Przyznaję, nie byłem dobrym mężem – zdradzałem, zaniedbywałem i lekceważyłem swoją żonę. Kiedy zaszła w ciążę, zarzuciłem jej, że to pewnie nie moje dziecko. Szczerze? Nie wiem dlaczego. Pewnie dlatego, że po prostu byłem sukinsynem bez zasad i honoru. W moim świecie, a właściwie półświatku, kobiet się nie szanowało i im nie ufało. To my, mężczyźni, robiliśmy interesy, zawieraliśmy sojusze albo prowadziliśmy wojny o wpływy. Kobiety były dla nas jedynie wyznacznikiem statusu.
Inga zgłosiła się na casting dla modelek w agencji prowadzonej przez jednego z moich kontrahentów. Przedstawił mi dziewiętnastolatkę o twarzy jak wykutej z kamienia i posągowych kształtach. Spodobała mi się. Zostałem jej sponsorem. Dobrze nam się gadało, Inga świetnie się prezentowała przy moim boku, więc chciałem, żeby została moją żoną. Wiedziałem, że ta dziewczyna z prowincji, pochodząca z patologicznej rodziny, w życiu nie dostanie lepszej propozycji. To ja ją stworzyłem i zaoferowałem życie na poziomie, jakie dotąd oglądała tylko w telenowelach. Zgodziła się i zmieniła status z mojej dziewczyny na żonę.
Oczywiście nie oznaczało to, że odtąd była moją jedyną kobietą. Wciąż spotykałem się z modelkami i innymi pięknymi dziewczynami. W naszym szowinistycznym, przestępczym świecie była tylko jedna zasada. Brzmiała ona: sypiaj, chłopie, z kim chcesz, byle nie z kobietą kumpla. Przyznaję, że złamałem tę zasadę dwa razy. Może dlatego byłem podejrzliwy wobec żony? Bo wiedziałem, że w naszym świecie wierność i przyzwoitość nie istnieją?
Zostaliśmy tylko we dwoje
Kiedy urodziła się Jacqueline, zleciłem badania DNA. Była moją córką.
– No dobra, poniosło mnie – powiedziałem do Ingi. – Sorry.
To by było tyle, jeśli chodzi o moje przeprosiny za to, że jej nie ufałem i podejrzewałem o złe prowadzenie.
– Trzy miesiące temu wykryto u mnie raka – odpowiedziała zadziwiająco spokojnym tonem. – Nie zgodziłam się na naświetlania ani chemię, chciałam najpierw urodzić. Ale teraz moje szanse spadły…
Najpierw nic nie rozumiałem. Jaki rak? Jakie szanse? A potem dotarło do mnie, co ona mówiła. Moja żona umierała.
Zgodziłem się na wszystko. Na to, żeby dać naszej córce wymyślne francuskie imię, żeby zatrudnić jej dwie nianie – jedną dzienną, jedną nocną – i żeby już szukać jej opiekunki, która będzie od małego uczyć ją dwóch języków obcych. Inga marzyła o tym, żeby jej dziecko miało wszystko to, czego ona była pozbawiona. Wymusiła na mnie tysiąc obietnic, a ja zgadzałem się na wszystko, bo właśnie dotarło do mnie, że ją tracę.
Pomimo zagranicznych terapii, jeżdżenia po szwajcarskich klinikach, pomimo opieki najlepszych specjalistów, Inga zmarła, kiedy Jacqueline miała osiem miesięcy. Zostaliśmy tylko we dwoje: córka i ja. To niewiarygodne, jak odmieniła mnie śmierć żony. Nawet nie zdawałem sobie sprawy z tego, ile dla mnie znaczyła. Przez ostatnie miesiące życia Ingi wprawdzie coraz lepiej rozumiałem, że ta kobieta to skarb, ale dopiero kiedy wróciłem z jej pogrzebu, dotarło do mnie, że straciłem jedyną osobę, której na mnie zależało. Bóg jeden wie, dlaczego kochała takiego drania jak ja, ale wiedziałem, że tak było. Powiedziała mi to przed śmiercią.
Nie potrafiłem nazywać córki Jacqueline. Nic nie miałem do samego imienia, ale to za bardzo kojarzyło mi się z Ingą. Zacząłem wołać na malutką Marta. Zmieniłem jej zresztą nie tylko imię. Przeprowadziliśmy się do innego miasta, kupiłem jej psa. Ale najważniejsza zmiana dotyczyła czego innego – mianowicie porzuciłem dotychczasowy styl życia.
Nie było to takie trudne, bo już w czasie choroby Ingi stopniowo wycofywałem się z interesów. Moi kontrahenci to rozumieli, więc udało mi się pozamykać rozmaite biznesy, a pieniądze zainwestować w całkowicie legalne firmy. Kiedy więc zabrałem córkę na drugi koniec kraju, przeszłość została za mną. Miałem szansę stać się nowym człowiekiem.
Wbrew woli mojej zmarłej żony, nasza córka nie miała dwóch niań ani bony. Myślę, że Inga wymogła na mnie tę obietnicę, bo chciała, aby nasze dziecko miało dobrą opiekę, a było dla niej oczywiste, że ja się do tego nie nadaję. Ale ja się zmieniłem. Moje firmy prowadzili wynajęci ludzie, więc miałem całe dnie dla mojej księżniczki. Z mojego życia zniknął alkohol, kobiety i kumple podsuwający biały proszek albo skręta. Liczyła się tylko Marta i jej przyszłość.
Wyrosła na pyskatą nastolatkę
Kiedy córka miała siedem lat, posłałem ją do prywatnej szkoły z takim programem, że już w trzeciej klasie mogłaby zarządzać średniej wielkości przedsiębiorstwem. Do tego miała lekcje gry na fortepianie, naukę języka angielskiego, francuskiego i chińskiego oraz zajęcia z rysunku, bo to ją interesowało. Dużo też z nią trenowałem. Sam uczyłem ją pływać w naszym basenie, kupiłem jej konia i wynająłem trenerkę, razem z nią brałem lekcje tenisa, chociaż córce szło to zdecydowanie lepiej.
Kiedy Marta miała dziesięć lat, oznajmiła, że chce ćwiczyć tańce. Zaproponowałem, że sprowadzę jej parę instruktorów i wynajmę studio taneczne, ale ona chciała chodzić na zajęcia z innymi dziećmi. Taniec wciągnął ją całkowicie. Najpierw jakieś tam wygibasy, zwane „modern dance”, potem taniec jazzowy, a cztery lata później – latino. Kiedy miała piętnaście lat, mówiła tylko o tym, że chce być w przyszłości instruktorką salsy, startować w konkursach i jeździć na międzynarodowe warsztaty. I tu powiedziałem: stop.
– To nie jest świat dla ciebie – wyjaśniłem jej. – Trochę znam środowisko tancerek, modelek i wiecznych imprez, wierz mi… Nie chcę, żebyś zadawała się z takimi ludźmi.
Oczywiście córka nie miała pojęcia, kim byłem, zanim się urodziła. Dla niej byłem od zawsze nudnym dorosłym, który całymi dniami nie pracował, a jego życiem była córka. Uznała więc, że mam uprzedzenia i tak naprawdę guzik wiem o świecie, w którym wiecznie gra muzyka, tańczą półnagie kobiety i leje się alkohol. Przecież nie mogłem jej powiedzieć, że swego czasu byłem właścicielem klubu ze striptizem…
– To salsa, tato! – krzyczała do mnie. – To tańczą normalni ludzie! Ty masz jakieś chore wyobrażenia na ten temat!
Właściwie to ciągle na mnie krzyczała. Z mojej słodkiej dziewczynki, która robiła mi bransoletki z koralików i pisała „KOHAM TATUŚA” na zaparowanym lustrze w łazience, zmieniła się w zbuntowaną, roszczeniową i straszliwie głośną nastolatkę. Nagle okazało się, że ja jej nie rozumiem, chcę ją zamknąć w złotej klatce, kompletnie nie znam się na życiu, a kiedy raz naprawdę się na mnie zezłościła, wykrzyczała mi, że to przeze mnie umarła jej mama…
Kiedy miała szesnaście i pół roku, uciekła z domu po raz pierwszy. Odnalazłem ją po trzynastu godzinach, a właściwie nie ja, tylko wynajęci przeze mnie prywatni detektywi. Przywieźli ją pijaną i strasznie pobudzoną. Miałem się za dobrego ojca, więc od tamtej pory zatrudniłem córce ochroniarza. Nie mogła nigdzie wychodzić bez jego asysty. Oczywiście doprowadzało ją to do szału.
Uciekła mi ponownie osiem miesięcy później. Tym razem, kiedy ją w końcu namierzono, okazało się, że jest pod wpływem narkotyków. Dostałem szału. Córkę zamknąłem w areszcie domowym, a potem znalazłem tego, który sprzedał jej narkotyki. Wciąż mnie pamiętano w przestępczym światku i kiedy zagroziłem, że każdego, kto sprzeda mojej córce dragi, osobiście zatłukę i pochowam tam, gdzie go nikt nie znajdzie, wzięto to na poważnie.
Ale Marta już wtedy miała chłopaka i całe towarzystwo, więc wcale nie musiała niczego kupować osobiście. Wytrzymała ze mną do osiemnastki, a potem… wyprowadziła się gdzieś do niego, czy też do nich. Moich ludzi odsyłała do mnie z groźbami, że jeśli nie dam jej spokoju, to ucieknie za granicę i zerwie ze mną wszelkie kontakty. Odwołałem więc goryli, a zamiast tego przekupiłem jedną z jej koleżanek, żeby mi donosiła, co się dzieje z moją córeczką.
Nie był wart mojej księżniczki
A działo się nieszczególnie… Marta zawsze miała artystyczną duszę, co oznaczało, że kochała rysować, tańczyć i zadawać się ludźmi bez stałej pracy. Zamieszkała w komunie z bandą, która określała siebie mianem „współczesnej cyganerii”. W mojej opinii ci ludzie nie byli niczym więcej niż zbieraniną leserów, ćpunów i miernych muzyków czy niespełnionych poetów. Zmądrzałem jednak i nie próbowałem wyciągnąć stamtąd córki na siłę. Zamiast tego zapraszałem ją na obiady i proponowałem wspólne zakupy. Czasami się zgadzała i spędzaliśmy razem cały dzień.
– Dalej tańczysz? – pytałem ją, a wtedy ona się rozpromieniała.
Naprawdę została instruktorką salsy. Uczyła w szkole tańca, miała jakiegoś partnera tanecznego – rodowitego Kubańczyka. Szybko się okazało, że ten Kubańczyk partneruje jej nie tylko na parkiecie.
– Mieszka z nim – powiedziała moja informatorka, a ja poczułem skurcz w brzuchu.
Kazałem śledzić tego chłopaka. Miał dziwne jak na Kubańczyka imię: Yan, i był starszy od Marty o dziesięć lat. Nie podobało mi się to. Na zdjęciach zrobionych przez moje psy gończe wyglądał na starego wyjadacza, takiego, co to potrafi zbajerować każdą kobietę, ale żadnej nie pozostanie wierny. Ot, latynoski przystojniak z sześciopakiem na brzuchu i brylantowym kolczykiem w uchu.
Moi śledczy przynieśli mi nowiny. Miałem rację. Koleś nie był wart mojej księżniczki.
– Miał całą masę kobiet przed Martą – zrelacjonowano mi. – Do tego jedna dziewczyna jest z nim w ciąży i nie ma pojęcia o istnieniu Marty. Yan mówi, że mieszka z kolegami, żeby było taniej, i ciągle obiecuje tej naiwnej lasce, że się z nią ożeni.
Zakląłem tak, że moja pani detektyw aż poczerwieniała, chociaż kiedyś była w służbach i nie takie rzeczy musiała słyszeć. Wiedziałem, że Marta nigdy mi nie uwierzy, że jej ukochany jest zwykłym draniem. Według relacji świadków i śledczych, moja księżniczka była zakochana bez pamięci w tym swoim latynoskim bożyszczu, i każdą próbę tłumaczenia jej, że on nie jest ideałem, przyjęłaby jako atak.
Wydałem więc mojej śledczej ostatnie polecenie i odpuściłem sprawę. To musiało dalej dziać się samo. Wiedziałem, że nie wolno mi było nawet się zbliżyć do córki i jej kochasia, by Marta nie posądziła mnie o zamach na jej szczęście i całkowicie się ode mnie nie odcięła. Nadal do niej dzwoniłem, przesyłałem jej pieniądze i zapraszałem na obiady. Któregoś razu jednak to ona zadzwoniła do mnie.
– Tatooo…. – zawyła do słuchawki, a pode mną ugięły się nogi. – Tatoooo…. Przyjedź po mnie… Proooszęę…
Natychmiast po nią pojechałem i przywiozłem do domu. Wyglądała jak jej matka w ostatniej fazie raka: miała ciemne koła wokół oczu, jej skóra była niezdrowo blada, ręce jej się trzęsły, ledwie stała na nogach.
Na szczęście, fizycznie nic jej nie było. Ale psychicznie była wrakiem.
Czasem mam wyrzuty sumienia...
– Yan miał inną kobietę… Ona właśnie urodziła jego dziecko i on… i…– nie mogła tego z siebie wydusić. – I on… się… z… nią… żeni! Nienawidzę go, tato! Chcę, żeby umarł!
Przyznaję, przez moment rozważałem, czy to faktycznie nie będzie najlepsze rozwiązanie. Ale uznałem, że mimo wszystko to byłaby przesada. Yan przestał był problemem. Marta przejrzała na oczy i wróciła do domu. Przez dwa miesiące nie wychodziła z łóżka, a ja tylko przynosiłem jej jedzenie. W końcu wstała i oznajmiła, że musi coś zrobić ze swoim życiem. Zaproponowałem jej kurs przygotowujący na studia w Anglii. Zgodziła się i wysłałem ją do Wielkiej Brytanii.
Niedługo po wyjeździe napisała, że pomimo początkowych trudności już się odnalazła na kampusie, ma fajnych znajomych i myśli o historii sztuki na Cambridge. Poleciałem do niej na weekend i podczas wspólnego obiadu wyraziłem swoje pełne wsparcie i ojcowską dumę. Marta przytuliła się do mnie, a ja poczułem, że znowu wszystko jest dobrze. Że ją odzyskałem i zapewniłem jej takie życie, na jakie zasługuje.
Pięć lat później dołączyłem do córki w Zjednoczonym Królestwie. Ona ma tam posadę w muzeum, a ja ceglany dom w typowo angielskim stylu. Córka i jej narzeczony, brytyjski architekt, spotykają się ze mną co niedzielę. Kiedy na nich patrzę, czuję, że zaskoczyłbym Ingę. Wbrew jej obawom jestem dobrym ojcem, a moje dziecko ma wspaniałe życie.
Mam tylko jedną malutką tajemnicę. Coś, co czasami każe mi się zastanowić, czy nie przegiąłem, czy nie byłem nadopiekuńczy i czy miałem prawo to zrobić. Yan…
Kiedy wynajęta przeze mnie pani detektyw zaoferowała kubańskiemu lowelasowi absurdalnie wysoką sumę za to, że porzuci Martę i ożeni się z tamtą drugą dziewczyną, on… odmówił. Twierdził, że kocha moją córkę i dla niej się zmienił. Przekonywał, że niedługo powie Marcie o tamtej i o dziecku, żeby sama mogła zdecydować, czy chce dalej z nim być. Wtedy wysłałem do niego innego negocjatora. Ponowił ofertę łapówki i jednocześnie zagroził, że jeśli Yan odmówi, długo nie pożyje. Tak mu kazałem powiedzieć – że nikt nigdy nie znajdzie jego ciała, więc Marta i tak będzie myśleć, że on ją porzucił.
Nie dostał czasu do namysłu. Mój posłaniec zawiózł Yana wprost pod dom tamtej kobiety, a kiedy się jej oświadczał, wszystko nagrywał. Yan nie miał możliwości wycofania się. Czasami zastanawiam się, co by na to powiedziała Inga. Czy uznałaby, że postąpiłem jak dobry ojciec? Ja tak uważam, tylko nie wiem, dlaczego czasami ogarniają mnie wyrzuty sumienia… No ale przecież tak postąpiłby każdy dobry ojciec, prawda?
Czytaj także:
„Córka chciała wyjść za pierwszego lepszego faceta, byle tylko mieć wymarzone wesele. Impreza była ważniejsza niż miłość”
„Kumpel pouczał mnie, jak nie dać się uwiązać żonie, a sam miał tylko psa. Gdy dorobił się syna, zaczął śpiewać inaczej”
„Jestem niepełnosprawny i mam prawo parkować >>na kopercie<<. Niestety, urzędników nie obchodzi człowiek, a procedury…”