie w pokoju też uchylam dolny lufcik, wiem, jak ciężko jest zasnąć, kiedy jest duszno… Mam czujny sen, toteż którejś nocy całkiem się rozbudziłem, słysząc ruch przy oknie.
Złodzieje?! Zanim zdążyłem zapalić światło, coś ciężko zeskoczyło na podłogę. Krąg światła wyłowił z mroku Melę. Kotka, nie zaszczyciwszy mnie spojrzeniem, podeszła do uchylonej szuflady komody, w której trzymam bieliznę. W pysku niosła coś dużego, co złożyła ostrożnie na moich kalesonach.
– A psik! – zawołałem, ale ona nie miała czasu mnie słuchać.
Smyrgnęła z powrotem przez lufcik, zostawiając trzy piszczące kociaki umoszczone w moich niewymownych. Po chwili pojawiła się w oknie, transportując z trudem czwartego. Małe były niewydarzone. Sporo podrosły, wyglądały jak grube kluski z wielkimi głowami, ale nadal nie potrafiły chodzić. Uszy miały dziwnie przyklapnięte, pełzały i popiskiwały, może coś im było? Postanowiłem rano wynieść je do piwnicy, nie mogły przecież mieszkać ze mną.
Chciałem opowiedzieć o wszystkim córce, ale zaraz wyobraziłem sobie, jak się ubawi, zastawszy koty w moich kalesonach, więc dałem spokój. Poradzę sobie sam. Rankiem Mela gdzieś polazła, zostawiwszy mi swoje dzieci. Matka to matka, nawet kocia, nie mogłem pod jej nieobecność przenosić kociaków, nie wypadało zawieść okazanego zaufania.
Małe poszły do ludzi, Mela została
Poszedłem do sklepu po karmę, wracając, położyłem też trochę dla dzikusów, niech mają głodomory. Ktoś musi pilnować, żeby w piwnicach nie zalęgły się szczury, a nie wszystkie bezdomniaki miały tyle szczęścia co moja kotka.
Kiedy wróciłem, Mela siedziała koło szuflady i mruczała przy tym głośno, od czasu do czasu gardłowo pomiaukując. Już wcześniej zauważyłem, że w ten sposób woła dzieci. Nagle nad brzegiem szuflady ukazała się para całkiem zgrabnych uszek, a po chwili na świat wyjrzał cały koci pyszczek.
Jego właściciel wytrzeszczał z wysiłkiem niemowlęco granatowe ślepka, ale poza tym wyglądał jak prawdziwy puchaty kociak. Ulżyło mi. Chociaż jeden był zdrowy. Nagle kotek dostał dubla z tyłu i obok pojawiła się druga kocia mordka, kubek w kubek podobna do matki. Po chwili z szuflady wysypał się cały miot, niezdarnie lądując na podłodze.
Jak tylko kociaki poczuły pod łapkami twardą powierzchnię, przeszły nagłą przemianę. Najodważniejszy ruszył śmiesznym galopkiem do matki, reszta próbowała go naśladować. Całkiem dobrze im szło. A więc tak się to robi! Niezdarny miot Meli zmienił się w stadko uroczych kociąt, nie mogłem oderwać od nich wzroku.
Kociaki szybko nabrały wigoru, dokazywały bez przerwy, a największym powodzeniem cieszył się wielki wazon siwak, na który wszystkie naraz wspinały się z wysiłkiem, by wpaść do wnętrza z nieprzyjemnym głuchym odgłosem. Nie mogłem na to patrzeć, więc położyłem wazon na boku, co jeszcze przydało mu atrakcyjności.
Skrywana kocia tajemnica wydała się niebawem
– Dziadek ma kota! – krzyknął Jerzyk, który któregoś dnia zapędził się do mnie w ucieczce przed bratem.
– Jak ty mówisz o dziadku, natychmiast przeproś! – w drzwiach pojawił się Kamil. – O kurczę, dziadek ma kota – zawołał zupełnie jak jego syn.
– Nie mów tak do taty – za nimi pojawiła się Agata.
Zaskoczeni patrzyli na Melę, a Mela na nich. Nagle ich uwagę przykuł siwak, który potoczył się po podłodze napędzany żywiołową zawartością. Z ciemnej czeluści dzbana wychynął ciekawski nosek, ale się szybko schował. Jerzyk westchnął, Agata zachichotała. W dzbanku zakotłowało się, ukazał się ruchliwy ogonek, a potem jego właściciel, wypchnięty bezpardonowo przez rodzeństwo.
– Jakie śliczne kotki, czy to nasze? – ucieszył się Jerzyk.
– Tak jest – przytaknąłem.
Nie była to do końca prawda, kocięta szybko znalazły domy, ale Mela została ze mną. Lubię jej ciche towarzystwo. Spędzamy razem spokojne chwile, tylko książkę muszę teraz trzymać w ręku, bo na kolanach leży kotka.
Czytaj także:
„Mój dziadek całe życie kochał inną kobietę. Z babcią ożenił się z przymusu, bo nikt inny jej nie chciał”
„Miłość, której nie niszczy czas, istnieje. Udowodnił to mój dziadek, który odnalazł ukochaną po siedemdziesięciu latach”
„Dopiero po śmierci babci odkryłam, że mój dziadek… nie był moim dziadkiem. Tego prawdziwego spotkała tragedia”