Gdy patrzę na pusty talerz na wigilijnym stole, zawsze myślę, że może właśnie teraz, już za chwilę, zdarzy się cud. Nagle rozlegną się kroki na schodach, stukanie do drzwi i usłyszę: „Mamo, to ja, Weronika! Wróciłam!”. Ale cud się nie zdarza. A ja czekam na nią. I zawsze będę.
Weronika była cudownym dzieckiem. Wrażliwym, spokojnym. W przeciwieństwie do swoich rówieśników z liceum stroniła od hucznych imprez. Po szkole od razu wracała do domu i siedziała z nosem w książkach. Uwielbiała poezję, malarstwo, muzykę poważną… Z jednej strony mnie to cieszyło, z drugiej – martwiło. Dużo ze sobą rozmawiałyśmy. Wiedziałam, że czuje się samotna. Chciałam, żeby znalazła przyjaciół, z którymi mogłaby spędzać miło wolny czas.
Któregoś dnia wróciła do domu wyraźnie podekscytowana. Zwierzyła mi się, że poznała na Starym Mieście dwójkę młodych ludzi: Idę i Eryka. Podeszli do niej, gdy przyglądała się pracy dziewczyny malującej portrety; zaczęli rozmawiać. Córka była nimi zafascynowana. Mówiła, że są tacy inni… Mili, serdeczni. Umówiła się z nimi na następny dzień. A potem zapytała, czy może zaprosić ich do domu. Zgodziłam się. Zrobili na mnie bardzo dobre wrażenie. Rozmawialiśmy. Mówili, że moja córka jest wyjątkową młodą kobietą. Bardzo zdolną. Że powinna rozwijać swoje talenty, że może w życiu wiele osiągnąć. Musi tylko uwierzyć w siebie, musi chcieć. Kiedy wychodzili, byłam nimi oczarowana.
Nie protestowałam, kiedy Weronika zaczęła widywać się z nimi prawie codziennie. Wracała z tych spotkań taka szczęśliwa! Z wypiekami na twarzy opowiadała o swoich nowych znajomych. Że wreszcie spotkała ludzi, którzy ją rozumieją, wiedzą o czym marzy, co czuje… Po miesiącu zauważyłam, że Weronika zaczęła się zmieniać. Stała się nerwowa, opryskliwa. Przestała odrabiać lekcje, coraz później wracała do domu. Już nie zwierzała mi się, gdzie była, co robiła. Milczała albo odpowiadała cokolwiek półgębkiem. Wchodziła do mieszkania i zamykała się w swoim pokoju.
Czułam, że dzieje się coś niedobrego. Że ci jej nowi znajomi mają na nią zły wpływ. Dlatego zażądałam, żeby przestała się z nimi spotykać. Dostała szału.
– Niczego mi nie zabronisz. Ty i ojciec już się nie liczycie. To oni są moją rodziną. Dzięki nim wiem, jak żyć – krzyczała.
Byłam przerażona… Córka nigdy nie zachowywała się w ten sposób!
– Dziecko, co się z tobą dzieje? – zapytałam, chwytając ją za ramiona.
Odepchnęła mnie i pobiegła do siebie. Słyszałam, jak przekręca w zamku klucz.
Potem było już tylko gorzej. Weronika przestała z nami normalnie rozmawiać. W kółko powtarzała, że wszystko, czego ją nauczyliśmy, jest złe, że to tylko kontrola, zakazy, nakazy. Krzyczała, że przez 17 lat spała i dopiero przyjaciele otworzyli jej oczy na wiele spraw. Dzięki nim stała się mądrzejszym i lepszym człowiekiem. Mówiła, że my jesteśmy zakłamani, że nie mamy jej nic do zaproponowania. Wielu rzeczy nie rozumiemy i dlatego ona nie chce i nie będzie nas słuchać. Moje tłumaczenia, że wpakowała się w jakieś potworne bagno tylko pogarszały sprawę.
– Chcecie mnie zniewolić, panować nade mną. Nie pozwolę na to! – krzyczała.
Byłam bezsilna. Nie wiedziałam, co robić. Czułam, że moja córka odsuwa się od nas, a ja nie potrafię jej zatrzymać. Kompletnie nie rozumiałam, co się z nią dzieje… Jestem zwyczajną, prostą kobietą. Słowa: „sekta, zniewolenie umysłu” były mi wtedy zupełnie obce. Podejrzewałam, że może zaczęła brać jakieś narkotyki, że to one tak jej namieszały w głowie.
– Nam nie wolno brać takich rzeczy! – odkrzyknęła, gdy ją to zapytałam.
– Jakim nam? – dopytywałam. Nie odpowiedziała. To nie była już ta sama Weronika, moja mądra córeczka, tylko maszyna powtarzająca to, co jej kazano. Kto jej kazał, nie wiedziałam…
Byłam naiwna. Miałam jeszcze cichą nadzieję, że to tylko zwyczajny bunt, że zauroczenie „prawdziwymi przyjaciółmi” minie. Niestety, Weronika zaczęła coraz częściej znikać z domu. Nie wracała nawet przez kilka dni. Wpadała tylko sporadycznie, na kilka chwil. Widać było, że te wizyty nie sprawiają jej przyjemności, że w domu czuje się obco. Pakowała szybko swoje rzeczy i wybiegała. Kilka razy próbowałam ją zatrzymać; błagałam, żeby została. Nie reagowała. Miałam wrażenie, że w ogóle mnie nie słyszy. Jakbym mówiła do ściany… Przez okno widziałam, że przed blokiem zawsze czekali na nią jej „przyjaciele”.
Nie chciałam stracić córki. Za nic w świecie. Dlatego postanowiliśmy z mężem, że kiedy przyjdzie następnym razem, zatrzymamy ją siłą. I tak zrobiliśmy. Mąż zamknął wszystkie drzwi, a ja powiedziałam Werze, że nigdzie nie wyjdzie. Dostała histerii. Zaczęła nas bić, krzyczała, że nas wszystkich pozabija! A potem otworzyła na oścież okno i zawołała na pomoc swoich „przyjaciół”. Zjawili się natychmiast pod naszymi drzwiami. Kopali, dzwonili. Darli się na cały blok, że nie mamy prawa zatrzymywać Weroniki w domu, że jesteśmy złymi rodzicami, a nasza córka jest już prawie dorosła i sama ma prawo decydować o swoim życiu. Wynieśli się dopiero wtedy, gdy sąsiedzi wyszli na klatkę i zagrozili, że zaraz wezwą policję.
Nie potrafiliśmy uspokoić Weroniki przez kilka godzin. Córka miotała się po pokoju, wrzeszczała, chwilami wyła jak zwierzę. Zrozpaczeni i przerażeni zawieźliśmy ją do szpitala psychiatrycznego. Mieliśmy nadzieję, że jej pomogą, a ona się uspokoi… Spędziła tam tydzień.
– Dłużej nie możemy zatrzymywać państwa córki, bo się po prostu boimy – powiedział nam po cichu lekarz. – Dwoje ludzi kilka razy próbowało się do niej dostać podstępem. A potem grozili personelowi, że jak nie zostaną wpuszczeni na oddział, stanie się coś złego. Oczywiście Weronika jest pod czyimś silnym wpływem i powinni państwo kontynuować leczenie. Jednak już poza szpitalem…
Zabraliśmy więc Weronikę do domu. Wydawało nam się, że jest lepiej. Córka się uspokoiła. Nie próbowała uciekać, zaczęła z nami rozmawiać. Cieszyliśmy się, myśleliśmy że odzyskała rozsądek, że do nas wróciła. Pamiętam, jak świętowaliśmy razem jej osiemnaste urodziny. Był tort, świeczki, prezenty. I mnóstwo śmiechu.
– Wiesz, mamo, bardzo cię kocham – powiedziała mi wtedy, a ja aż się popłakałam z radości, że odzyskałam dziecko. Nie podejrzewałam, że takim zachowaniem chce tylko uśpić naszą czujność.
Dosłownie kilka dni później, tuż po obiedzie, Wera zapytała, czy może pójść do Agnieszki, koleżanki z klasy.
– Chciałabym wrócić jak najszybciej do szkoły. Pożyczę od niej zeszyty i spróbuję nadrobić zaległości – powiedziała. Był 8 grudnia 2014 roku. Padał deszcz ze śniegiem, wiał silny wiatr. Zapytałam, czy na pewno chce wyjść w taką pogodę.
– Oj, przecież to blisko, za chwilę będę z powrotem – odparła z uśmiechem. Włożyła kurtkę, wcisnęła czapkę na głowę, okręciła się szalem i szybko wybiegła z domu.
Tamtego dnia długo na nią czekałam. Na początku spokojnie. Gdy nie wróciła po godzinie, pomyślałam, że zagadała się z koleżanką. Ale wieczorem, gdy mąż przyszedł z pracy, postanowiliśmy jej poszukać. Poszliśmy do Agnieszki. Wery u niej tego dnia wcale nie było. Wtedy zrozumieliśmy, że uciekła. Do tych swoich „przyjaciół”… Próbowaliśmy ją odnaleźć. Zgłosiliśmy zaginięcie na policji. Po kilku dniach dostaliśmy informację, że córka sama do nich przyszła. Oświadczyła, że jest cała i zdrowa, i nie życzy sobie, aby komukolwiek ujawniano miejsce jej pobytu.
– Jest dorosła, ma do tego prawo – usłyszałam od funkcjonariuszy.
Nigdy nie czułam się tak bezsilna. Czasem zastanawiam się, jak wyglądałyby nasze święta, gdyby Weronika nie poznała tamtych ludzi. Siedziałaby przy wigilijnym stole z nami, obok niej mąż, dziecko. Zawsze chciała mieć rodzinę… Nie wiem, gdzie jest. Ale wciąż czekam i mam nadzieję. Może w tym roku, zaraz…
Więcej prawdziwych historii: „Za miesiąc mój ślub, ale ja kocham innego. Żeby uprawiać seks z narzeczonym, muszę wcześniej się napić wina”„Miałam raka, straciłam dwie piersi i męża, który mnie kochał, dopóki byłam zdrowa”„Wychowuję nie swoje dziecko. Żona mnie zdradziła i zaszła w ciążę z... moim bratem”