„Co z tego, że syn jest dorosły? To nadal moje dziecko! Jeśli nie podoba mi się to, co robi, mam prawo mu tego zakazać”

Traktuję dorosłego syna jak dziecko fot. Adobe Stock, motortion
„A potem zadrżałam. No to szlag bombki trafił. Za każdym razem, gdy będzie wsiadał na motor, ja będę umierała ze strachu. Oj, moje biedne serce, moje biedne nerwy… Czy naprawdę nie mam nic do gadania w kwestii dziecka, które nosiłam w brzuchu dziewięć miesięcy, a potem rodziłam dziewięć godzin? No nie sądzę. Przecież on należy do mnie”.
/ 22.10.2022 13:15
Traktuję dorosłego syna jak dziecko fot. Adobe Stock, motortion

Kiedy Marcinek miał cztery lata i w pewien majowy poranek prowadziłam go do przedszkola, wyznał mi coś z głębi swojego małego serduszka.

– Wiesz, mamusiu – rzekł prawie dorosłym tonem – chciałbym być bocianem.

Aż stanęłam. Rozumiałabym strażaka, policjanta, lekarza albo żołnierza, choć to ostatnie z niejakim trudem. Ale bocian? Skąd tu bocian w tym zestawie dziecięcych marzeń pod tytułem „kim będę, jak dorosnę”?

– Synku, ale jesteś pewien? – wolałam się dopytać. – No bo wiesz, bocian, hm… to jakby ptak, więc…

– Jestem pewien! – zakończył dyskusję i nie rozwijał tematu.

Ja też wolałam nie drążyć, licząc w skrytości ducha, że mu to dziwne pragnienie przejdzie. I jak zwykle miałam rację.

Po jakimś czasie bocian przestał być aktualny

Tym bardziej specjalnie dla synka wyszukiwałam ciekawe informacje na temat życia i zwyczajów tych niewątpliwie pięknych ptaków. Na przykład, że jedzą myszy i węże, że muszą dwa razy w roku latać po parę tysięcy kilometrów i wiele nie przeżywa tej podróży… Chyba podziałało. Następny na liście marzeń był strażak, a potem już normalnie, jak to z dziecięcymi marzeniami bywa, zmieniały się szybciej, niż byłam w stanie nadążyć. Stanęło na mechaniku samochodowym. Moim zdaniem dobry wybór. Technikum mechaniczne, a potem praktyka, może w jakimś autoryzowanym serwisie? Może własny warsztat? Popierałam to akurat dziecięce marzenie, bo w każdej rodzinie powinien być lekarz oraz mechanik samochodowy. Ludzie i samochody się psują, i nie ma na to rady.

W technikum Marcinka w ramach zajęć odbywały się kursy na prawo jazdy, także na motocykle. Nie byłam tym zachwycona, wręcz przeciwnie, bo na temat motocykli miałam swoje zdanie. Jeździły zdecydowanie za szybko, nie miały pasów bezpieczeństwa i nie nadawały się dla normalnych ludzi, czyli takich, którzy cenią swoje zdrowie i życie. Jako pielęgniarka znałam kilkunastu motocyklistów, choć niektórych bardzo krótko. Miał szczęście jeden z drugim, jeśli dostał w ogóle wypis ze szpitala. Zazwyczaj widywałam zapłakane rodziny i lekarza od formalności transplantacyjnych, który grzecznie czekał, aż najbliższa osoba podpisze akt przekazania organów. Bo to byli prawie zawsze młodzi, absolutnie zdrowi ludzie. Poza tym, że umierali po wypadkach motocyklowych, nic im w zasadzie nie dolegało. Owszem, mój uraz do motocyklistów miał też podłoże osobiste. Raz dałam się poderwać takiemu jednemu, na pierwszym roku studium pielęgniarskiego. Nie ukrywam, imponowały mi jego broda, skórzana kurtka i fantazyjna bandana, którą w zależności od pogody nosił albo na głowie, albo na szyi. Ale przeszło mi zupełnie po pierwszej wspólnej przejażdżce.

Zaprosił mnie latem nad jezioro

Miało być romantycznie, ale po drodze mało nie umarłam ze strachu. Odnosiłam wrażenie, że wszyscy kierowcy w samochodach normalnie na nas polują, że kilkanaście razy cudem uniknęliśmy śmierci. A kiedy na trzęsących się nogach zsiadłam wreszcie z tej koszmarnej maszyny, on z uśmiechem na ustach zaczął wyjmować wiktuały z bagażnika zmienionego w kosz piknikowy. Patrzyłam na jego brudne i połamane paznokcie, ślady smaru na dłoniach i blizny po oparzeniach, których miał bez liku… Podziękowałam za przejażdżkę i wróciłam do domu autobusem. W czasie drogi powrotnej siedziałam przynajmniej wygodnie i nic mnie nie podwiewało od majtek aż po dekolt. Co za ulga! Ale przecież dziecku nie będę się zwierzać z takich spraw, poza tym uznałam, że nawet jeśli zrobi sobie te motocyklowe prawa jazdy różnych szczebli, to tak bardziej platonicznie, bo w praktyce do niczego mu się nie przydadzą. Znowu miałam rację, przynajmniej do matury. O ile wiem, wyłączając kursy i egzaminy, Marcin nawet nie wsiadł na żaden motocykl.

Jednak po maturze sytuacja się zmieniła. Syn dostał pracę w autoryzowanym salonie, gdzie mieli zatrzęsienie motocykli. Kłuły go w oczy, kusiły, pewnie dlatego już po roku pracy oświadczył, że będzie robił kolejne prawo jazdy. Na motocykl, oczywiście.

– Marcinku, ale po co? – pytałam, starając się zachować spokój. – Masz już przecież chyba ze dwa, prawda?

– Oj, mama… – westchnął. – Muszę zrobić prawko kategorii „A”, a mam tylko „A-dwa”. I tak szczęście, bo normalnie na „A” trzeba mieć skończone dwadzieścia cztery lata.

– No to jeszcze cztery lata ci zostały! – ucieszyłam się.

I tu się mylisz, jak nie ty zupełnie – zaśmiał się. – Jak się ma od co najmniej dwóch lat „A-dwa”, a ja mam, to „A” można zrobić wcześniej.

– I co ci to da, synuś?

– Będę nareszcie mógł jeździć prawdziwymi motocyklami! Ścigaczami o pojemności silnika takiej, że jak się wdepnie, to smarki z nosa wylecą uszami! – piał z zachwytu, a ja zmartwiałam.

I zrozumiałam z tego jedno: trzeba zacząć działać

Nie jestem jakimś internetowym specjalistą, ale to i owo umiem znaleźć oraz kupić, nie ruszając się z domu. Tak więc najpierw guglałam dwa dni, a potem zdecydowałam się na zakup prezentu dla Marcinka, bo akurat zbliżał się pierwszy czerwca. Książka przyszła na czas. Opakowałam ją ładnie w ozdobny papier i przy śniadaniu położyłam przed Marcinem na stole.

– Proszę, syneczku – powiedziałam czule. – Wszystkiego najlepszego z okazji Dnia Dziecka!

Niecierpliwie rozerwał papier i…

– Mama, co to jest? – skrzywił się.

– Książka dla ciebie. Do poczytania i do przemyślenia.

– „101 sposobów, jak uniknąć wypadku na motocyklu”?

Ja właściwie znam tylko jeden sposób, ale najlepszy, najpewniejszy… – uśmiechnęłam się – w ogóle nie wsiadać na motor. Może w tej książce są też inne, choć pewnie nie tak niezawodne.

Syn spojrzał na mnie spode łba i w milczeniu wziął się za kanapki. Jeden zero dla mnie, pomyślałam. Dwa dni później było już jednak jeden do jednego. Nie zrozumiał mojej aluzji i zapisał się na kurs na prawo jazdy motocyklowe kategorii „A”. Postanowiłam odwołać się do wyższej instancji. Zrobiłam na obiad pyszne naleśniki, za którymi przepadał mój mąż, i kupiłam mu jego ulubione piwo. Ucieszył się, ale zaraz spoważniał.

– Sprawę masz? – zapytał podejrzliwie.

Podałam mu pierwszą porcję. Naleśniki składane w trójkąty, z pasztetem. Cztery sztuki. Od razu zaczął wsuwać, acz w trakcie łypał na mnie to jednym, to drugim okiem.

– Słuchaj, znamy się długo, więc nie będę owijać w bawełnę – przeszłam do meritum. – Martwię się o Marcina.

– Bo? – mlasnął z pełnymi ustami.

– Zamierza zrobić prawo jazdy na duże motocykle.

Przełknął i mruknął:

– Zazdroszczę. Gdybym był trochę młodszy, to sam…

– Krzysiek, nie bredź! – przerwałam mu. – Ciągle narzekasz, że cię kręgosłup boli od ślęczenia nad papierami i przy komputerze, a teraz wyjeżdżasz z czymś takim? Księgowy na motocyklu? Chyba pęknę ze śmiechu! – byłam autentycznie wkurzona.

Wzruszył ramionami

– Oj, tam… Tak tylko mówię – zaczął się wycofywać. – Ale co złego w tym, że Marcin chce mieć to prawko? Młody jest.

– A ja bym sobie bardzo życzyła, żeby kiedyś był stary – odcięłam się. – Jak będzie szalał na motorze, to może nie doczekać…

– Ptaszku, czy ty nie przesadzasz aby?

– Ani trochę! – fuknęłam. – Nie zgadzam na ten pomysł i już.

– No to masz problem – stwierdził. – Bo jest dorosły i zrobi, co zechce.

Super. Przez mojego męża zrobiło się dwa do jednego dla Marcinka.

Pozostała mi już tylko instancja najwyższa

Kasia. Dziewczyna Marcina to przesympatyczna, drobna brunetka, a poza moim synkiem świata nie widziała. Kończyła jakąś szkołę gastronomiczną, ale odnosiłam wrażenie, że bardziej z musu, czyli za namową rodziców, którzy prowadzili własną restaurację. Doszłam jednak do wniosku, że skoro tak bardzo Marcinka kocha, prawie tak samo jak ja, to będzie chciała o niego zadbać. Tym samym stanie się moim naturalnym sprzymierzeńcem. Ponieważ Marcinek też był w niej zakochany po uszy, miałam nadzieję, że tam, gdzie matka z ojcem nie poradzili, ona da radę. I tylko ona, gdyż innymi pomysłami, poza związaniem synka, nie dysponowałam.

Zaprosiłam Kasię na niedzielę na babskie ploty. Nasi panowie akurat tego dnia pojechali na ryby.

– Kasieńko – zaczęłam po zwyczajowej wymianie podstawowych informacji, co zajęło nam jakąś godzinę – ostatnio bardzo poważnie się martwię.

– Czym? – pilnie nadstawiła uszu. – No, wiesz… Marcin, prawo jazdy, motor… przecież to prosty przepis na katastrofę! Tylko nie każ mi opowiadać, jakie czasami do nas na ostry dyżur trafiają przypadki. Motocykliści, młodzi mężczyźni, w kwiecie wieku i sił witalnych, to znaczy tacy byli, zanim wskoczyli na siodełko, bo teraz…

– Boże! – zasłoniła usta dłonią.

– Tu już nawet Boże nie pomoże. A kiedy oni tak leżą na OIOM-ie, pod kroplówką, respiratorem, w śpiączce farmakologicznej i bez szans na powrót do normalnego życia, to ja zawsze widzę w nich Marcina… – uroniłam łzę.

– Pani Magdo, ale… Sama pani wie, że Marcin to bardzo rozsądny chłopak…

– Oni też na głupków nie wyglądali – zaczynałam powoli tracić cierpliwość.

Czy ta wpatrzona w mojego syna dziewucha nic nie rozumiała, czy nie chciała zrozumieć?

– Słuchaj, jak chcesz go w całości i do starości – zaczęłam tłumaczyć jak krowie na rowie – to musisz mu zakazać. Niech nie robi tego nieszczęsnego prawa jazdy i nigdy nie wsiada na te piekielne maszyny! Rozumiemy się? Inaczej coś mu się może stać, a tego byśmy sobie nigdy nie wybaczyły, prawda?

Pokiwała powoli głową.

– Dzisiaj wieczorem ma wpaść do nas na kolację… Już ja sobie z nim porozmawiam.

Dzięki Kasi liczyłam na dwa do dwóch, czyli remis, ale remis ze wskazaniem, jak mawia mój mąż odnośnie meczy piłkarskich. Czyli niby remis, lecz z moralnym zwycięzcą. W tym wypadku ja nim będę. Chłopcy przyjechali z ryb. Może coś złowili, ale na moje szczęście nic nie przywieźli. Ominęło mnie więc skrobanie i patroszenie, czego szczerze nie cierpiałam. Nawet jeśli lubiłam ryby, znaczy jeść. Marcinek szybko się wykąpał i poleciał do Kasi, by u niej spałaszować obiadokolację, którą mu ukochana upichci, a on ją zje ze smakiem, choćby i był niesmaczna. Bo tak działa miłość, zwłaszcza za młodu. Wrócił późnym wieczorem. Wściekły jak osa. Od razu się zorientowałam, bo od progu się rozdarł:

– Mamaaaa! Musimy poważnie porozmawiać!

Czyli pogadanka umoralniająco-prostująca z Kasią się odbyła – zgadłam i próbowałam się ewakuować.

– Tataaaa! – krzyknął do ojca dla odmiany. – Pilnuj matki, żeby nie zwiała do łazienki czy coś. A ja idę do kuchni po coś zimnego do picia. Muszę ochłonąć i się ostudzić, bo normalnie… Uch!

Siedziałam jak trusia na kanapie, niepewna, co ta Kaśka naopowiadała mojemu dziecku.

Krzysiek siedział obok i trzymał mnie za rękę

Trudno orzec, czy chciał dodać mi otuchy, czy mnie pilnował, żebym nigdzie nie uciekła. Może jedno i drugie. Marcin usiadł naprzeciwko nas w fotelu, z puszką zimnej coli, i wbił we mnie oskarżycielskie spojrzenie.

– Mam do ciebie ogromną… wielką… serdeczną prośbę – cedził powoli i dobitnie. – Chciałbym otóż mianowicie poprosić cię bardzo pięknie, żebyś… przestała się… wpieprzać… w moje życie! – ostatnie słowa prawie wykrzyczał.

– Marcin, nie przeginaj – ostrzegł go ojciec. – Co to za słownictwo? Co to za teksty do matki?

– A co, wychodzę na chama? Dobra, daj mi jeszcze chwilę, bo widać nie dość ochłonąłem – wysapał i przyssał się do coli.

– Synku, uważaj, jeszcze się zachłyśniesz – zaszemrałam. – I za zimne pijesz, gardło cię będzie bolało. No i za dużo cukru naraz, a ty już i tak jesteś za bardzo nakrę…

– Mama! – przerwał mi, tym razem z nutą rozpaczy w głosie. – Ile ja mam lat? Cztery? Ciągle masz mnie za przedszkolaka, który chciał zostać bocianem? Dorośnij wreszcie!

Zatkało mnie.

– Posłuchaj tylko… – zwrócił się do ojca – co ta twoja żona nawyprawiała.

– A twoja matka to nie jest? – obruszył się Krzysiek.

– Też. Naopowiadała bzdur Kaśce, nastraszyła ją, nastawiła przeciwko mnie i o mały włos, powtarzam, o mały włos nie zniszczyła mojego największego marzenia.

– Nie przesadzaj – mruknęłam. – Ja tylko chciałam poprosić Kasię, żeby…

– Żeby mi wybiła z głowy pomysł z motocyklami – znów wszedł mi w słowo. – Wiem. Ale na twoje szczęście nic z tego nie wyszło, bo bym ci nie podziękował, mamo, oj nie…

Patrzył na mnie tak, że zamarłam

A potem zadrżałam. No to szlag bombki trafił. Za każdym razem, gdy będzie wsiadał na motor, ja będę umierała ze strachu. Oj, moje biedne serce, moje biedne nerwy… Czy naprawdę nie mam nic do gadania w kwestii dziecka, które nosiłam w brzuchu dziewięć miesięcy, a potem rodziłam dziewięć godzin?

– Mama, czy to ci się podoba, czy nie, muszę zrobić to prawko i je zrobię. Koniec tematu. Basta. Finito. Szlus.

Czyli nie miałam nic do gadania.

Ale czemu niby musisz?! – wybuchłam, ledwo ogłosiłam kapitulację. – Wiesz, co ja widziałam? Wiesz, w jakim stanie…? – urwałam, bo zachłysnęłam się łzami.

– Nie wiem, ale się domyślam i nawet rozumiem. – złagodził ton. – Patrzysz na sprawę przez pryzmat swoich doświadczeń zawodowych. Ja patrzę szerzej. Owszem, nie przeczę, wypadki motocyklowe się zdarzają. Tak jak wypadki kolejowe czy lotnicze. Ale nie zabraniałaś mi jeździć pociągiem ani polecieć na Kretę w zeszłym roku.

– Nooo…

– No właśnie! A teraz słuchajcie...

Rodzice Kasi mieli pod miastem restaurację, dokładniej zajazd, z dwoma domkami dla gości, sporą halą, kilkoma garażami i kawałem własnej ziemi. Ponieważ ostatnimi czasy interes zaczął mocno podupadać, poważnie myśleli o sprzedaży, ale nie było chętnych. Marcin, będąc częstym gościem u swojej dziewczyny, chcąc nie chcąc, wysłuchiwał utyskiwań jej rodziców i martwił się całą sytuacją. W domu z kolei wysłuchiwał ode mnie o wypadkach motocyklowych już od czasów pierwszego zdanego egzaminu, a miał wtedy szesnaście lat. Żal mu było poturbowanych kierowców, ale jednocześnie był ciekaw, co się działo z ich motocyklami, o ile nie nadawały się tylko na złom. Interesował się tematem, rozmawiał z ludźmi na kursach i z motocyklistami, a kiedy usłyszał o problemach rodziców Kasi, zrodził mu się w głowie pomysł…

– Zaproponowałem rodzicom Kasi spółkę. Chcę z kumplami otworzyć warsztat motocyklowy koło ich restauracji. Stworzyć miejsce, gdzie będzie można oddać motocykl do naprawy i dobrze zjeść, czekając. A jak się sprawa przeciągnie, to i miejsce na nocleg się znajdzie.

Słuchałam tego wszystkiego i nie wierzyłam, jaki ten mój Marcin mądry i rozsądny. To jego nowe marzenie wcale nie zakładało, iż będzie ujeżdżał motorem z szaleńczą prędkością i ryzykował życie. Ale żeby się za coś brać, trzeba się na tym znać. Kto uwierzy mechanikowi bez prawka? Tylko na bycie rodzicem nie dają licencji. Tu się trzeba uczyć na błędach, wpadkach i wypadkach. No i trzeba dokładnie wysłuchać dziecięcego marzenia, zanim się je skreśli. Bo mogło zdążyć obrosnąć w całkiem dorosłe plany…

Czytaj także:
„Gdy zmarł teść, teściowa się zmieniła. Obsesyjnie interesowała się naszym życiem, nieproszona cerowała moje majtki”
„Czułam, że to dziecko musi żyć. Próbowałam odwieść Kasię od usunięcia ciąży i miałam rację. To dziecko uratowało jej życie”
„Adrian miesiącami mnie dręczył i prześladował. Policja mnie zbyła. Zainteresują się dopiero, gdy zrobi mi krzywdę”

Redakcja poleca

REKLAMA