Kiedy ktoś pyta o chorobę Kasi, zaczynam płakać. Wiem, że nie powinnam, bo wszystko, co złe, mam już za sobą, a ona zdaje się nie pamiętać o chorobie. Ale kiedy przypomnę sobie, co przeżyłyśmy, nie potrafię się opanować. Łzy same cisną mi się do oczu i nie chcą przestać płynąć.
Kasia jest moim jedynym dzieckiem. Ukochaną, najdroższą córeczką. Wychowywałam ją sama, bo byłemu już mężowi nie podobała się rola ojca. Z dumą patrzyłam, jak Kasia rośnie, jak świetnie radzi sobie w szkole, zdobywa nowych przyjaciół. Zastanawiałam się, kim będzie w przyszłości. Widziałam siebie w otoczeniu wnuków. I Kasię… Zadowoloną z życia, szczęśliwą w małżeństwie, spełnioną w pracy. W moich snach o przyszłości nie było miejsca na smutek i chorobę. Ale marzenia nie zawsze się spełniają, a los potrafi być okrutny. Przekonałam się o tym, gdy Kasia skończyła piętnaście lat.
To właśnie wtedy zauważyła, że pod skórą na szyi zrobił jej się dziwne zgrubienie. Początkowo to zlekceważyła, bo myślała, że po prostu coś ją ugryzło. Była deszczowa, ale ciepła wiosna, i w powietrzu aż roiło się od komarów i meszek. Ale mijały kolejne dni, a guz nie znikał. Wręcz przeciwnie, stał się większy, nieco twardszy i bolesny.
Potem była wizyta u lekarza rodzinnego, skierowanie do onkologa, badania.
Córka była przerażona
– Mamo, czy to rak? – spytała.
– Ależ skąd! To pewnie nic takiego. Ale lepiej sprawdzić – starałam się ją uspokoić.
Bardzo chciałam, żeby mi uwierzyła. Sama chciałam w to uwierzyć. Na wyniki czekałyśmy prawie dwa tygodnie. Sama po nie pojechałam, bo Kasia za bardzo się denerwowała. Niestety, lekarz nie miał dla mnie dobrych wieści. Okazało się, że to jednak nowotwór złośliwy, w zaawansowanym stanie. I że córkę czeka długotrwałe leczenie, które wcale nie musi zakończyć się sukcesem.
– Musi być pani teraz bardzo silna. Kasia będzie potrzebowała wsparcia. I dużo, dużo miłości – powiedział mi na zakończenie.
Byłam w szoku. Nie mogłam uwierzyć w to, co usłyszałam. Po wyjściu z gabinetu osunęłam się na najbliższą ławkę i próbowałam zebrać myśli. Moja córka ma raka? Może nawet umrzeć? Ale jak to? Dlaczego? Przecież takie nieszczęście spotykają ludzi starszych. A ona ma tylko piętnaście lat! Całe życie przed sobą! I jak mam jej i tym powiedzieć?
Byłam zrozpaczona i sparaliżowana
– To nie czas na rozczulanie się nad sobą. Weź się w garść! Twoje dziecko cię potrzebuje! – powiedziałam w końcu głośno do siebie.
Tamtego dnia obiecałam sobie, że nie będę więcej rozpaczać, dopuszczać do siebie złych myśli. Że ze wszystkich sił będę wpierać córkę w walce z chorobą. Nie miałam pojęcia, ile to potrwa, ale byłam gotowa walczyć do końca swoich dni. Pojechałam do domu i powiedziałam Kasi o diagnozie i leczeniu. Zrobiła się blada jak ściana.
– Nie będę się leczyć! Nie ma mowy! To bez sensu! I tak umrę! Po co mam się męczyć! – zaczęła krzyczeć.
– Nie umrzesz, kochanie! Nie pozwolę na to! Razem pokonamy tę chorobę. Zobaczysz, uda nam się! – powiedziałam z przekonaniem.
Wtedy jeszcze nie wiedziałam, że Kasia naprawdę nie wierzyła w szczęśliwe zakończenie. Bała się bólu, tego, że będzie konać w męczarniach. Myślała nawet o samobójstwie! Kilka tygodni później wyznała mi, że gdy usłyszała, na co jest chora, chciała skoczyć z wiaduktu, wprost pod nadjeżdżający pociąg. Już nawet na tym wiadukcie stała.
– Ale potem pomyślałam o tobie. Nie mogłam ci tego zrobić, zostawić cię samej. Bardzo mnie kochasz, prawda? – zapytała ze łzami w oczach.
Co to za pytanie! Oczywiście, że ją kochałam! I nie wyobrażałam sobie bez niej życia! Walka o zdrowie córki stała się moim jedynym celem. Nie obchodziła mnie praca, moje własne życie. Liczyła się tylko ona. Codziennie się modliłam do Boga, by ocalił moją Kasię. Jeździłam do niej do szpitala, przywoziłam jedzenie, trzymałam za rękę, gdy gorzej się czuła, przytulałam. Byłam na każde wezwanie.
Gdyby to tylko było możliwe, wzięłabym jej cały ból i strach na siebie. Jak pewnie każda matka… Ale nie mogłam. I to chyba było najgorsze. Moje dziecko cierpiało, a ja nie byłam w stanie mu pomóc. To były straszne dni. Tygodnie. Miesiące! Pamiętam, jak po pierwszej chemioterapii Kasia nagle zaczęła na mnie krzyczeć.
– Nienawidzę cię! Wynoś się stąd! Nie chcę cię więcej widzieć! – wrzeszczała na cały szpital.
Nie rozumiałam, co się dzieje. Co takiego zrobiłam? Czym sobie zasłużyłam na taki gniew? Wybiegłam na korytarz. Byłam tak rozżalona, że aż się rozpłakałam. I wtedy podeszła do mnie mama chłopca leżącego na tym samym oddziale. W jej oczach dostrzegłam zrozumienie. Wiedziała, co przeżywam.
– Niech się pani nie martwi. Ona tak nie myśli. Nie wie, co mówi. To tylko reakcja na lek. Nikt pani nie uprzedził? – objęła mnie.
Byłam tej kobiecie bezgranicznie wdzięczna. Od tamtej pory puszczałam wyzwiska Kasi mimo uszu. Kiedy ona krzyczała, ja spokojnie czekałam, aż skończy. Wiedziałam, że tak naprawdę chce, żebym przy niej była. Że mnie kocha i potrzebuje.
W jej pokoju znalazłam tabletki
Mijały miesiące. Stan zdrowia córki się nie poprawiał. Lekarze próbowali wszystkiego, ale z niewielkim skutkiem. Widziałam, że Kasi zaczyna brakować już sił do walki, że ma już dość tej udręki, bólu, cierpienia. Kiedy więc to tylko było możliwe, zabierałam ją ze szpitala do domu. Chciałam, żeby uwierzyła, że wróci do normalnego życia. Ale ona się poddawała. Któregoś dnia znalazłam w jej pokoju tabletki. Przestała brać leki! Gdy to do mnie dotarło, zrobiło mi cię ciemno przed oczami. Podbiegłam do niej i chwyciłam za ramiona.
– Co ty najlepszego wyprawiasz?! Zwariowałaś?! Przecież sama powiedziałaś, że mnie nie zostawisz! Będziesz walczyć! – zaczęłam nią potrząsać.
– Ale ja już nie mam siły. Naprawdę, mamo – w jej oczach pojawiły się łzy.
– Ale ja mam! Za ciebie i za siebie! Pamiętaj, nigdy nie pozwolę ci odejść! Nigdy! Będziesz zdrowa! Rozumiesz?
– Rozumiem… I obiecuję, że więcej nie zrobię już żadnego głupstwa…
I rzeczywiście, nie zrobiła. Sumiennie brała wszystkie leki, poddawała się kolejnym terapiom. Chyba naprawdę zrozumiała, że nie pozwolę jej umrzeć. Któregoś dnia Kasi zrobiono kolejne badania. Jak wiele razy przedtem poszłam dowiedzieć się o wyniki. Prawdę mówiąc, nie spodziewałam się niczego dobrego. Myślałam, że jak jak zwykle usłyszę, że ciągle jest chora. Tymczasem…
– Mam dla pani wspaniałą wiadomość. W organizmie córki nie ma już ani jednej komórki rakowej. Można powiedzieć, że dziś narodziła się po raz drugi – powiedział z uśmiechem lekarz.
Zdębiałam. Przez chwilę zastanawiałam się, czy to tylko piękny sen, który zaraz pryśnie niczym bańka mydlana. Kiedy jednak dotarło do mnie, że to się dzieje naprawdę, rzuciłam się lekarzowi na szyję.
– Dziękuję panu, bardzo, bardzo dziękuję – wykrztusiłam z trudem.
Tym razem z moich oczu płynęły łzy szczęścia. Jak szalona pobiegłam do córki. Czekała na mnie w samochodzie, na parkingu. Chyba zorientowała się, że mam dobre wiadomości, bo wysiadła z auta.
– Wygrałam? – krzyknęła.
– Wygrałaś! Jesteś zdrowa!
Kasia wyrosła na piękną kobietę
Zamarła na sekundę, a potem zaczęła skakać, ściskać mnie i pozdrawiać przechodzące osoby. Zachowywała się jak mała dziewczynka, która dostała swój wymarzony prezent. Zatrzymałam się i patrzyłam na to jak zaczarowana. Ogarnęła mnie fala niewyobrażalnego szczęścia. Nie potrafię nawet opisać tego, co wtedy czułam. Pomyślałam, że warto było przez niemal półtora roku zrezygnować z własnego życia. Warto było ukrywać strach, uśmiechać się, gdy do oczu cisnęły się łzy, znosić wyzwiska i napady złości, zmuszać córkę, by chciała żyć, by walczyła. Warto!
Od tamtego szczęśliwego dnia minęło już ponad sześć lat. Choroba nie wróciła. Kasia wyrosła na piękną kobietę. Studiuje historię sztuki i spotyka się z pewnym bardzo przystojnym świeżo upieczonym adwokatem. Ma na imię Artur i coś mi się wydaje, że w niedalekiej przyszłości zostanie moim zięciem.
Cieszę się z tego, bo to porządny facet i świata poza Kasią nie widzi. Wszystko wskazuje więc na to, że moje marzenia o szczęśliwej przyszłości dla córki i gromadce wnuków jednak się spełnią. Codziennie za to dziękuję Bogu…
Czytaj także:
„Moja córka nie chce wyjść za mąż. Czy ona na głowę upadła? Kobieta musi mieć faceta, by na nią robił”
„Moja córka uciekła z domu i jest członkiem sekty. Od 5 lat nie mamy z nią kontaktu ”
„Moja córka ma 30 lat i ani myśli się wyprowadzać czy szukać pracy. Tatuś wychował ją na księżniczkę, która nic nie musi”