„Córka ma żal, że zepsułam jej >>wesele<<. Ja tylko powiedziałam prawdę, to jej mąż mnie wyprosił z przyjęcia”

Matka, która nie odzywa się z córką fot. Adobe Stock, olezzo
„Miałam poważne wątpliwości, czy jechać na przyjęcie. A jeszcze ta Monika, która wdzięczyła się na prawo i lewo, jakby to ona była najważniejsza w tym dniu. Czułam się jak piąte koło u wozu. Nic mi nie pasowało".
/ 30.05.2021 19:57
Matka, która nie odzywa się z córką fot. Adobe Stock, olezzo

Alkohol jest dla ludzi, ale tylko mądrych, mawiała moja babcia. Zawsze o tym pamiętałam i nigdy nie zdarzyło mi się przekroczyć tej cienkiej granicy, między dobrą zabawą, a upiciem się i utratą kontroli nad sobą. Ale przyszedł taki moment, ten jeden jedyny raz w życiu, że nie zachowałam ostrożności. Tym momentem był ślub mojej córki.

Wszystko już było zaplanowane

Sześć lat temu, w maju, moja 25-letnia wówczas córka postanowiła wyjść za mąż. Która matka nie cieszy się z takiej decyzji dziecka, tym bardziej, że jej przyszły okazał się sympatycznym, urodziwym mężczyzną, starszym o 8 lat, z dobrym zawodem... Nic więc dziwnego, że radość moja była ogromna.

Odbyły się zaręczyny, ustaliliśmy termin ślubu na wrzesień, nie było tylko jeszcze decyzji co do miejsca, w którym miałaby odbyć się ceremonia. Młody chciał ją zorganizować u siebie, a córka u siebie. Problem w tym, że jego wieś od naszej dzieliło ponad 300 kilometrów. Tak duża odległość to kłopot i dla gości i dla gospodarzy. Koszt wesela rośnie, bo trzeba wynająć hotel, a i podróż kosztuje niemało.

W końcu młodzi zdecydowali, że zorganizują tylko małe przyjęcie dla najbliższej rodziny i świadków.
Przyznam, że ucieszyła mnie ta wiadomość. Nie byłam zwolenniczką hucznych wesel, zaciągania kredytu na ten cel, jak to robią inni, a potem zaciskania pasa, bo trzeba płacić raty.
– Mamusiu, zrobimy przyjęcie u nas – oświadczyła moja Justyna. – Przyjedzie tylko ojciec Artura z macochą, siostra z mężem i nasi świadkowie.
– Świetnie, córciu – odparłam uradowana. – Z naszej strony też nie będzie dużo osób, tylko babcia, wujek z ciocią, twój brat z żoną, no i oczywiście ja z moim partnerem Kubą.

W sumie naliczyłam 13 osób. „Jakoś się pomieścimy” – uznałam.

W wakacje zabraliśmy się za pierwsze przygotowania do przyjęcia. Przyjechał narzeczony córki i zaczęliśmy odnawiać pokoje. W międzyczasie ja i Justyna biegałyśmy po sklepach, aby skompletować zastawę, pościele itp. Roboty było sporo, ale do końca lipca uporaliśmy się ze wszystkim.

Młodzi zaklepali termin w urzędzie stanu cywilnego i wszystko wydawało się iść we właściwym kierunku. Dręczył mnie tylko jeden problem – jedzenie. Od dawna już nie gotowałam w domu, bo tam, gdzie pracowałam, była świetna stołówka, posiłki prawie jak domowe i bardzo tanie. Nawet na niedziele zabierałam obiad w termosie. Córka też korzystała z tej stołówki, więc trochę odwykłam od kucharzenia, a na wesele, wiadomo, trzeba wszystko przygotować wykwintnie i odpowiednio podać, żeby gościom smakowało i nie obgadali potem gospodarzy za plecami.
– Justynko, na tyle osób ugotować, to chyba nie dam rady – zwierzyłam się córce. – To nie tylko obiad w dzień wesela, zimne przekąski, ciasta, ale też jedzenie na drugi, a może i na trzeci dzień, zależy jak długo goście u nas zostaną. Poza tym, gdzie to wszystko trzymać, lodówka jest tylko jedna, kuchnia mała...
– No, to zamówmy catering – podpowiedziała Justyna. – Wyjdzie trochę drożej, ale bez roboty, zużycia gazu, prądu i ty mamo się nie umęczysz.

Kamień spadł mi z serca. Teraz pozostało tylko rozeznać się w ofertach i zdecydować, którą wybrać.
Z tym nie było większego problemu. W okolicy jest sporo pensjonatów, więc pojechałam do kilku i wybrałam jeden, ze świetną kuchnią i przystępnymi cenami. Zamówiłam posiłki na dwa dni. Dałam zadatek i zadowolona wróciłam do domu.

Artur odjechał, a nam z córką został jeszcze tylko zakup sukni ślubnej. Wybrałyśmy się więc razem do miasta. Justyna nie chciała jakieś drogiej kreacji, tylko coś skromnego. Udało nam się kupić śliczną długą suknię, w kolorze kremowym, z koronkowym bolerkiem, do tego ażurowe buciki, stroik do włosów i to za niewielkie pieniądze. Córka odebrała zamówione wcześniej obrączki, wysłała gościom zaproszenia i wszystko było już zapięte na ostatni guzik.

Jakieś 2 tygodnie później zadzwonił Artur z wiadomością, że jego ojciec jest w szpitalu i na pewno na wesele nie przyjedzie, bo lekarze nie dają nadziei na szybkie wyzdrowienie.
– To co – mówię do córki – trzeba odwołać ślub?
– Yyy, nie wiem – odpowiedziała wyraźnie zakłopotana. – Porozmawiam z Arturem, niech on zdecyduje.

Na decyzję Artura czekałyśmy następne 2 tygodnie. Dzwonił dość często, ale nic nie mówił o odwołaniu ślubu. „Przeżywa ciężkie chwile” – myślałam. „Ojciec chory, to nie ma głowy do takich spraw”. Aż pewnego dnia zadzwonił powiedzieć, że ojciec nie żyje.

– Wypada, żebyś pojechała na pogrzeb – doradziłam.
Córka zebrała się więc szybko. W pracy wzięła 2 tygodnie urlopu i pojechała. Na dworcu, przed wyjazdem zapytałam ją, tak gwoli informacji.
– Chyba szybko wrócisz albo razem wrócicie, bo do ślubu już blisko?
– Zdzwonimy się, mamo – odpowiedziała i wsiadła do pociągu.

Czy ona na głowę upadła?

Zadzwoniła po kilku dniach:
– Mamo, ślub będzie tutaj, w Siedlcach – oznajmiła jakby nigdy nic. – Artur już wszystko załatwił. Nie zapraszamy nikogo, tylko świadków, no i ciebie z Kubą.
– Jak to załatwił, przecież na termin czeka się przynajmniej miesiąc?
– Artur ma tu znajomości i udało się bez czekania.
– A wasze dokumenty złożone w naszym urzędzie?
– Są już przesłane tutaj – odpowiedziała. – Tylko mamo, podzwoń do naszej rodziny i odwołaj zaproszenia.

Zagotowało się we mnie.
Ty chyba z choinki się urwałaś. Ja mam dzwonić? Czy to mój ślub? A czemu nie możecie przyjechać do nas, tak jak to było zaplanowane? Wydałam tyle pieniędzy na malowanie, na nowe obrusy, firanki, przecież tego nie musiałam robić ani kupować, a zadatek na catering? Przecież już mi go nie zwrócą.

Justyna wysłuchała moich pretensji i na koniec powiedziała.
– Och, mamo, nie panikuj, wiem, że ty potrafisz wszystko załatwić. Czekam na was w piątek.
– Dziecko, a co tam będziemy jeść, na tym waszym weselu, kto ugotuje?
– W czwartek przyjeżdżają świadkowie, to zrobimy z koleżanką coś do jedzenia.
– Justysiu, przecież twoją świadkową miała być nasza Ewunia, a widziałam się z nią wczoraj i nic nie mówiła, że jedzie. Może ją zabiorę?
– Nie, mamo, Ewy nie będzie na ślubie, mam inną koleżankę za świadka.
– A można wiedzieć którą? – spytałam zaciekawiona.
– Monikę – usłyszałam i ręce mi opadły.
– Zaprosiłaś Monikę?! Już nie miałaś kogo, tylko taką lafiryndę? Dziecko, na głowę chyba upadłaś?
Mamo, to mój ślub i ty mi nie będziesz wybierać świadków. Do zobaczenia.

Odłożyłam słuchawkę i usiadłam jak rażona piorunem. Nie lubiłam Moniki, bo to była dziewczyna o nie najlepszej reputacji. Gdy miała 16 lat związała się z żonatym mężczyzną, rzuciła szkołę, zaszła w ciążę, urodziła dziecko i podrzuciła je matce. Następnie wyjechała do Irlandii i przed rokiem wróciła jak wielka dama. Szpanuje samochodem, ciuchami, a jak na to zarobiła, Bóg raczy wiedzieć. Dziecko nadal chowa jej matka, a ona od czasu do czasu rzuci tylko jakiś grosz.

Był czas, że moja córka bardzo źle się o niej wyrażała, a tu nagle zaprosiła ją na świadka. Byłam wściekła. Nie miałam ochoty siedzieć przy jednym stole z tą pannicą.

Cała ta sytuacja zaczęła mi przypominać jakąś groteskę. Były momenty, że w ogóle nie chciałam jechać na ten ślub. Nawet rzeczy martwe robiły mi psikusa. Na dwa dni przed wyjazdem zepsuł mi się samochód. Mechanik obiecał, że na czwartek wieczór będzie do odebrania. Potem okazało się, że nie dostał brakującej części. O mało szlag mnie nie trafił, bo miałam być w Siedlcach już w piątek.
Zadzwoniłam do córki i powiedziałam w czym rzecz.
– Nie ma sprawy, przyjedź w sobotę prosto na ślub do urzędu, na 13:00.

W piątek odebrałam samochód dopiero pod wieczór. Planowałam wyjechać wcześnie rano. Po drodze miałam zabrać jeszcze mojego partnera. Umówiłam się z nim, że o 8 rano ma być gotów. Przyjechałam o czasie.
– To już? – usłyszałam na powitanie.
– O matko, a ja jeszcze w proszku...
Kuba grzebał się jak mucha w smole. Czekałam w przedpokoju, a on jeszcze szukał krawata, skarpetek, bo co wziął do ręki, to mu nie pasowało.

Wyjechaliśmy od niego z dużym opóźnieniem. Była to już godzina szczytu, więc na drodze panował duży ruch. Co chwilę korki, postoje, potem zaczęły się objazdy, ruch wahadłowy... Myślałam, że się ugotuję z nerwów. Co chwilę zerkałam na zegarek.
– Nie zdążymy. Już po jedenastej, a przed nami jeszcze połowa drogi.
– Nie denerwuj się – uspokajał mnie Kuba. – Już niedaleko.

Była dokładnie 13, gdy wjechaliśmy do miasta.
– No dobra, gdzie ten urząd? – rzuciłam do Kuby.
Zanim go znaleźliśmy, zanim zaparkowaliśmy i dobiegliśmy do urzędu, młodzi już wychodzili. Justyna miała łzy w oczach, gdy mnie zobaczyła.
Dziękuję” ci, mamo, wszyscy zdążyli, tylko ty nie – powiedziała. – Byliśmy na ślubie jak dwie sieroty.

No tak, ojciec Artura nie żyje, macocha nie przyszła, Justyna swojego ojca nie zaprosiła, a mama się spóźniła. Było mi wstyd. Nie tak miało to wyglądać.

Potem, kiedy składałam młodym życzenia spotkał mnie afront ze strony zięcia.
– Arturku – powiedziałam. – Możesz mówić do mnie „mamo”.
Sądziłam, że powie „oczywiście, miło mi”. Niestety, usłyszałam coś innego:
– Przykro mi – powiedział. – Matkę miałem tylko jedną. Tego słowa ode mnie na pewno nie usłyszysz.

Poczułam się, jakby dał mi w twarz i to publicznie, przy świadkach. Pomyślałam, że jeśli nie chciał tak się do mnie zwracać, to mógł powiedzieć mi to na osobności. Odsunęłam się na bok, udając, że czegoś szukam w torebce, bo nie chciałam, żeby ktokolwiek widział moje łzy. Atmosfera zrobiła się ciężka. Miałam poważne wątpliwości, czy jechać na przyjęcie. A jeszcze ta Monika, która wdzięczyła się na prawo i lewo, jakby to ona była najważniejsza w tym dniu. Czułam się jak piąte koło u wozu. Nic mi nie pasowało. Z jednej strony miałam poczucie winy za spóźnienie, z drugiej – wszystko było nie tak, jak sobie wyobrażałam.
– Wsiadajcie do samochodów, zapraszam do nas – odezwał się zięć.
– Mamo, jedziecie? – spytała córka.
– Bo masz taką minę, jakbyś chciała wracać do domu.
– Skoro już tu jesteśmy, to jedziemy – odparłam.

W domu u Artura z początku było nawet miło. Robiliśmy zdjęcia na podwórku, nad rzeką, w domu, potem był toast szampanem, jeszcze raz życzenia. Wręczyłam młodym kopertę z dość sporą sumą pieniędzy. Nastrój się trochę poprawił. Jedno mnie tylko martwiło. Na stole oprócz ciasta i zimnych przekąsek nie było nic na gorąco. Stało za to kilka butelek wódki, wina i piwo.

– Justynko – szepnęłam córce na boku. – Będzie coś konkretnego do jedzenia?
Spuściła wzrok i speszona powiedziała.
– Raczej nie. Mam jeszcze sałatkę grecką, mogę dokroić wędlin, sera, ciasta.
– Nic nie przygotowałaś? Jest tyle alkoholu, a na stole pusto, przecież tak nie można. Dałam ci tysiąc złotych na przyjęcie, czemu nic nie ugotowałyście, obiecałaś, że z Moniką będziecie kucharzyć. W końcu jest tu tylko 6 osób. Jakieś kotlety, bitki, ziemniaki, surówkę, albo chociaż gulasz mogłyście przygotować. Kuba jest głodny, ja też. Masz jakieś mięso w lodówce, to za godzinę zrobię obiad.
– Nie, nie mam nic – usłyszałam. – Jest tylko wędlina. Do sklepu daleko, a każdy już coś wypił, więc nie ma komu pojechać do miasta.

Podała sałatkę grecką, szynkę, kabanosy, żółte sery i przy tym się gościliśmy. Umówiłam się z Kubą, że na wszelki wypadek jedno z nas nie będzie pić alkoholu, bo nie wiadomo, czy nie będziemy musieli wcześniej wyjechać.
– To ślub twojej córki, ty sobie drinkuj, a ja nie muszę – powiedział Kuba.

Wszystko byłoby dobrze, gdyby po pewnym czasie nie zaczęła się dyskusja na temat wychowania dzieci, odpowiedzialności rodzicielskiej itp. Rozmowa była rzeczowa, konstruktywna, dopóki nie włączyła się Monika. Mówiła tak, jakby wszystkie rozumy pozjadała i sama była wzorową matką. Powstrzymywałam się, by nic nie powiedzieć, ale aż mnie język świerzbił, bo plotła takie androny, a wiadomo przecież, jaka z niej matka.

Zięć tylko dolewał alkoholu i wznosił toasty. No i chyba wypiłam o jeden kieliszek za dużo, bo puściły mi hamulce, nie wytrzymałam i zgasiłam Monikę jednym zdaniem:
– Dziecko, żeby wygłaszać teorie na temat wychowania dzieci, to samej trzeba najpierw wychować swoje i być odpowiedzialną matką – powiedziałam.

Monika poderwała się od stołu i, płacząc, wybiegła na balkon, a za nią moja córka, zięć i drugi świadek. Zostaliśmy z Kubą sami przy stole. Po chwili wrócił zięć, stanął przede mną i uderzając pięścią w stół, oświadczył podniesionym głosem:
Nie pozwolę, żeby ktokolwiek obrażał w moim domu moich gości.
– To znaczy, że mnie wypraszasz? – spytałam, podnosząc się z miejsca.
– Jak przeprosisz Monikę, to możecie zostać – odpowiedział butnie.
– Drogi zięciu – wycedziłam przez zęby. – Moniki nie przeproszę, bo powiedziałam jej prawdę, a z tobą brudzia nie piłam, żebyś zwracał się do mnie per „ty”. Kuba, wychodzimy – zwróciłam się do mojego partnera. – Nic tu po nas.

Zięć został z otwartą gębą, a my wyszliśmy. Gdy byliśmy już przy samochodzie, przybiegła do nas moja córka. Prosiła, żebyśmy zostali, że Artur jest już wstawiony i on tak nie chciał...
– Dziecko, bardzo mi przykro, ale on mnie wyprosił, zachował się jak cham. Wracam do domu, a ty zostań, tylko jest mi cholernie przykro. Nie sądziłam, że zostanę tu tak potraktowana. Oby ciebie twój kochany mąż tak nie traktował.

Córka ma do mnie wielki żal, że popsułam jej przyjęcie, że ubliżyłam koleżance, że sprowokowałam męża, że, że, że… Będzie już 6 lat, jak się do mnie nie odzywa. Wiem, że gdybym wtedy mniej wypiła, na pewno trzymałabym język za zębami, ale... z drugiej strony, co ja takiego złego zrobiłam? Powiedziałam tylko kilka gorzkich słów prawdy.

Czytaj także:Postanowiłam uciec z naszego domu na wsi. Wszystko zaczęło się od... awantury o rodzaj makaronuSzewc bez butów chodzi. Mój mąż był zaangażowanym wychowawcą, ale olewał własnego synaZamiast zajmować się dzieckiem siostry, wolałam opiekować się psem mamy

Redakcja poleca

REKLAMA