Już pierwszego dnia w nowej pracy zostałam dokładnie wypytana o to, kogo znam, z kim studiowałam i kto był szefem kliniki, w której odbywałam staż. Środowisko lekarskie nie jest duże. Tutaj, jeśli raz się kogoś spotkało, można się na tę znajomość powoływać. A może się też ona odbijać czkawką przez długie lata.
Podobał mi się
Właśnie tak było z doktorem Erykiem W. Poznałam go, odbywając staż na onkologii. Był nie tylko fantastycznym lekarzem i doskonałym diagnostą, ale też potrafił pracować z ludźmi terminalnie chorymi. Miał w sobie nieskończone pokłady empatii, ciepła i samozaparcia, tak potrzebnych, by na co dzień zmagać się z bólem podopiecznych, ich rozpaczą, śmiercią. Straciłam dla niego głowę, choć przecież ostrzegł mnie kiedyś lojalnie:
– Lepiej się we mnie nie zakochuj! Jestem mężczyzną po przejściach, wdowcem, mam małe dziecko. Ty możesz mieć każdego! Po co ci facet z bagażem?
– Bo ja nie chcę każdego, tylko ciebie – odpowiedziałam, tonąc w jego ramionach.
Zdarzyło się to w sylwestra dwanaście lat temu. Nie było tańców na oddziale ani sztucznych ogni, ale Eryk pozwolił pacjentom na łyk szampana i słuchanie muzyki do późna. Składaliśmy sobie życzenia i to właśnie wtedy mnie objął, spojrzał w oczy i powiedział, żebym się w nim nie zakochiwała. Ale dobrze wiedział, że już na to za późno, bo flirtowaliśmy ze sobą od kilku miesięcy, a tydzień przed Bożym Narodzeniem pocałowaliśmy się w jego samochodzie, kiedy odwoził mnie do domu po dyżurze.
Było jak w bajce, ale do czasu
Niedługo potem wprowadziłam się do jego mieszkania i zostałam „ciocią” Agnieszki, czteroletniej, uroczej blondyneczki, której mama zmarła kilka dni po jej urodzeniu. Przez dwa i pół roku tego związku cieszyłam się w środowisku poważaniem, ponieważ opromieniały mnie sukcesy mojego życiowego partnera. Ja sama wciąż byłam tylko stażystką i do renomy Eryka było mi daleko.
A potem Eryk miał ciężki okres, stracił w ciągu miesiąca sześcioro pacjentów, w tym dziewczynkę w wieku swojej córki.
– Nie obwiniaj się, to bez sensu, przecież nie mogłeś wiedzieć, że nawrót będzie tak szybki i tak gwałtowny… – pocieszałam go.
Wiedziałam jednak, że nie może sobie poradzić z tą sytuacją. Kilka razy, gdy wstałam w nocy, w dużym pokoju pił whisky. Pomyślałam, że musi jakoś odreagować, a potem znów będzie sobą. I tak się stało, chociaż…
Eryk odreagował stres w przygodnym seksie z dziewczyną, którą poznał w jakimś nocnym klubie. Najgorsze, że nie był wtedy sam. Poszedł z kolegami z pracy, którzy stali się świadkami tego żenującego wydarzenia. Sprawy nie dało się ukryć ani zamieść pod dywan. Nasze rozstanie było sprawą publiczną, omawianą przez całe środowisko.
Wracał we wspomnieniach
Otrząsnęłam się ze wspomnień. Wywołało je pytanie nowej koleżanki z pracy o to, czy znam tego i owego z tamtego szpitala i tamtej kliniki. Oczywiście znałam ponad połowę wymienionych osób, więc przez chwilę plotkowałyśmy. A potem ona wspomniała o szefie kliniki onkologicznej i poczułam się, jakby ktoś uderzył mnie w brzuch. Miała za mało lat, aby pamiętać albo w ogóle wiedzieć, że kiedyś byłam z tym słynnym lekarzem w związku. Chyba nawet nie zauważyła, jakie to na mnie zrobiło wrażenie. Przeprosiłam i poszłam do pacjentów, myśląc o tym, że nigdy się nie uwolnię od przeszłości. Jeśli nie zmienię branży, zawsze znajdzie się ktoś, kto mi doniesie, co aktualnie robi i jakie sukcesy odnosi mój eks.
Na szczęście, poza tą koleżanką, nikt nie znał bliżej Eryka i więcej mnie o niego nie pytano. Mogłam po raz kolejny łudzić się, że zaczynam wszystko od nowa. Ileż to już razy? Cztery? Nie, pięć, licząc pierwszy staż. Jakoś nie umiałam ułożyć sobie życia, ani zawodowego ani uczuciowego. Nigdy nie wyszłam za mąż, moje związki były krótkie i bezsensowne. W pracy nie szło mi wcale lepiej. Zrobiłam specjalizację z dermatologii, ale nie skończyłam pisać doktoratu, co w oczach moich rodziców było absolutną hańbą.
– Nie masz męża ani dzieci, za to masz dużo wolnego czasu. Co ci przeszkadza, żeby się obronić? – często z wyrzutem pytała mnie mama.
Cały czas czułam się rozbita
W sumie miała rację. Nie przedstawiłam im męża, nie dałam wnuków, więc mieli prawo z ojcem oczekiwać, że zrobię przynajmniej karierę. Co im mogłam powiedzieć? Że każdego dnia ledwie wstaję z łóżka? Że uważam swoją pracę za bezsensowną, bo w historii jeszcze nigdy nie zdarzyło się, żeby dermatolog uratował komuś życie? Owszem, zarabiałam nieźle, miałam własne (obecnie wynajmowane) mieszkanie w Warszawie – ale po całym dniu wypisywania recept na leki przeciwko trądzikowi i oglądaniu znamion na skórze byłam po prostu znudzona… A po latach już nie tyle znudzona, co wypalona.
Chyba dlatego ciągle zmieniałam miasta, kliniki, i przyjmowałam nowe propozycje pracy. Jak tę w prywatnej przychodni, daleko od stolicy. Kolejna zmiana miejsca zamieszkania, pracy i otoczenia. Tylko po co?
Jeśli chodzi o mnie, czas wcale nie zaleczył rany
– Może przed czymś uciekasz? – zapytała kiedyś dawna przyjaciółka, też lekarka. – Co cię tak gania po całej Polsce? Zastanawiałaś się?
Zastanowiłam i wyszło mi, że chodzi o ból. Nigdy nie przestał mnie dręczyć. Od dnia, w którym Eryk przyznał się do zdrady, przez te okropne tygodnie, kiedy wszyscy zdawali się patrzeć na mnie z myślą: „No proszę, jednak nie zdołała go przy sobie utrzymać!”, po chwilę, gdy wyjechałam z miasta. Ból i poczucie krzywdy rozrywały mi klatkę piersiową.
Tęskniłam za córką Eryka
Potem doszło jeszcze coś: tęsknota za Agnieszką, moją przybraną córką. Nigdy nie mówiła do mnie „mamo”, ale wiem, że byłam najważniejszą kobietą w jej życiu. Tęskniłam za jej ufnym spojrzeniem, ciepłymi rączkami na szyi, miękkimi włoskami, które codziennie czesałam. A najbardziej płakałam za tym, co miało się zdarzyć, ale nigdy nie nadeszło. Za towarzyszeniem jej w szkole, oglądaniem jej przedstawień, za wspólnymi wakacjami w Grecji i szukaniem dla niej sukni na studniówkę. Za towarzyszeniu jej jak matka, kiedy będzie mieć chłopaków, potem narzeczonego, wreszcie będzie wychodzić za mąż.
Przez dwa lata nie zdążyłam wyjść za jej ojca ani formalnie ją adoptować, ale moje serce dokonało aktu adopcji. Aga była moją córeczką, jedyną, jaką miałam. Nigdy później nie nawiązałam takiej więzi z żadnym dzieckiem ani nie związałam się na stałe z mężczyzną. Ta dziewczynka i jej tata byli moją rodziną, której zostałam pozbawiona z dnia na dzień. Czy to takie dziwne, że straciłam wtedy radość życia i motywację do działania?
Los z niego zakpił
Na szczęście, w najnowszej pracy nie było źle. Polubiłam połowę personelu, dawałam się wyciągać na piwo po pracy, kilka razy zaprosiłam parę osób na kolację do wynajmowanego przeze mnie mieszkania. Zaczynałam znowu myśleć o doktoracie, wykupiłam wakacje na Maderze. Wydawało się, że tym razem zmiana środowiska naprawdę dobrze mi zrobiła.
Wszystko szło świetnie do dnia, w którym koleżanka od niechcenia zapytała mnie przy kawie:
– Studiowałaś w Warszawie, prawda? I robiłaś staż na onkologii w tym szpitalu? – wymieniła nazwę. – Znałaś doktora Eryka W.?
– Znałam – rzuciłam, siląc się na obojętny ton.
W końcu byłam przyzwyczajona do takich pytań.
– O! – wydawała się jednak zdziwiona. – To pewnie jedziesz na pogrzeb?
– Co? Jaki pogrzeb? – wyjąkałam, czując nagle, że zaraz zemdleję.
Okazało się, że Eryk umarł. Koleżanka coś mówiła o przyczynach, zapaleniu płuc, sepsie i ogólnym wyczerpaniu organizmu, które okazało się śmiertelne, ale ja nie słuchałam.
„Eryk umarł?! – dudniło mi w głowie. – Ale jak to?!”. Nie mogłam w to uwierzyć! W moich fantazjach on i ja spotykaliśmy się na starość, ja wybaczałam mu zdradę, on przyznawał, że tęsknił za mną każdego dnia.
Nie miało znaczenia, że w prawdziwym świecie Eryk wcale nie żałował swojego skoku w bok, stał się zimny i nieprzystępny i zrobił wszystko, żebym nie chciała dać mu drugiej szansy. A kiedy po roku odważyłam się do niego zadzwonić, powiedział, żebym tego więcej nie robiła. Nie, prawdziwy Eryk nigdy nie chciał się ze mną pogodzić – skupił się na wychowaniu córki i na swojej karierze.
Wiedziałam też od uprzejmych wspólnych znajomych, że takie „odreagowywanie stresu” z kieliszkiem i przygodnymi znajomościami zdarzało mu się nadal. Był cudownym, ciepłym lekarzem, jednak po pracy zmieniał się w kogoś zupełnie innego. Kogoś, kto nie miał nic wspólnego z moimi marzeniami i nawet już wspomnieniami.
Tylko jego kochałam
Zdecydowałam, że pojadę na pogrzeb. Wiadomość o śmierci jedynego mężczyzny, którego kochałam, wciąż była dla mnie niewiarygodna. Ciągle jakaś część mnie miała nadzieję, że to pomyłka, że Eryk żyje i jest jeszcze szansa na to, że starość spędzimy razem.
„Nabożeństwo żałobne odbędzie się w kościele Świętego Dominika o godzinie 16:30. Następnie kondukt żałobny wyruszy na cmentarz…” – treść klepsydry wycisnęła mi ponownie łzy z oczu. Nie było żadnej pomyłki. Eryk naprawdę umarł, a ja mogłam tylko przejść przez bramę, wejść do kościoła i z ostatniej ławki wpatrywać się w trumnę mężczyzny, którego tak pragnęłam poślubić.
Jak w transie powoli wchodziłam po schodach, kiedy kątem oka zauważyłam młodą kobietę biegnącą w moim kierunku.
– Ciocia Basia…? – rzuciła. To było na poły pytanie, na poły zdumione stwierdzenie. – To ty, ciociu?
Przede mną stała nie kobieta, ale nastolatka. Wysoka, szczupła, blada, z podpuchniętymi oczami. Nagle mnie olśniło.
– Agnieszka! Nie poznałam cię! Agnisiu, kochanie, tak mi przykro…
Spotkałam Agnieszkę
Miała prawie siedem lat, kiedy widziała mnie po raz ostatni. Krzyczała i wierzgała przed domem, kiedy odjeżdżałam taksówką, a Eryk trzymał ją mocno z kamiennym wyrazem twarzy. Wcześniej powiedzieliśmy jej, że się wyprowadzam. Uznaliśmy, że bez sensu jest przeciągać jej cierpienie i kłamać, że będziemy się widywać. Dlatego Eryk powiedział dziecku jednoznacznie, że ciocia wyjeżdża i nigdy nie wróci. Agnieszka wpadła w histerię, a on kazał mi się pospieszyć z wychodzeniem. Dopiero po latach zrozumiałam, że największą ofiarą tamtej sytuacji nie byłam ja, tylko mała dziewczynka, której z dnia na dzień odebrano kogoś, kogo traktowała jak matkę.
– Ciociu, przyjechałaś… – wyszeptała z nosem w moim kołnierzu i jej plecami wstrząsnął szloch.
Stałyśmy tam na schodach prowadzących do kościoła, wokół nas przystawali ludzie, którzy zapewne rozpoznawali w płaczącej dziewczynie córkę zmarłego, ale nikt nie podszedł bliżej. Tuliłam ją tak, jak chciałam, żeby ktoś przytulił mnie.
Podczas nabożeństwa nie siedziałam w ostatniej ławce. Agnieszka nalegała, żebym usiadła w pierwszym rzędzie, przy niej. Wzbraniałam się, bo to miejsce dla najbliższej rodziny, ale w końcu uległam.
Było mi jej żal
– Nie mam najbliższej rodziny – powiedziała mi smutno. – Dziadkowie od dawna nie żyją, a ciocia Zosia i jej syn… Rany… – pokręciła głową.
Podczas stypy zrozumiałam, o co jej chodziło. Ciocia Zosia, starsza od Eryka, była apodyktyczną matroną po siedemdziesiątce, która nie znosiła sprzeciwu i krytykowała wszystko i wszystkich. A jej syn był dziwakiem w za dużych okularach, z nerwowymi tikami i spierzchniętymi ustami.
– Są moją jedyną rodziną. Mieszkam teraz z nimi – zdradziła mi szeptem Agnieszka. – Ciotka stara się być miła, ale ona jest po prostu okropna! Wybiera mi rzeczy, w które mam się ubrać, łącznie z majtkami! Wszystko musi być tak, jak ona powie! Modli się dziesięć razy dziennie, chodzi na szóstą do kościoła, a słyszałam, jak zbluzgała sprzedawczynię w sklepie, aż się tamta rozpłakała. A Jarek mnie przeraża! Ma trzydzieści pięć lat i mieszka z matką! Nie może być normalny, prawda?
Widziałam, że Agnieszka jest przerażona nową sytuacją. Bo choć nie była z ojcem zbyt blisko – jak mi wyznała, gdy uciekłyśmy na werandę za restauracją i spędziłyśmy tam niemal całą stypę – ale przy nim miała stabilne, względnie normalne życie. Musiała się dobrze uczyć i stosować do zasad, które wprowadził w domu, i było dobrze. Wobec niej ojciec nie zachowywał się jak ciepły, empatyczny człowiek, za którego mieli go pacjenci, lecz wiedziała, że ją kochał.
– Był po prostu wykończony pracą. Zdarzało się, że nie słyszał, co do niego mówię, był jakby nieobecny. Czasami słyszałam, jak w nocy płakał… – sama się rozpłakała przy tych słowach. – Powtarzał, że jeśli będę chciała iść na medycynę, to mnie zwiąże i zamknie w piwnicy, aż mi przejdzie. Więc chyba niezbyt lubił swoją pracę, prawda? No i ona go zabiła… Ciociu, co teraz ze mną będzie?
Pocieszyłam Agnieszkę, że na pewno wszystko się ułoży, i dałam jej swój numer komórki.
Musiałam jej jakoś pomóc
Zadzwoniła, jeszcze zanim zdążyłam wrócić z pogrzebu do domu. Płakała. Nie z powodu ojca, tylko dlatego, że ciotka wyrzuciła do kosza wszystkie jej kosmetyki do makijażu i lakiery do paznokci.
– Powiedziała, że pod jej dachem nie będę się robić z siebie lafiryndy. Ciociu, tam był puder Diora! I kredka Chanel od taty na urodziny! Jak ona mogła?! Nie miała prawa! To była kradzież, prawda? Nie miała prawa!
Rzeczywiście, także moim zdaniem ta kobieta nie miała prawa rozporządzać własnością bratanicy, ale kogo obchodziło moje zdanie? Pocieszałam Agnieszkę, jak mogłam, jednak już następnego dnia zadzwoniła znowu. Tym razem ciotka kazała jej grać w szachy z Jarkiem. Agnieszka nie chciała. Nigdy nie lubiła szachów i nie miała najmniejszej ochoty na partię z kuzynem, więc wybuchła awantura. „W tym domu nie oglądamy głupich seriali, tylko gramy w szachy” – oświadczyła jej matrona.
Tutaj ciągle muszę się dostosować do reguł tego domu – usłyszałam. – Ja tu nie wytrzymam! Wolę iść do domu dziecka! Albo ucieknę! Ciociu, mogę przyjechać do ciebie?
Tłumaczyłam jej, że to niemożliwe. Do pełnoletności brakowało jej półtora roku, nie mogła sama decydować, z kim chce mieszkać. A po śmierci ojca jej prawnym opiekunem była ciotka.
Sytuacja stała się dramatyczna
Agnieszka dzwoniła codziennie, zawsze roztrzęsiona, z płaczem. Koszmarna ciotka zmuszała ją do praktyk religijnych, grzebała w jej rzeczach, odmówiła opłacania jej rachunku za komórkę, przez co dziewczyna straciła kontakt z przyjaciółmi. Ograniczała jej też dostęp do internetu, cały czas ją kontrolowała i krytykowała.
Kuzyn wprawdzie nie robił jej krzywdy, ale snuł się po domu, kiedy Agnieszka szła w koszuli nocnej do łazienki, co ją krępowało. Nie chciała zostawać z nim sama w domu, bo – jak mówiła – czuła się dziwnie. Owszem, był jej kuzynem, ale też o dwadzieścia lat starszym mężczyzną, który miał problemy z kobietami. Kiedy mówiła, że patrzy na nią „jak zboczeniec”, nie widziałam powodu, by jej nie wierzyć.
W końcu Agnieszka rzeczywiście uciekła z domu. Pojawiła się u mnie bez walizki, tylko z plecaczkiem.
– Przyjechałam prosto ze szkoły – wyjąkała, zalewając się łzami. – Po prostu nie mogłam tam wrócić! Pójdę do sądu rodzinnego i powiem, że wolę mieszkać w domu dziecka niż z nimi! Przysięgam!
Jakoś ją uspokoiłam i zadzwoniłam do jej prawnej opiekunki. Po pięciu minutach rozmowy z tą babą wiedziałam, że nie dopuszczę, żeby jeszcze kiedykolwiek miała okazję pastwić się nad Agnieszką!
Następnego dnia pojechałam do kancelarii prawnej. Złożyłam odpowiednie dokumenty do sądu rodzinnego, nawiązałam kontakt z opieką społeczną. Pojechałam do „cioci Zosi”, tym razem z prawniczką i specjalistą od mediacji. Doszliśmy do kompromisu. Pani Zofia otrzymała sporą kwotę na „pokrycie wydatków związanych z opieką nad bratanicą”, a Agnieszka do rozprawy mogła mieszkać u mnie.
Zostałyśmy rodziną
Dzisiaj Agnieszka jest moją pełnoprawną córką – adoptowałam ją niecały rok przed jej osiemnastką. W tym roku zdaje maturę, chce iść na historię sztuki. Spytałam, czy myśli o stancji czy o akademiku, bo tu, gdzie obecnie mieszkamy, nie ma tego kierunku.
– Ani to, ani to – uśmiechnęła się.
– Historia sztuki jest w Warszawie, a ty masz tam mieszkanie, prawda?
– I chcesz tam zamieszkać?
– Nie. Chcę, żebyśmy obie tam zamieszkały. Na pewno w Warszawie znajdziesz pracę. Mówiłaś, że tutaj ci się nudzi.
Roześmiałam się. Kolejny nowy początek? Tym razem w roli matki studentki? A dlaczego nie? Może nawet tym razem skończę ten doktorat.
Czytaj także: „Myślałam, że kilka chwil miłosnych wygibasów nie będzie miało konsekwencji. Były kochanek chciał mnie zrobić na szaro”
„Matka zawsze faworyzowała siostrę, a mnie traktowała jak bękarta. Przepisała na nią majątek, a ona wyrzuciła ją z domu”
„Kariera przez łóżko jej nie wystarczała. By pozbyć się głównej rywalki chciała ją upokorzyć, co skończyło się fatalnie”