Biała postać na wózku inwalidzkim na niebieskim tle. Międzynarodowy symbol dostępu dla osób niepełnosprawnych. Stałem się tym piktogramem piętnaście lat temu. Zaraz po wypadku, który nie miał prawa się wydarzyć, a jednak się wydarzył.
Tamtego dnia jechałem jak zwykle do pracy swoim samochodem. Drogą, którą znałem jak własną kieszeń. Mogłem się spodziewać, że tuż za skrzyżowaniem czeka na mnie wielka dziura w jezdni. Wiedziałem, że zamiast pobocza jest głęboki rów. Ale nie mogłem przewidzieć, że za jednym z zakrętów, na środku drogi, drzemkę utnie sobie pijany mężczyzna. Z naprzeciwka jechało auto, więc żeby nie zabić leżącego człowieka, odbiłem w prawo i… dalszy przebieg wypadku znam tylko z opowieści świadków. Przytomność odzyskałem dopiero w szpitalu.
Dostałem kartę parkingową
Pierwsze, co pamiętam, to lekarza opowiadającego mi o licznych złamaniach moich nóg, ubytkach w kościach, rozerwanych mięśniach, urazie rdzenia kręgowego i wielogodzinnej operacji, jaką przeszedłem. Pan doktor był ze mną brutalnie szczery.
– O powrocie do pełnej sprawności może pan zapomnieć. Ale będzie pan żył. Być może leżąc, być może na wózku – wyrokował. – Ale żywy. Miał pan mimo wszystko dużo szczęścia.
Tuż za plecami lekarza stała Ela, moja żona. Starała się uśmiechać, by dodać mi otuchy, ale widziałem łzy w jej oczach.
– Doktorze, ale ja mam czterdzieści lat i dotąd wszystko się na mnie goiło jak na psie. Więc i po tych złamaniach śladu nie będzie. Powiedziałbym, że do wesela się zagoi, ale my już z Elą jesteśmy piętnaście lat po ślubie – próbowałem żartować, chociaż w głębi ducha byłem przerażony. W myślach widziałem siebie niedołężnego, niezdolnego do samodzielnego życia.
W dzieciństwie jeździliśmy z rodzicami na wieś, odwiedzać chrzestną mojego taty. Była całkowicie sparaliżowana. Leżała, nie potrafiła powiedzieć ani słowa. Na nasz widok tylko płakała. Nie chciałem być dla kogokolwiek takim ciężarem. A już na pewno nie dla mojej Eli. Kochałem ją nad życie. W tamtym momencie byłem gotów pozwolić jej odejść. Ela jednak nie chciała o tym słyszeć.
– W bogactwie i w biedzie, w zdrowiu i w chorobie. Pamiętasz? – pytała. – Niepełnosprawność to nie wyrok, tylko diagnoza. Cokolwiek się nie zadzieje, damy radę.
Niepełnosprawność nałożyła na mnie wiele ograniczeń, ale nie poddaliśmy się jej. Ręce zachowały sprawność, więc szybko rozpoczęliśmy walkę o to, bym nie leżał, ale usiadł na wózku. Potem, przez kolejne lata, próbowałem z niego wstać. Kiedy miałem chwile załamania, zawsze obok mnie była Ela i jej niezmienne „Cokolwiek się zadzieje, damy radę”. Dzięki niej i żmudnej rehabilitacji dziś poruszam się o kulach. Każdy krok to ogromny wysiłek. Ale i dowód na to, że warto walczyć, a miłość czyni cuda.
Przez długi czas po wypadku nie jeździłem autem. Początkowo nawet o tym nie myślałem, ale kiedy już pożegnałem wózek inwalidzki, zatęskniłem za uczuciem samodzielności, jaką dawało mi prowadzenie samochodu. Dlatego na pięćdziesiąte urodziny zrobiłem sobie prezent. Stare renault clio. Wysłużone, ale z automatyczną skrzynią biegów. Idealne dla kogoś, kto sprawne ma w zasadzie tylko ręce. Pamiętam, z jaką radością zabrałem Elę na pierwszą po dziesięciu latach przejażdżkę. Czułem się jak zupełnie zdrowy człowiek.
Razem z autem zyskałem nowy dokument – kartę parkingową dla osoby niepełnosprawnej. Dostałem ją, bo na moim orzeczeniu o niepełnosprawności widniał magiczny kod 05-R.
– Czego jak czego, ale upośledzenia narządu ruchu to mi odmówić nie można – żartowałem, machając do Eli niebieskim blankietem.
Dzięki temu kawałkowi zalakowanego papieru mogłem parkować na jedynej „kopercie” na naszej ulicy i zamiast kuśtykać do domu trzysta metrów od osiedlowego parkingu, robić zaledwie kilkanaście kroków. I tylko nigdy nie wpadłbym na to, ile problemów ta karta może mi przynieść…
Myślałem, że ukradli mi auto
Tego dnia wstałem wcześniej niż zwykle. Cmoknąłem Elę w czoło, zjadłem śniadanie i wyposażony w dokumentację medyczną miałem jechać na pierwsze spotkanie z nowym rehabilitantem. Wyszedłem z bloku i zamarłem. „Koperta” dla niepełnosprawnych była pusta. Poczułem, jak oblewa mnie fala gorąca.
– Jezu, ukradli naszą renówkę– wyszeptałem sam do siebie.
Kompletnie nie wiedziałem, co robić. Cały dygotałem.
– Panie Krzyśku, nic panu nie jest? – usłyszałem głos sąsiada. Marcin wprowadził się do naszego bloku dwa miesiące temu. Kilka razy oferował pomoc w przyniesieniu cięższych zakupów. Lubiłem go. – Jest pan blady jak ściana. Dobrze się pan czuje?
– Moje auto…Tu stało… Wczoraj je tu zaparkowałem… Jak zawsze… Moje auto… – powtarzałem w amoku.
– Czerwone renault clio, prawda? – zapytał młodzieniec, usiłując podprowadzić mnie do pobliskiej ławki.
– Tak, moja renówka! Widział ją pan? – wyszarpnąłem się i… zachwiałem.
– Spokojnie, sąsiedzie – złapał mnie w ostatniej chwili. – Chyba nie mam dla pana dobrych wiadomości. Widziałem, jak ją z tego miejsca odholowano.
Całe szczęście, że sąsiad zdołał doprowadzić mnie do ławki, bo ta wiadomość całkowicie odebrała mi możliwość jakiegokolwiek ruchu. Odholowano? Dlaczego? Przecież jestem niepełnosprawny, a to jest miejsce dla inwalidy. Nie miałem pojęcia, ani co się wydarzyło, ani co się w takiej sytuacji robi. Sąsiad chyba zauważył moje zakłopotanie, bo zaproponował, że zawiezie mnie do komendy straży miejskiej i zaczeka, aż wyjaśnię to nieporozumienie.
Kwadrans późnej siedziałem przy biurku młodej funkcjonariuszki.
– Pana karta parkingowa była ważna do trzydziestego pierwszego maja. A dziś jest drugi czerwca. Zgodnie z przepisami wydaliśmy więc dyspozycję usunięcia pana auta – wyrecytowała.
– Ale ja miałem wczoraj kolejną komisję – nerwowo przerzucałem papiery w teczce, którą miałem zawieźć na spotkanie z rehabilitantem. – O! Proszę spojrzeć. Kolejne orzeczenie o niepełnosprawności na następnych pięć lat. Wydane pierwszego czerwca. I kod 05-R, a na jego podstawie kolejna karta…
– …to gdzie ona jest? Bo na pewno nie w aucie, które odholowano – nie dawała za wygraną funkcjonariuszka. – Tam za szybą leżała tylko stara, już nieważna.
Z trudem opanowałem drżenie rąk.
– Nowa się drukuje. Lekarz powiedział, że od decyzji orzeczników muszą minąć dwa tygodnie do uprawomocnienia się tej sprawy i po ich upływie dostanę nową kartę. Mam się po nią zgłosić dwudziestego piątego czerwca…
– …no to będzie pan mógł parkować na miejscu dla niepełnosprawnych od dwudziestego piątego czerwca.
– Ale ja przecież jestem niepełnosprawny cały czas. Do dnia wydania kolejnej karty moje inwalidztwo nie ma urlopu – nie wytrzymałem.
Skąd miałem wziąć na to pieniądze?
Czułem, jak puszczają mi nerwy. Strażniczka zgromiła mnie spojrzeniem.
– Nas interesuje karta. Albo jest, albo jej nie ma. A ponieważ jej nie ma – podała mi blankiet – nakładam na pana mandat w wysokości pięciuset złotych za parkowanie na miejscu dla niepełnosprawnych bez uprawnień.
Nie miałem siły na dalsze dyskusje. Miałem poczucie, że zostałem ukarany niesłusznie, ale prawo jest prawem. Nie ma litości nawet dla inwalidów.
– To gdzie jest moje auto? Mogę je już zabrać? – zapytałem zrezygnowany.
– Parking przy Miodowej. Może pan je zabrać po opłaceniu kosztów holowania. Zgodnie z taryfikatorem to czterysta dziewięćdziesiąt dwa złote – dodała.
– Przecież mówiła pani, że pięćset…
– Pięćset to mandat, a czterysta dziewięćdziesiąt dwa to opłata za holowanie.
Chciałem powiedzieć, że chociaż bym chciał zapłacić, nie mam takich pieniędzy. Nie zdążyłem. Okazało się, że to nie koniec złych wiadomości.
– Opłatę za odholowanie radzę załatwić jeszcze dziś, bo stawka za każdą dobę przechowywania auta na parkingu to czterdzieści jeden złotych. Od dziś licznik bije – dokończyła.
Byłem zdruzgotany. Mandat, opłata za odholowanie auta, koszt postoju… Razem ponad tysiąc złotych. I ta świadomość, że każdego dnia kwota będzie wyższa i wyższa. Tyle że ja nie miałem pieniędzy na opłacenie tej kary. Żyliśmy skromnie. Po opłaceniu czynszu i wykupieniu leków zostawało nam z Elą miesięcznie siedemset złotych na życie. W portfelu miałem dziesięć złotych. Nie mieliśmy nikogo, kto mógłby nam ten tysiąc pożyczyć, a parabanków unikałem jak ognia. I wtedy z okien samochodu zobaczyłem napis: „Lombard”.
– Panie Marcinie, możemy się tu na chwilę zatrzymać?
Sąsiad bez słowa zjechał na pierwszy napotkany parking. Wysiadłem z auta i zdjąłem z szyi łańcuszek. Mało – powiedziałem sam do siebie. Ściągnąłem sygnet. Wciąż mało. Utkwiłem spojrzenie w obrączce. Pogładziłem ją kciukiem. „Nie mam wyboru” – szepnąłem. Zamknąłem oczy i ściągnąłem obrączkę. Nie wiem, jak powiem Eli, że zastawiłem symbol naszej miłości. Ale wiem, że jeśli nie zapłacę nałożonej kary, wpędzę nas w długi. A tego bym sobie nigdy nie darował.
Czytaj także:
„Współlokatorki zamęczały mnie wiecznymi imprezami. Gdy jeden z ich gości wpakował mi się do łóżka, miarka się przebrała”
„Mogłam zmieniać facetów, jak rękawiczki, a mimo to byłam sama. Do czasu, kiedy nieznajomy chłopak zaczął przysyłać mi kwiaty"
„Na służbowym wyjeździe poznałem kobietę swoich marzeń. Zwiała, gdy dowiedziała się, że mam żonę i dzieci"