„Cieszyłam się na przeprowadzkę, póki nie poznałam nowych sąsiadów. Ta banda niewychowanych buraków wszystko zepsuła”

Załamana babcia fot. Adobe Stock, Jelena Stanojkovic
„Powoli zaczynałam żałować tej przeprowadzki. Owszem, w mieście było nam wygodnie, wszędzie blisko, ale ciężko nam się żyło, słysząc awantury u sąsiadów. Gdyby nie Asia i wnuczka w drodze, zaczęłabym myśleć, że wyprowadzka ze wsi była naszym największym błędem życiowym”.
/ 12.12.2022 19:15
Załamana babcia fot. Adobe Stock, Jelena Stanojkovic

W tym mieszkaniu najbardziej podobał nam się widok. Całe życie spędziliśmy w domach jednorodzinnych, dlatego panorama miasta z jedenastego piętra wydawała nam się czymś niesamowitym. Z kolei minusem było to, że nie mieliśmy szans poznać wszystkich naszych sąsiadów.

– Dwanaście pięter, po sześć mieszkań na każdym. Musielibyśmy chodzić z ciastem kilka miesięcy – westchnął Kornel.

Takie uroki życia w mieście. Człowiek niby ma dziesiątki sąsiadów żyjących kilka metrów dalej, a tak naprawdę nikogo nie zna. Dla nas, ludzi, którzy spędzili kilkadziesiąt lat w małej miejscowości to było przykre, ale co robić. Już pierwszego wieczoru w pewien sposób „poznaliśmy” naszych sąsiadów z naprzeciwka. Krzyki dobiegające zza ich drzwi były tak donośne, że szybko domyśliliśmy się, iż mieszkają tam dzieci niespecjalnie lubiące myć zęby i chodzić spać przed dwudziestą drugą.

– Chyba nie mam ochoty poznać sąsiadki osobiście – mruknął Kornel, kiedy po raz kolejny blokiem wstrząsnęła komenda „do łóżek!”.

Sąsiadkę z dziećmi spotkaliśmy kilka dni później. Miała chłopca i dziewczynkę w wieku wczesnoszkolnym. W windzie dzieciaki powiedziały nam „dzień dobry”, a sąsiadka zapytała, jak nam się mieszka. Ogólnie cała trójka robiła wrażenie idealnej rodziny. Ale wieczorem matka znowu wrzeszczała, że dzieci mają iść się myć. Za każdym razem aż sama miałam ochotę biec do łazienki.

Ech, ta akustyka w wielkiej płycie…

Innych sąsiadów spotykaliśmy rzadko. Większość stanowili młodzi ludzie, z dziećmi lub bez. No i kilka osób z psami. Raz poznałam sąsiada z dwunastego piętra i jego dalmatyńczyka, Norisa.

– Noris, mówisz? To ten pies, który tak wyje całymi dniami? – dopytał Kornel.

– Najwyraźniej – westchnęłam. – Facet był w garniturze, pewnie pracuje kilkanaście godzin dziennie. Mówi, że żona pracuje w szpitalu. Pies siedzi ciągle sam, nic dziwnego, że wyje.

Problem był w tym, że ja nie chodziłam do pracy, a Kornel pracował w domu. Nieustanne skomlenie Norisa powoli zaczynało doprowadzać nas do szału. W końcu mąż postanowił, że pójdzie porozmawiać z sąsiadami. Przecież tak nie mogło być.

– I co? – zapytałam, kiedy wrócił z góry po dziesięciu minutach.

– To, że ten gość to buc – odparł ze złością. – Powiedział, że nie ma czegoś takiego jak cisza dzienna, więc pies może szczekać. I że nic nie może z tym zrobić, bo oboje z żoną pracują. A jak nam przeszkadza, to możemy się wyprowadzić.

Przewróciłam oczami. Właśnie sprzedaliśmy dom, żeby się przeprowadzić bliżej naszej niepełnosprawnej córki, która niedługo miała urodzić dziecko. Rada była więc tyleż arogancka, co nietrafiona. Musieliśmy jakoś przywyknąć do wycia psa. Ale to nie było najgorsze… Któregoś dnia nasi sąsiedzi najwyraźniej planowali dłuższą nieobecność w domu, więc zostawili psu otwarty balkon. Potem tłumaczyli, że to po to, żeby nie załatwił się na dywan.

– Problem w tym, że pies załatwił się przez barierkę! – tłumaczyłam wzburzona sąsiadce, która miała tak podkrążone oczy, jakby nie spała od roku. – Jego mocz ochlapał mi wywieszone pranie! Proszę pani, przecież tak nie można!

– Przepraszam… – jęknęła; nie była tak bezczelna jak jej mąż, raczej zmęczona i zrezygnowana. – Nie będziemy zostawiać otwartego balkonu.

Następnego dnia nie zostawili, ale późnym wieczorem usłyszeliśmy jeszcze przenikliwszy skowyt Norisa i wściekły wrzask sąsiada „co pies zrobił?!”.

– Oni go biją! – aż mi się zrobiło gorąco z oburzenia. – Zostawiają psa na cały dzień, a potem tłuką go, bo narobił w domu. Co to są za ludzie?!

Powoli zaczynałam żałować tej przeprowadzki

Owszem, w mieście było nam wygodnie, wszędzie blisko, ale ciężko nam się żyło, słysząc awantury u sąsiadów. Gdyby nie Asia i wnuczka w drodze, zaczęłabym myśleć, że wyprowadzka ze wsi była naszym największym błędem życiowym. Któregoś dnia jednak czara goryczy się przelała. Było jesienne popołudnie, Kornel pracował, ja prasowałam ubranka dla wnuczki, kiedy nagle rozległ się dźwięk tłuczonej szyby i pisk psa.

– To na górze! – zawołał Kornel, wybiegając na balkon. – Rany boskie! Znowu…!

„Znowu” odnosiło się do strumienia psiego moczu, który ponownie częściowo wylądował na moich doniczkach z ziołami. Po chwili usłyszeliśmy ponownie skomlenie psa, ale jakieś inne, cichsze i smutniejsze. Pies musiał leżeć na balkonie. Powoli skomlenie przeszło w charkot i zrozumieliśmy, co się stało.

– Musiał się rzucić na szybę i ją wybić – zrozumiałam. – Stłukli go za nabrudzenie w domu, a musiał się załatwić, więc chciał wyjść na balkon. Kornel, ten pies chyba jest ranny…

Miałam kilka minut na decyzję

Pełen bólu psi płacz dobiegający z balkonu metr nad naszymi głowami dowodził, że mieliśmy rację. Natychmiast zadzwoniłam na straż miejską, obiecali, że przyślą specjalny patrol zajmujący się ochroną zwierząt. Na szczęście gospodyni bloku miała telefon do właścicieli Norisa i pół godziny później usłyszeliśmy podniesione głosy na ich balkonie.

Okazało się, że pies rzeczywiście był ranny. Dosłownie przebił się przez balkonową szybę. Była godzina siedemnasta, a pies na spacerze był poprzednio o szóstej trzydzieści. Biedak nie wytrzymał. Zapłacił za to poharatanym bokiem. Przyznaję, jestem ciekawska… Wyszłam na klatkę, żeby podsłuchać, co się dzieje w mieszkaniu wyżej. Szybko zrozumiałam, że właściciel psa jest nie tyle skruszony skalą swoich zaniedbań czy zmartwiony stanem zwierzęcia, co wściekły, że ktoś wezwał straż miejską.

Telefon wyrwał go z jakiejś ważnej narady, dlatego był wkurzony. Nie mogłam uwierzyć, że człowiek może być tak bezduszny! Z sekundy na sekundę robiłam się coraz bardziej wściekła, aż w końcu… zapukałam gwałtownie do jego drzwi.

– Po co w ogóle braliście sobie psa? – krzyknęłam, kiedy mi otworzył. – To żywe stworzenie, a nie mebel! Zostawiacie go nieraz na kilkanaście godzin dziennie! Pies wyje całymi dniami! A teraz się poranił, bo chciał się wysikać! Na nasz balkon zresztą!

Sąsiad zrobił groźną minę i warknął, że skoro tak się przejmuję losem jego psa, to mogę go sobie wziąć. I to szybko, bo on zamierza oddać „tego cholernego kundla” do schroniska jeszcze dzisiaj!

– Nie tak szybko – ostudził go strażnik. – Może go pan oddać, ale i tak będzie pan musiał pokryć koszty leczenia. Mamy tu do czynienia ze znaczącym zaniedbaniem zwierzęcia. Na to jest prawo. Musimy sporządzić raport dla policji.

Zobaczyłam błysk furii w oczach sąsiada i zrozumiałam, że to naprawdę jest zły człowiek. Wiedziałam, że odegra się na nieszczęsnym Norisie. Ciarki przeszły mnie na myśl, co może zrobić temu biednemu psu, kiedy strażnicy już pójdą. Miałam ledwie kilka minut na decyzję. Od razu pobiegłam po Kornela.

Właśnie za to kocham mojego męża

Zawsze robi to, co powinno się zrobić. Jest dobry dla ludzi i dla zwierząt. I potrafi podejmować mądre decyzje, kiedy sytuacja jest kryzysowa.

– Adoptujemy go. Od razu – powiedział twardo, zwracając się do uroczego sąsiada. – Proszę go zanieść do mnie piętro niżej. I poproszę o jego dokumenty, podpiszemy umowę oraz zobowiązanie, że pokryje pan koszty leczenia.

Nie mam pojęcia, co zrobiłby ten psychol z góry, gdyby nie było tam strażników, ale w tej sytuacji warknął tylko, że skoro chcemy, to proszę bardzo. Zadzwonił tylko do żony i najwyraźniej uzyskał zgodę na oddanie psa w ciągu kilkunastu sekund, bo nim strażnicy wyszli, podpisał z nami umowę, przekazał książeczkę zdrowia i inne dokumenty.

I tak oto Noris zamieszkał u nas. Na początku obawialiśmy się, że sąsiad będzie chciał się jakoś na nas mścić za wezwanie służb, ale chyba był zajęty swoją karierą, bo w ciągu następnych kilku miesięcy spotkaliśmy go tylko raz. Przyszła za to jego żona. Wyglądała jeszcze gorzej niż poprzednio, zmęczona, przygaszona, najwyraźniej trawiona poczuciem winy. Wytłumaczyła, że Norisa wzięli dwa lata wcześniej, kiedy ona miała jeszcze jednozmianową pracę w przychodni.

– A potem po prostu nie mieliśmy się jak nim zajmować… Chciałam wynająć kogoś do wyprowadzania, ale mąż bał się, że zostaniemy okradnięci… No nic, przepraszam za reakcję męża i dziękuję, że wtedy wezwaliście państwo straż. Kilka godzin później Noris mógłby nie żyć. Chodź, piesku… Dobrze ci tutaj, co? Masz dużo szczęścia, malutki… Bądź grzeczny. Pa, pa!
Pogłaskała psa po łbie, położyła na stole kopertę z pieniędzmi za weterynarza i stukając obcasami, wyszła.

Razem z mężem wyprowadzili się kilka miesięcy później. A my cieszymy się, że mamy Norisa. Minęły dwa lata i psiak jest dziś świetnym kompanem i najlepszym kumplem naszej wnuczki Wioli. Oboje uwielbiają spacery i zabawy z piłeczką. 

Czytaj także:
„Starsi rodzice udawali, że radzą sobie ze wszystkim, żeby tylko dzieci nie zagnały ich do ciasnej kawalerki w mieście”
„Kochanka szefa awansowała i zaczęła się panoszyć. Obcinała pensję tym w najgorszej sytuacji, bo wiedziała, że i tak nie odejdą”
„Facet zostawił mnie przez… spóźnialstwo! Rodzice wychowali go na sztywniaka żyjącego pod linijkę, a ja jestem wolnym duchem”

Redakcja poleca

REKLAMA