„Cieszyłam się, że córka będzie w szpitalu. Nie wyobrażałam sobie opieki nad dwójką niepełnosprawnych”

Kobieta zmęczona fot. Adobe Stock, Eléonore H
Cieszyłam się, że może jednak nie będzie konieczne kolejne zwolnienie na opiekę, że nie zabiorą mi 20 procent pensji, że odetchnę. Zajmowanie się ojcem mnie wykańcza. Jestem egoistką? Być może...
/ 17.05.2021 17:18
Kobieta zmęczona fot. Adobe Stock, Eléonore H

Choroba ojca mnie przytłoczyła, omal nie wpadłam w depresję. Mijał trzeci miesiąc, odkąd tata zamieszkał z nami. Nerwy zaczęły odmawiać mi posłuszeństwa.

Los nałożył na moje barki ogromny ciężar. Wydawało mi się, że sama dam radę go udźwignąć, choć czasami myślałam, że już nie wytrzymam. A może wzięłam na siebie zbyt wiele? Wylew ojca był dla mnie strasznym ciosem. Miałam ogromny żal do losu, że tak prześladuje moich najbliższych. Zaledwie pół roku wcześniej zmarła moja mama. Ostatnie miesiące jej życia były udręką – jej i moją.

Leżąc w domu, wymagała nieustannej opieki. Ojciec, który sam nie miał już mocnego zdrowia, pomagał mi przy mamie tylko częściowo. Kiedy zabierano ją do szpitala, mogłam, co prawda, wyprostować plecy, zająć się trochę własnym domem, ale patrzenie na jej cierpienie odbierało mi chęć do życia. Po pogrzebie przyszedł czas refleksji. Tęskniłam za mamą – zawsze była moją najwierniejszą przyjaciółką, powierniczką, podporą w trudnych chwilach, a teraz zostałam sama. Z drugiej strony, wspomnienia każdej chwili jej bólu, każdego grymasu twarzy, który mówił o jej okropnym cierpieniu, uświadamiały mi, że śmierć była jej wybawieniem.

Dlatego teraz stan taty napawał mnie zwyczajnym strachem, a w głowie nieustannie kołatały mi się pytania: „Czy będzie mógł chodzić, mówić, ruszać rękami? Czy będzie cierpiał? I najważniejsze: czy ja udźwignę jeszcze jeden taki ciężar?

Na szczęście od pierwszych godzin po wylewie znalazł się pod dobrą opieką. Lekarze pocieszali mnie, że przy fachowej rehabilitacji ojciec może wrócić do względnej sprawności. Rzeczywiście. W dniu wypisu ze szpitala, z pomocą pielęgniarki usiadł na wózku. Żartował nawet, że jeszcze takim mercedesem nie jeździł…

Powrót do samodzielnego życia był jednak niemożliwy, dlatego te trzy tygodnie pobytu ojca na oddziale poświęciliśmy z mężem na odmalowanie mieszkania moich rodziców i pokoju mojej córki. Ojca wzięłam do siebie, a Marta zamieszkała w domu dziadków.

Pierwszy miesiąc upłynął w miarę spokojnie

Ojciec z pomocą Andrzeja, mojego męża, i rehabilitantki, która przychodziła codziennie w południe, uczył się chodzić. Odzyskał apetyt, nabrał trochę ciała, wrócił mu pogodny nastrój. Za to ja z dnia na dzień pogrążałam się w depresji… Niby wszystko jakoś się układało, jakoś udawało się funkcjonować w tych nowych warunkach, a jednak… Każdy kolejny poranek był dla mnie trudniejszy od poprzedniego: nie chciało mi się zwlec z łóżka, coraz bardziej odsuwałam moment, kiedy będę musiała pomóc ojcu wstać, przetransportować go na wózku do łazienki, pomóc w myciu, w czynnościach toaletowych… A potem stanąć przy kuchni, przygotować śniadanie, pomóc zjeść… To było nie do zniesienia.

Zdawało mi się, że robię to wszystko coraz wolniej i w każdą czynność wkładam coraz więcej wysiłku. Od jakiegoś czasu byłam na zwolnieniu na opiekę nad tatą. „Ale co będzie dalej” – co dzień po kilka razy zadawałam sobie to pytanie i od razu twarz miałam mokrą od łez. Wiedziałam, że z czasem musi zastąpić mnie pielęgniarka, że sytuacja jakoś wróci do normy: ja pójdę do pracy, a on będzie korzystał z dochodzącej opieki.

Ale nasze życie z Andrzejem już jest skazane na ciągłą obecność w nim mojego ojca. Nie pojedziemy na urlop.

– Nie wyskoczymy nawet na weekend za miasto, bo nawet wieczorne wyjścia do znajomych już odpadły – skarżyłam się mężowi.

– Zatrudnimy babysiterkę na godziny – żartował mąż. – Albo czasem Marta weźmie wieczorny dyżur – pocieszał mnie już całkiem poważnie.

Widziałam jednak, że i jego ta perspektywa niewesoło nastraja. Odkąd wzięliśmy tatę, spochmurniał, a wykonywanie różnych czynności przy moim ojcu nie pozostawało bez śladu.

Drażniła go dziecięca bezradność starego człowieka i to przekonanie ojca, że on już nic nie musi, że wszystko zrobią za niego dzieci.

Po początkowym okresie rekonwalescencji, gdy z dnia na dzień widać było poprawę, tata zaczął się zamykać w sobie, zrobił się uparty, niechętny do podejmowania jakiegokolwiek wysiłku. Nasze życie stawało się coraz bardziej ponure, a jednak mój mąż, gdy tylko usłyszał ode mnie jakąś skargę, zaraz usprawiedliwiał ojca, uspokajał, że wszystko się jakoś ułoży. Byłam mu za to bardzo wdzięczna, ale niedługo okazało się, że mimo jego wsparcia, nie umiem poradzić sobie z sytuacją.

Mijał trzeci miesiąc odkąd tata był z nam

Nerwy odmawiały mi posłuszeństwa. Popadałam z jednej skrajności w drugą: albo byłam wściekła, kłóciłam się z mężem, córką, boczyłam na ojca, albo spędzałam całe godziny, gapiąc się w szybę, za którą panowały ciemności. Sytuacja skomplikowała się jeszcze bardziej, gdy Marta złamała nogę. Kiedy zadzwoniła ze szpitala, że pogotowie zabrało ją z uczelni, gdzie przewróciła się na schodach, dostałam histerii. Uspokoiłam się dopiero na izbie przyjęć, kiedy lekarz powiedział, że Marta musi mieć wykonany zabieg chirurgiczny, bo w przeciwnym razie będzie utykała.

Tak – cieszyłam się, że moje dziecko zostanie w szpitalu, że nie będę się musiała zajmować dwojgiem niepełnosprawnych, że może jednak nie będzie konieczne kolejne zwolnienie na opiekę, że nie zabiorą mi 20 procent pensji.

Wiem, że to okrutne, ale tak wtedy myślałam. Współczułam Marcie, ale egoistycznie zastanawiałam się, jak ja to przeżyję. Gdy zostawiłam córkę na oddziale, znów wpadłam w czarną rozpacz. Leżąc w szpitalu, Marta poskarżyła się swojemu lekarzowi, że ma kłopoty z matką. Dał jej numer telefonu do znajomego psychiatry. Poradził, żeby córka namówiła mnie na spotkanie ze specjalistą.

– Nie jestem wariatką! – zrugałam wtedy Martę, ale nie minął tydzień i umówiłam się na wizytę.

Pamiętam, jak mi wtedy ulżyło. Jeszcze nie wzięłam jednej tabletki zapisanej przez lekarza, ale wystarczyło, że mogłam z siebie zrzucić cały ten mój ciężar. Lekarstwa nie od razu były trafione. Uspokoiłam się, ale byłam zbyt powolna, nie miałam dość siły, aby zmagać się z obowiązkami. Po kilku tygodniach dostałam inny lek. Od razu poczułam różnicę. Wstąpiła we mnie energia, wszystkie problemy zobaczyłam z innej perspektywy, i choć nie zniknęły, to wydały się mniejsze.

Tymczasem moja córka, z nogą na wyciągu, nie próżnowała. Marta zaprzyjaźniła się z jedną z pielęgniarek. Pani Lidka, osoba tryskająca dobrym humorem i pogodą ducha, zwierzyła się córce, że jej syn ożenił się podobno ze straszną ponuraczką, dziewczyną, której nic nie było w stanie cieszyć. Nawet ona sama.

– A nie ma nic gorszego, jak nie lubić siebie – usłyszałam od pani Lidki, kiedy włączyłam się któregoś dnia do ich rozmowy w szpitalu. Muszę przyznać, że te słowa głęboko zapadły mi w pamięć, a kolejne rozmowy z Lidką przyniosły mi rozwiązanie moich problemów. Lidka jest emerytowaną pielęgniarką, mieszka z synem i synową. Wolałaby mieszkać z daleka od skrzywionej synowej, więc z ochotą przyjęła moją propozycję: w zamian za pokój u mojego ojca, będzie się nim opiekować.

Tata już poznał i polubił Lidkę. Organizujemy mu przeprowadzkę do jego mieszkania. Teraz wierzę, że wszystko się ułoży. Nie wiem, dlaczego wcześniej sama nie poszłam do lekarza, żeby sobie pomóc. Dlaczego tak długo myślałam, że ze swoimi problemami jestem sama. A przecież przez cały ten czas byli ze mną najbliżsi.

Czytaj także:
„Myślałam, że małżeństwo moich dziadków było idealne. Babcia przez całe życie skrywała przed nami tajemnicę…”
„Moja matka ukrywała, że jest śmiertelnie chora. Wydało się, gdy umarła i musiałam zająć się przyrodnim rodzeństwem”
„Rok kręciłem się obok niej, bo byłem zbyt nieśmiały, by zrobić pierwszy krok. Zrobiła to za mnie… jej matka”

Redakcja poleca

REKLAMA