„Moja córeczka zmarła w dzieciństwie, a ja nie mogłam już zajść w ciążę. Marzenie o domu pełnym dzieci spełniłam po latach”

kobieta, która pomaga niepełnosprawnym fot. Adobe Stock, sepy
„Serce wyrywało do tych, którzy potrzebują troski, opieki, a przede wszystkim miłości. Nie mogłam spokojnie myśleć, że wylądują w jakimś miejscu nieprzystosowanym do ich potrzeb, gdzie nikliby w oczach, pozbawieni czułości, uwagi i zainteresowania… Choć nie było łatwo, udało mi się stworzyć miejsce, o jakim marzyłam”.
/ 12.08.2022 19:15
kobieta, która pomaga niepełnosprawnym fot. Adobe Stock, sepy

– Sen spędza mi z oczu myśl, co się stanie z Grzesiem – zamartwiała się pani Irenka, oddychając z wysiłkiem. – Teraz jest z nim mój mąż, ale przecież oboje jesteśmy coraz starsi, coraz bardziej schorowani… Mój Boże! Co będzie z moim dzieckiem, kiedy nas zabraknie?!

– Teraz proszę o tym nie myśleć, bo tylko sobie pani zaszkodzi! Ma pani dla kogo szybko zdrowieć! Na pewno Pan Bóg znajdzie jakiś sposób, żeby wam pomóc! – pocieszałam ją, zmieniając kroplówkę.

– Ile ten jej syn ma lat, że się tak o niego martwi? – spytała mnie szeptem Martyna, kiedy wyszłyśmy z sali.

Moja koleżanka pracuje z nami dopiero od miesiąca, ale ja znam panią Irenkę od dłuższego czasu. Już kilka razy trafiała do nas na kardiologię, bo jest poważnie chora na serce. Jej mąż również bywa naszym pacjentem, miał wstawione bypassy.

– Grześ ma czterdzieści dwa lata – odparłam. – Ale…

 – To sobie sam nie poradzi?! – wpadła mi w słowo Martyna, krzywiąc się. – Taki z niego maminsynek?!

– Ma zespół Downa. I to dość zaawansowany. Teraz chyba rozumiesz, że się matka tak o niego martwi, bo bliskiej rodziny nie mają, a dalsza nie będzie się chciała użerać z niepełnosprawnym dorosłym. Więc faktycznie, jak nie daj Boże oczy zamkną, Grześ będzie w ciężkiej sytuacji – westchnęłam.

– Ojej! – jęknęła, przyciskając dłoń do ust. – Rzeczywiście to takie zmartwienie!

To mój mąż podsunął mi pomysł

Pani Irenka opuściła oddział po kilku dniach w całkiem niezłym stanie. Zupełnie jakby troska o syna i miłość do niego dawała jej siłę i mobilizowała do szybkiego zdrowienia.

Jeszcze długo wracała do mnie myśl, co stanie się z upośledzonym mężczyzną, kiedy jego rodzice odejdą na zawsze. I z innymi jemu podobnymi… Gdzie się podzieją, jak sobie dadzą radę? Kto im pomoże, zaopiekuje się nimi?

Tyle pytań i żadnej odpowiedzi. Niby są jakieś ośrodki, ale w naszej okolicy na pewno żadnego takiego nie było. Tylko hospicjum i zakład opieki leczniczej, ale do pierwszego tacy ludzie się nie nadawali, a w tym drugim skazani byliby na smutną wegetację, jeśliby oczywiście tam trafili. Personel zakładu miał mnóstwo pracy z ludźmi ciężko chorymi, starymi i niedołężnymi, a niepełnosprawni umysłowo mają specyficzne potrzeby, wymagają odpowiedniej terapii…

Rozumiałam doskonale strach pani Irenki przed śmiercią. Zresztą znałam jeszcze kilka takich osób, głównie matek, których dorosłe pociechy z umysłowym niedorozwojem po ich śmierci zostaną skazane – no właśnie, na co? Któregoś dnia zaczęłam rozmawiać o tym z mężem, kiedy zapytał mnie, czy mam jakieś kłopoty w pracy, bo chodzę taka przygnębiona. Opowiedziałam mu więc o zmartwieniu pani Irenki i innych rodziców dorosłych dzieci niepełnosprawnych umysłowo czy ruchowo.

– Dopóki ich rodzice żyją, one mogą uczęszczać do ośrodków dziennych, na terapię zajęciową. Ale co się z nimi stanie po śmierci ich rodziców? Nie zawsze ma się nimi kto zająć, nie zawsze rodzina chce. Żal mi ich, ale nie wiem, jak można pomóc

Andrzej zastanowił się przez chwilę.

– A ty chciałabyś im pomóc, Dorotko? Jesteś pewna, że dałabyś sobie radę? – zapytał mnie.

– Jasne! Sama bym się nimi zajęła, tylko jak? Moglibyśmy przyjąć do naszego domu dwoje, troje takich dorosłych – bezradnych sierot, ale co z resztą?

– A pomyślałaś o domu po cioci Marcie?

Spojrzałam na niego zdumiona. Dom po cioci Marcie stał pod miastem, w ładnej okolicy. Otaczał go spory kawałek ziemi, którą puściliśmy w dzierżawę. Był to duży, dwupiętrowy budynek z wysoką sutereną. Ciotka i wujek zbudowali go dla swojego syna za dolary zarobione przez niego w USA, ale on nie chciał wracać do Polski, aż w końcu zginął przypadkiem w jakiejś ulicznej strzelaninie.

Ciocia Marta i wujek Adam mieszkali sami w wielkim, pustym domiszczu, a po śmierci ciotki okazało się, że zapisała nam cały majątek – dom i grunt oraz oszczędności. Pieniądze, całkiem spore, umieściliśmy na korzystnych lokatach, ziemię wydzierżawiliśmy sąsiadowi. Dom stał pusty. Jeździliśmy tam czasem przewietrzyć, napalić, doglądnąć, bo sami mieliśmy gdzie mieszkać. Andrzej, właściciel świetnie prosperującej firmy budowlanej, zbudował dla nas mały domek. Większego nie potrzebowaliśmy, bo nie mieliśmy dzieci. Choć właściwie kiedyś mieliśmy…

Nasza córeczka Zosia zmarła w wieku dwóch lat na białaczkę… A więcej dzieci, jak się okazało, mieć nie mogłam… Cóż więc dziwnego, że mi się serce wyrywało do tych cudzych wprawdzie, ale potrzebujących troski, opieki, a przede wszystkim miłości? Nie mogłam spokojnie myśleć o tym, że wylądują w jakimś miejscu nieprzystosowanym do ich potrzeb, gdzie nikłyby w oczach, pozbawione czułości, uwagi i zainteresowania…

Zżerał ją strach o przyszłość syna

– Co masz na myśli? – spytałam męża, nie rozumiejąc jeszcze, do czego dąży.

– Tak sobie pomyślałem, że jakby ten dom odnowić, przystosować, rozbudować, to mogłabyś prowadzić w nim taki ośrodek opieki, w którym znalazłyby miejsce te wszystkie bezradne sieroty, skazane na państwowe ośrodki, w których czeka je, jak sama mówisz, smutna wegetacja…

Rzuciłam mu się na szyję. Złoty człowiek z tego mojego Andrzeja, zawsze to wiedziałam! Nawet nie śmiałam mu się przyznać do swoich skrytych marzeń, a tu, proszę, sam je odgadł i jeszcze podsuwał mi rozwiązanie! Wiedziałam, że nie będzie łatwo zrealizować tego planu, ale Andrzej obiecał mi pomóc. Chciał zająć się sam odpowiednią rozbudową i remontem domu, dając materiały i robociznę. Mogliśmy przeznaczyć na ten cel pieniądze po cioci. Pozostało tylko dowiedzieć się o warunki prawne, konieczną dokumentację i przepisy regulujące taką działalność – i zacząć załatwiać formalności.

Jako pielęgniarka miałam chyba wystarczające kompetencje, żeby prowadzić taką placówkę, ale o to też musiałam się dopytać... Tak więc zaczęło się chodzenie po urzędach, wertowanie przepisów, przeszukiwanie internetu. Musiałam dowiedzieć się, jaki personel będzie mi potrzebny, a potem poszukać odpowiednich osób, zgromadzić wszelkie potrzebne pozwolenia. Nie zrażałam się jednak żadnymi trudnościami. Miałam silną motywację.

Pani Irenka chorowała coraz bardziej, a jej stan pogarszało jeszcze to, że u męża wykryto dość zaawansowany nowotwor i strach o przyszłość syna dosłownie ją zżerał. Przysięgłam jej, że na pewno zaopiekuję się Grzesiem, nawet jeśli nie uda mi się otworzyć mojego ośrodka. Grześ zaakceptował mnie, nawet bardzo polubił; ja też przepadałam za tym łagodnym, ciepłym i nieśmiałym mężczyzną o duszy dziecka i ufnym spojrzeniu skośnych oczu.

Dzięki pani Irence poznałam kilkoro innych rodziców takich dzieci, którzy bardzo mnie dopingowali, a nawet pomagali w niektórych sprawach. Odwiedzałam też ośrodki terapii zajęciowej i dziennego pobytu, gdzie rozmawiałam z pracownikami, rodzicami, psychologami. Chciałam wiedzieć jak najwięcej i zainteresować innych swoim przedsięwzięciem. Trafiłam nawet do lokalnych władz i mediów. Wszędzie zabiegałam o pomoc, wsparcie finansowe i administracyjne. Słowem: nabiegałam się, jednak czułam, że robię coś pożytecznego.

Trochę to wszystko trwało, ale wreszcie mogłam powiadomić panią Irenkę, która znów trafiła na kardiologię, że nie musi się już martwić, co stanie się z Grzesiem. Dzielna kobieta płakała ze wzruszenia, gdy mówiłam jej o rezultatach swoich starań.

Mam wszystkie pozwolenia! Dom już wyremontowany, wyszykowany na cacy! Druga część dobudowana, tylko wykończyć trzeba. Będą pokoje z łazienkami, pomalowane na wesołe kolory, wyposażone w jasne meble. Dużo kwiatów, obrazów, kolorowych dywanów, miękkich poduszek i koców. Zaplanowałam też jadalnię, salę do ćwiczeń z małą siłownią, sale do zajęć terapeutycznych i warsztaty, gdzie będzie można majsterkować. Będą kozy, kury, króliki, żeby się moi podopieczni mogli nimi zajmować, i czuli się potrzebni.

Pani Irenka uśmiechała się przez łzy.

– Oczywiście będą mogli przeprowadzić się ze swoimi ulubionymi zwierzątkami, jeśli takie mają. I jeszcze ogród ozdobny, warzywnik, sad, a może nawet ule – wyliczałam szczęśliwa.

– To cudownie! – zawołała pani Irenka. – W takim miejscu Grześ na pewno będzie szczęśliwy! Tylko… To będzie kosztowało… Utrzymanie takiego ośrodka…

– Dostaniemy dofinansowanie, poza tym nasi podopieczni mają renty. Wielu sponsorów zadeklarowało pomoc rzeczową i finansową. Na pewno damy sobie radę!

Pani Irenka zamyśliła się. Dopiero po jej wyjściu ze szpitala dowiedziałam się, nad czym tak intensywnie myślała. Otóż, razem z innymi rodzicami dzieci takich jak Grześ, postanowiła utworzyć coś w rodzaju funduszu dla mojego ośrodka. Pozbierali swe oszczędności i wpłacili je na konto fundacji „Grześ i inne dzieciaki”, którą ja miałam zarządzać. Dzięki temu zyskiwałam dodatkowe środki na utrzymanie podopiecznych. 

Ja też nie ustawałam w wysiłkach, żeby pozyskiwać wciąż nowych sympatyków i sponsorów, którzy mogliby zasilić konto fundacji lub pomóc w jakikolwiek inny sposób. Odzew był duży i wielu ludzi nas wsparło. Napływały nie tylko pieniądze, ale i pościel, ręczniki, środki czystości, naczynia stołowe, materiały do zajęć plastycznych.

Wszyscy we wsi nam pomagają

Wielu rodziców niepełnosprawnych dorosłych kontaktowało się ze mną, żeby spytać o warunki przyjęcia do mojego domu. Bo ja od razu wiedziałam, że to miejsce musi nazywać się „dom”a nie „ośrodek”. Dokładnie: „Nasz Słoneczny Dom”. Taka nazwa widnieje na bramie wjazdowej i na budynku.

Nawet miejscowi nie mówią już o naszym domu inaczej, choć z początku niektórzy byli przeciwni moim zamiarom. Obawiali się, że będzie to ośrodek „dla wariatów”, którzy mogą być niebezpieczni, albo narobić jakichś szkód. Bardzo pomógł mi ksiądz proboszcz. Pewnej niedzieli wygłosił płomienne kazanie. Trochę pogrzmiał na „pseudochrześcijan bez serca i sumienia”, odwołał się do matczynych serc. Teraz często ludzie ze wsi przychodzą pomagać w opiece nad mieszkańcami domu, i to nie tylko panie z Caritasu, ale nawet młodzież z różnych grup parafialnych.

Jeden z sąsiadów, właściciel klubu jeździeckiego, zaoferował bezpłatne zajęcia z hipoterapii i jazdę konną. Pan leśniczy organizuje nam wycieczki po okolicy, a straż pożarna zorganizowała festyn, na którym zbierała środki dla fundacji. Gospodarze podrzucają nam też wiktuały. Dosłownie, bo nieraz zdarzało mi się znaleźć przed bramą o poranku worek ziemniaków, kosz jajek, mleko albo jakieś warzywa. Przywożą też mięso, drób, drewno na opał, środki czystości.

Za całe to okazywane nam dobro postanowiliśmy się jakoś odwdzięczyć. W zeszłym roku mieszkańcy „Słonecznego Domu” przygotowali jasełka, które, wystawione w parafialnej świetlicy, bardzo się wszystkim spodobały. W tym roku też coś przygotujemy.

Choć z początku nie było łatwo, wreszcie udało mi się stworzyć miejsce, o jakim marzyłam. Dzięki niemu ci bezbronni ludzie będą mieli zapewnione bezpieczne życie, a ja – cel i poczucie, że to, co robię, ma sens. Przede mną jeszcze jedno zadanie: znaleźć kogoś, kto poprowadzi dom, kiedy mnie zabraknie. Ale to jeszcze nie teraz: na razie cieszę się każdym dniem z moimi podopiecznymi. Jest ich teraz dziewiętnaścioro. Mamy jeszcze jedenaście wolnych miejsc, które powoli się zapełniają.

– To był świetny pomysł – powiedział wczoraj Andrzej, przytulając mnie do siebie. – Ty po prostu rozkwitasz. Takie roześmiane oczy miałaś ostatnio chyba po maturze – i dał mi całusa w nos.

Tak, jestem bardzo szczęśliwa, gdy patrzę, jak Grześ karmi króliki razem z Wiolą i Manią. Jego rodzice już nie żyją, ale mężczyzna o duszy dziecka jest bezpieczny pod moją opieką. Pięćdziesięcioletnia Małgosia z zapałem robi bibułkowe kwiaty, którymi zamierza ozdobić pokoje przyjaciół... Kiedy zwołuję ich wszystkich na obiad, śmieją się, opowiadają, co dziś robili. Wieczorem zbieramy się w sali kominkowej, by pośpiewać, potańczyć, zagrać w gry planszowe.

Potem oddany personel i wolontariusze pomagają podopiecznym umyć się i ułożyć do snu. A ja jak zawsze chodzę do pokoju Emilki, naszej kochanej trzydziestoletniej przylepki, żeby ją ucałować na dobranoc, otulić kołdrą i przeczytać bajkę, bo tak zawsze robiła jej mama. Teraz ja jestem jej mamą, tu jest jej dom. Na zawsze.

Czytaj także:
„Moje małżeństwo zabiła rutyna i nadmiar obowiązków. Mąż spakował walizki i wyprowadził się, choć ja wciąż go kocham”
„Zgodziłam się na to, żeby moją ciążę prowadził ginekolog, który był znajomym moich teściów. Gorzko tego pożałowałam”
„Chciałem, by ktoś docenił moją żonę, więc załatwiłem jej awans. Niewdzięcznica, zamiast się cieszyć, urządziła mi awanturę”

Redakcja poleca

REKLAMA