„Córka chciała wyjść za pierwszego lepszego faceta, byle tylko mieć wymarzone wesele. Impreza była ważniejsza niż miłość”

Moja córka chciała wyjść za pierwszego lepszego, żeby zorganizować wesele fot. Adobe Stock, Andriy Medvediuk
„– Jest przystojny, rozsądny, ma dobrą pracę i chce mieć rodzinę. Przykład jego ojca nauczył go odpowiedzialności i stałości. To dobry kandydat na męża. – Ale czy go kochasz? – upierałam się. – Jesteś staroświecka, mamo – odpowiedziała. – Miłość się nie sprawdza. Sama to zresztą wiesz”.
/ 01.09.2022 07:15
Moja córka chciała wyjść za pierwszego lepszego, żeby zorganizować wesele fot. Adobe Stock, Andriy Medvediuk

Moja córka Basia wreszcie postanowiła wyjść za mąż. Piszę wreszcie, bo miała już trzydzieści lat, a o tym ślubie to gadała od podstawówki. Rysowała nawet swoje wymarzone suknie ślubne. Ciekawie było patrzeć, jak się jej projekty zmieniały, bo w pewien sposób odzwierciedlały dorastanie, dojrzewanie i zmiany osobowości – od białego bączka pieniącego się od koronek, przez lśniącą od złotych cekinów obcisłą syrenę z długim trenem, aż po minimalistyczną kremową kreację z atłasu. Zero koronek. I taka właśnie jest moja córka – minimalistyczna, chłodna, wyważona.

Bez emocjonalnych ozdóbek

– A czy ty go w ogóle kochasz? – spytałam. – Znacie się dopiero dwa miesiące.

– Trzy – poprawiła Basia. – Jest przystojny, rozsądny, ma dobrą pracę i chce mieć rodzinę. Przykład jego ojca nauczył go odpowiedzialności i stałości. To dobry kandydat na męża.

Rozmawiałyśmy w mojej kuchni. Ja przesadzałam kwiatki doniczkowe na wiosnę, ona malowała swoje krótkie paznokcie na jakiś cielisty kolor.

– Ale czy go kochasz? – upierałam się.

– Jesteś staroświecka, mamo – odpowiedziała. – Miłość się nie sprawdza. Sama to zresztą wiesz.

Piła do swojego ojca. Bardzo kochałam mojego męża, ale faktycznie, choć człowiekiem był świetnym, to w życiu rodzinnym się nie sprawdził. Ciągle organizował jakieś protesty, walki o drzewa, o rzeki, o budki lęgowe. Jeździł po puszczach, bagnach. Ja byłam sama. Owszem, byłam dumna z męża, ale duma łóżka nie ogrzeje. Po dziesięciu latach rozstaliśmy się. Dużą rolę w podjęciu decyzji o rozwodzie odegrała właśnie Basia.

„Mamo, jeszcze jesteś młoda. Wiem, że tęsknisz za miłością, żeby nie być samą. Póki będziesz związana z tatą, los nie da ci nikogo innego”. Wtedy miłość ciągle była na wargach mojej córki. A teraz… miłość jest passé. Nie sprawdza się. Ale ja wiedziałam, o co naprawdę chodzi. Jej wszystkie przyjaciółki miały mężów. A Basia wciąż nie mogła się zakochać. Jak i ja – mijały lata, a ja wciąż byłam sama. Mogłabym się związać z wdowcem z pierwszego piętra. Albo z rozwodnikiem z pracy, który już kilka razy proponował kolację. Ale nie chciałam kogokolwiek, byle nie być samą. Moja córka okazała się bardziej zdesperowana.

Rozumiałam ją, była młoda. A czas uciekał

– Nie wiem, czy to dobry pomysł – mruknęłam, przesadzając pelargonię. – Może jestem staroświecka, ale branie sobie męża tylko dlatego, że nie chcesz być jedyną singielką na imprezach to lekka przesada. Pamiętaj, że potem musisz być z takim mężem codziennie, sypiać z nim w jednym łóżku i tak dalej. Czy ty go w ogóle lubisz? A jak z seksem? Lubisz jego dotyk, zapach…

– Mamo! – oczy Basi rozszerzyły się z zaskoczenia i niesmaku. – Nie będę z tobą mówiła o takich sprawach!

– Ale to ważne.

– Mam trzydzieści lat. W firmie dostałam awans. Potrafię podjąć właściwą decyzję. Nie musisz mi już matkować.

No tak. Dorosła, odpowiedzialna i tak dalej – ale kiedy przyszło rozmawiać o ślubie i weselu, bez mamy – a właściwie maminych pieniędzy – ani rusz. Bo moja córka wymyśliła sobie, że chce mieć ślub i wesele w „Srebrnym Łabędziu”. To był mercedes wśród firm organizujących wesela na naszym terenie. Pięknie zaprojektowany pałacyk na wyspie otoczonej jeziorkiem, do którego z brzegu prowadził fikuśny mostek. Po jeziorku pływały białe łabędzie, które można było karmić z ręki (ulubione zdjęcia nowożeńców). Luksus wizualny, doskonała kuchnia, no i apartamenty dla nowożeńców na piętrze, o których krążyły legendy. Oczywiście to wszystko kosztowało. Ale nie pieniądze były największym problemem, tylko terminy. Bo wesele w „Srebrnym Łabędziu” było modne i absolutnie niezbędne, jeśli ktoś chciał mieć poważanie w pewnych kręgach. Albo gdy chciał zagrać na nosie swoim mniej cierpliwym przyjaciółkom.

– Od lat marzyłam o ślubie w „Łabędziu” – mówiła, lekko zaróżowiona z emocji. – To moje największe marzenie. Moje jedyne marzenie.

Siedzieliśmy w restauracji w piątkę – ja, Basia i Marek, oraz jego rodzice. Kiedy patrzyłam na córkę, jej błyszczące oczy, poczułam lekki wstyd, że posądzałam ją o niezbyt miłe motywy.

Może naprawdę było to dla niej takie ważne?

No i pewnie przez to poczucie winy nie protestowałam, choć wiedziałam, że koszty wesela pochłoną poważną część moich oszczędności. Ale, jak to powiedziała Basia – masz tylko jedną córkę, a tej forsy do grobu nie weźmiesz.

– Oczywiście moja rodzina weźmie na siebie połowę wydatków – powiedział Marek i popatrzył wyczekująco na swoich rodziców.

Nie wiem, czy lubiłam Marka. Nie znałam go. Był trochę za sztywny, jak na mój gust. Za bardzo pedantyczny i poukładany. Nie miał w sobie odrobiny spontaniczności, a takim ludziom nie bardzo ufałam. Basia tłumaczyła, że Marek jest taki z powodu swoich rodziców. Rozstali się jakieś dwanaście lat wcześniej. Ojciec odszedł do młodszej kobiety.

„To taki kobieciarz”, mówiła Basia. „Marek bardzo to przeżył i postanowił, że nigdy taki nie będzie. Wybrał matkę”. Matka prowadziła dużą firmę księgową. Była jak syn sztywna, sucha i oceniająca. Natomiast ojciec Marka… to była całkiem inna historia. Nie dziwiłam się, że odszedł od żony. Na pierwszy rzut oka zupełnie do siebie nie pasowali. Może i był kobieciarzem, ale z pewnością był czarujący. Spontaniczny. Z miejsca go polubiłam.

– Mają dwuletni okres oczekiwania. Jesteście pewni, że chcecie czekać? Możecie nie dotrwać do ślubu, za słabo się znacie – powiedział rozsądnie.

Zupełnie jakby czytał w moich myślach.

Wtedy przepadnie zaliczka. Za którą można zrobić całkiem spore wesele gdzie indziej.

Miłość nie daje gwarancji

Milczałam, kiedy Basia, Marek i jego matka zarzucili go argumentami. Że nie rozumie młodych. Że akurat on nie powinien się na ten temat wypowiadać. Że ślub w tym miejscu otworzy odpowiednie drzwi. I że w ogóle jest dinozaurem, który myśli, że tylko miłość daje gwarancję trwałości, a przecież powinien wiedzieć z doświadczenia, że to bzdury. No i że żałuje pieniędzy dla jedynego syna. Nie kłócił się, patrzył tylko zdziwiony na zaperzonego syna i byłą żonę, a potem spojrzał na mnie. Uśmiechnęłam się z otuchą i rozłożyłam ręce, że jestem tego samego zdania, ale co my możemy. Uniósł ramiona.

Okej. Rozumiem. Już nic nie mówię. To po ile zrzutka? Bo, jak rozumiem, dzielimy koszty na trzy części.

Byłam mu wdzięczna. Jakieś dwa miesiące później wracałam w sobotę od przyjaciółki. Postanowiłam się przejść przez miasto, pogoda była piękna. Na rynku była jakaś demonstracja. Kilkaset osób trzymało transparenty. Stanęłam z boku i patrzyłam. Kiedyś próbowałam wytłumaczyć mojemu byłemu mężowi, że tak jak rodzą się ludzie cisi i agresywni, tak rodzą się społecznicy, którzy muszą działać, i ci, którzy stoją z boku.

„My walczymy o lepsze jutro, głosując. Ale na nic więcej w normalnych okolicznościach nas nie stać”.

Nie rozumiał tego. On spalał się w akcjach, nie był w stanie przejść obojętnie obok czegoś, na co się nie zgadzał. No i zmarł na udar podczas wiecu w obronie już nawet nie pamiętam czego. Ale wiele mu się w życiu udało ocalić i obronić. Zawsze go podziwiałam, choć nie mogłam z nim żyć..

– Lucyna? – usłyszałam za sobą miękki baryton.

Obróciłam się i spojrzałam w górę, w śmiejące się szare oczy Zbyszka, ojca narzeczonego mojej córki.

Nie wiedziałem, że chodzisz na protesty.

Trzymał w ręku wuwuzelę. Przez moment chciałam skłamać, że i owszem, ale jakoś nie wyszło.

– Nie chodzę… zazwyczaj. To przypadek, że tu jestem.

– Tak, to trzeba mieć we krwi – powiedział. – Albo strasznie się wkurzyć. A ja czuję się wkurzony. Kawa?

Trochę mi zaschło w gardle od okrzyków. Poszliśmy na kawę.

Był uroczy, łatwo się z nim rozmawiało

W którymś momencie rozmowa oczywiście zeszła na dzieci, ślub i wesele, które miało wydrenować nasze kieszenie. Już zaliczka bolała.

Twoja żona przyjdzie na ślub? – spytałam nagle, niespodziewanie dla samej siebie.

I spięłam się wewnętrznie, jakby odpowiedź na to pytanie była dla mnie ważna. Nie przeczę – podobał mi się fizycznie. Wysoki, żylasty, ubrany na sportowo. Jego oczy się śmiały, a skóra twarzy zdradzała miłośnika ruchu na świeżym powietrzu. Przydałby mi się ktoś, kto by mnie wyciągnął z kanapy, pomyślałam. Rozruszał. Miałam dopiero pięćdziesiąt pięć lat, ale czasami ruszałam się jak siedemdziesięciolatka. Zwłaszcza zaraz po wstaniu z łóżka.

– Chyba mówisz o tej kobiecie, dla której porzuciłem rodzinę, tak? – uśmiechnął się, ale z jego oczu zniknął figlarny błysk. – Nie ożeniłem się z nią. Byliśmy razem tylko trzy lata. Wystarczyło, bym dokładnie zrozumiał swój błąd.

– Że odszedłeś od żony?

– Nie. Mój błąd polegał na tym, że zachłysnąłem się swoją drugą „młodością”, którą pożyczałem od nowej, młodej partnerki. W końcu przyszło opamiętanie i okazało się, że straciłem syna. To był mój błąd. Już nigdy nie nawiązałem z nim takiego kontaktu jak wcześniej.

Rozmawialiśmy, potem odprowadził mnie do domu. Przy pożegnaniu pocałował w rękę i odszedł. Nie mogłam przestać o nim myśleć. Był pierwszym mężczyzną od lat, który zabił mi ćwieka. Za którym tęskniłam. Gdy zadzwonił kilka dni później, poczułam się, jakbym znów była nastolatką. Rozmawialiśmy chyba godzinę. Zaprzyjaźniliśmy się na Facebooku. Z biciem serca czekałam na prywatne wiadomości od niego. Pół roku później znów spotkaliśmy się w piątkę z naszymi dziećmi, by obgadać sprawę menu weselnego.

Że niby do ślubu było jeszcze ponad rok?

Zarządzający „Srebrnym Łabędziem” lubił mieć wcześnie ustalony harmonogram. No i Baśka zaczęła świrować w kwestii sukni ślubnej. Wyczytała gdzieś, że onegdaj to czerwień była kolorem szlachetnie urodzonych panien młodych i największym problemem stał się wybór odcienia. Droga przez mękę. Siedzieliśmy ze Zbyszkiem obok siebie na kanapie, przyglądając się, jak Basia dyskutuje o kolorze sukni z przyszłą teściową, a Marek obok, z nieodgadnioną miną, przegląda swojego smartfona. Czułam ciepło promieniujące z ciała mężczyzny i chętnie przysunęłabym się bliżej, wtuliła…

Ja myślę, że robią wielki błąd – usłyszałam przy uchu jego szept.

Ciepły powiew oddechu wzbudził we mnie dreszcz.

– Basia i Marek. Nie pasują do siebie.

Odwróciłam głowę. Patrzył na moje usta.

– Ja też – odparłam. – Ale to już duże dzieci. Same o sobie decydują. Basia zna moje zdanie. Oni po prostu się nie kochają, biorą to na rozsądek, wierząc, że będzie lepszy od uczuć.

– Nic nie jest lepsze od uczuć, jeśli są właściwe.

Patrzyliśmy sobie w oczy, a ja czułam, jak narasta we mnie fala emocji. By się im nie poddać (nie to miejsce i czas!), wstałam gwałtownie z kanapy.

– Muszę już iść – wymamrotałam. – Zapomniałam o czymś.

I uciekłam. Jednak on mi nie pozwolił. Przyszedł wieczorem, z jedną pąsową różą. Gdy otworzyłam drzwi, powiedział:

– Pięknie byś wyglądała, idąc do ślubu w sukni koloru tej róży.

– Słyszałam, że jesteś niepoprawnym kobieciarzem, ale nie że fantastą – powiedziałam i wciągnęłam go do środka.

To prawda, nie myśleliśmy o konsekwencjach. Ciągnęło nas do siebie, więc się poddaliśmy. Jak nastolatkowie, którzy myślą, że są nietykalni. Że prawa świata ich nie dotyczą. Że miłość pokona wszystko. A może myśleliśmy, że to, co nas do siebie pchało to zwykłe pożądanie. Głód, który narastał latami, gdy byliśmy sami, spragnieni dotyku, pocałunków, spojrzenia pełnego zachwytu. I że to w końcu puści, odejdzie, i znów będziemy tylko mamą i tatą państwa młodych. Nie rozmawialiśmy o tym, odpychając temat od siebie, jakby nie istniał. Po prostu poddawaliśmy się pragnieniom.

Jednak minął rok, a nic nie chciało minąć

Wręcz przeciwnie, to się pogłębiało, dojrzewało. Zmieniało. Nabierało „mocy urzędowej”.

– Kocham cię – powiedział wreszcie Zbyszek pewnego ranka. – I mam ochotę krzyczeć. Wziąć wuwuzelę, iść pod okna twojej córki i mojego syna, i zaprotestować.

Otuliłam się szlafrokiem. Właśnie wyszliśmy spod prysznica. Jeszcze dwa lata wcześniej nie sądziłam, że pokażę moje pięćdziesięcioparoletnie, niezbyt doskonałe ciało, jakiemukolwiek mężczyźnie. Ale kiedy widzi się w oczach faceta czułość i akceptację, pękają tamy wstydu. W końcu, myślałam, on też nie jest dwudziestoletnim Adonisem.

Zbliżał się ślub naszych dzieci. Już niedługo Basia i Marek staną przed ołtarzem. A gdy padnie sakramentalne „tak”, nasz związek powinien przestać istnieć. Oczywiście możemy wciąż być razem, jak teraz, w głębokiej tajemnicy, ale ja miałam już tego dość. Powiedzmy szczerze – chciałam być żoną Zbyszka. Oboje nie mieliśmy już czasu, by szukać innych partnerów. Więcej – to, że w ogóle się znaleźliśmy, było cudem! Byliśmy jak dla siebie stworzeni, dzięki tym wszystkim doświadczeniom, które nas ukształtowały.

– Chcę się z tobą zestarzeć – szepnęłam, tuląc się do Zbyszka.

Milczał, tylko jego ramię objęło mnie mocniej. Ostatnie miesiące przed ślubem Basi i Marka były naznaczone goryczą. Cierpiałam. Schudłam. Moje ciśnienie zaczęło szaleć. Próbowałam sobie wytłumaczyć: „Babo, masz prawie sześćdziesiąt lat, a twoja córka trzydzieści dwa. Ona ma większe prawo do miłości”…

No tak, gdyby to chociaż była miłość. Nie widywałam zbyt często Basi i Marka razem. Każde zajęte pracą, trudno było im zgrać terminy. Ale byli razem. Ciągle byli razem, niestety… Już nawet odżałowałabym tę horrendalną zaliczkę. Basia wpadła do mnie wieczorem na miesiąc przed ślubem. Wracała od krawcowej z suknią w kolorze szkarłatu tak głębokiego, że prawie fioletowego. Położyła ją na kanapie, usiadła naprzeciwko i pokręciła głową.

– Przestała ci się podobać? – spytałam.

– Cały ten pomysł przestał mi się podobać – odparła Basia.

– Że suknia czerwona, a nie biała?

Że wychodzę za Marka.

Moje serce piknęło, a żołądek zacisnął się spazmatycznie.

– Dlaczego? – spytałam ostrożnie.

Milczała przez chwilę.

– Ostatnio zaczął mnie irytować. Zresztą, chyba jest to wzajemne. Może dzieje się tak dlatego, że widzę, co ty masz. I, kurka, też tego chcę – popatrzyła na mnie, a w jej oczach zabłysły łzy. – Też chcę lśnić wewnętrznym światłem. Mieć zaróżowioną skórę. I chcę, by facet patrzył na mnie tak, jak tata Marka patrzy na ciebie. Myślałam, że mi to obojętne, ale to nieprawda.

Nagle odzyskałam swoją dawną córkę

I poryczała się. A ja z nią. Tuliłyśmy się do siebie i płakałyśmy, a potem nagle odzyskałam moją dawną córkę, która zwierza mi się ze swoich uczuć. Okazało się, że i ona, i Marek od dawna wiedzieli, co się między nami dzieje. Najpierw ich to zniesmaczyło (w tym wieku?), potem śmieszyło, aż wreszcie zaczęło irytować. Bo zrozumieli, że sami tego chcą.

– Nie pobierzemy się, ja i Marek – powiedziała na koniec Basia, kiedy osuszyłyśmy już pół butelki wina. – Pewnie nasze małżeństwo i tak okazałoby się klapą.

– A twoje koleżanki? – spytałam.

Wzruszyła ramionami.

Iza chce się rozwieść, a od Bożeny uciekł mąż. Więc już nie będę jedyną singielką na imprezach – popatrzyła na mnie z uśmiechem w błyszczących od łez oczach. – Poczekam na właściwego. Ale mam jeden warunek.

– Tak?

– Ślub i wesele będą w „Srebrnym Łabędziu”. A ja będę twoją druhną. Umowa stoi? 

Czytaj także:
„Gdy zmarł teść, teściowa się zmieniła. Obsesyjnie interesowała się naszym życiem, nieproszona cerowała moje majtki”
„Czułam, że to dziecko musi żyć. Próbowałam odwieść Kasię od usunięcia ciąży i miałam rację. To dziecko uratowało jej życie”
„Adrian miesiącami mnie dręczył i prześladował. Policja mnie zbyła. Zainteresują się dopiero, gdy zrobi mi krzywdę”

Redakcja poleca

REKLAMA