„Ciepła państwowa posadka przyprawiała mnie o mdłości. Chciałam czegoś więcej niż grzebanie w papierach aż po grób”

załamana kobieta w pracy fot. iStock, Ridofranz
„Czułam, że jeśli o mnie chodzi, praca powinna dawać mi coś więcej niż pieniądze na przeżycie i pewność, że jak się nie wychylisz, to może dotrwasz nieniepokojona do emerytury. Tylko nie wiedziałam, co to mogłoby być takiego”.
/ 03.11.2023 14:30
załamana kobieta w pracy fot. iStock, Ridofranz

Trzy lata temu byłam przez kilka miesięcy bezrobotna. Zresztą i wcześniej niespecjalnie mi się wiodło. Jakoś nie mogłam utrzymać się w robocie. Wiem, moja wina – nie przykładałam się zbytnio, mówiono, że olewam obowiązki. Naprawdę starałam się, ale to było takie nudne! Niemal zasypiałam za biurkiem. Mimo to, kiedy w końcu wyrzucono mnie z tej państwowej firmy, straciłam nadzieję.

– Naprawdę cię nie rozumiem – przyjaciółka kręciła głową. – Fajna praca, zgodna z twoim wykształceniem, niezłe zarobki, jesteś w końcu fachowcem. I co więcej, bezpieczna. Kupa ludzi na twoim miejscu dziękowałaby codziennie Bogu, że dostali taką szansę. Co się z tobą dzieje? Chcesz skończyć jako mamuśka wychowująca stado dzieci? Myślę, że twój Wiesiek nie pisał się na życie z matką Polką w papilotach.

– Nie mogę pracować, jak mnie wszystko nudzi – przyznałam się koleżance.

– No to masz problem – pokręciła głową. – Każda praca jest nudna. Chodzi o to, by była bezpieczna i dawała dobrze żyć.

Nie do końca się z nią zgadzałam

Czułam, że jeśli o mnie chodzi, praca powinna dawać mi coś więcej niż pieniądze na przeżycie i pewność, że jak się nie wychylisz, to może dotrwasz nieniepokojona do emerytury. Tylko nie wiedziałam, co to mogłoby być takiego. Próbowałam kilku zajęć, nawet niezgodnych z moim wykształceniem, i wszędzie było tak samo. Nic mnie nie kręciło, w efekcie nie chciało mi się pracować.

Taki, kurde, wredny charakter. Ale siedzieć w domu i gotować obiadków nie chciałam ani nie mogłam sobie na to pozwolić. Mąż nie zarabiał na tyle dobrze. Więc szukałam kolejnej pracy. Tylko że nikt mnie nie chciał. Więc pewnego dnia zrobiłam to, przed czym broniłam się od ponad pięciu lat – czyli od chwili, gdy skończyłam studia z pierwszą lokatą i dostałam trzy propozycje pracy. W tym jedną w korporacji.

Tę, po konsultacjach z rodziną i przyjaciółmi, od razu odrzuciłam. Nie chciałam być korpoludkiem, zombie, nakręcaną marionetką… Jeszcze dwa razy robili podchody – za każdym razem mówiłam nie. Jednak teraz nie miałam wyboru. Złożyłam podanie o pracę. Odpisali, że wciąż są zainteresowani i wyznaczyli datę spotkania na rozmowę z szefem HR, czyli po ludzku – kierownikiem działu personalnego.

Kumpela tylko kręciła z dezaprobatą głową i ciężko wzdychała. Mama zaofiarowała pożyczkę („Może rozkręcisz własny biznes, córeczko? To złe miejsce, niszczy ludzi. Przyjmują do pracy i zwalniają, albo ludzie sami uciekają. Gorzej, że są na skraju załamania nerwowego. Po co ci to?”), a mąż patrzył z niepokojem („Jesteś pewna? Damy sobie radę. Wezmę nadgodziny”).

Wcale nie byłam pewna

Tyle człowiek się nasłuchał okropnych opowieści o korpoświecie, a o tej korporacji w szczególności (i jej prezesie), że byłabym głupia, gdybym się nie bała. Z drugiej strony, naprawdę potrzebowałam pracy, więc im bliżej było dnia spotkania, tym byłam bardziej zdenerwowana.

Samochód zatrzymał się przy krawężniku. Siedzący z przodu kierowca miał minę niewyspanego mopsa. Gdybym wcześniej zobaczyła jego twarz, z pewnością wybrałabym inny pojazd. Ale teraz musiałam tylko zapłacić i wysiąść.

– Należy się osiemnaście złotych – powiedział zachrypniętym głosem.

Przyszło mi wówczas do głowy, że zawierzamy nasze bezpieczeństwo innym osobom, zupełnie bez świadomości, z kim w rzeczywistości mamy do czynienia. I tak np. wsiadasz, człowieku, do samolotu, płacisz za bilet i uważasz, że personel pokładowy zrobi wszystko, żebyś bezpiecznie doleciał na miejsce. A tu się nagle okazuje, jak z tym pilotem Lufthansy, że za sterami siedzi wariat, który przeżył zawód miłosny, i zamierza samolotem wbić się w najbliższą górę.

Zapłaciłam i wysiadłam. Na zewnątrz owionął mnie powiew lodowatego wiatru. Wtuliłam głowę w kołnierz i ruszyłam w stronę szklanego wieżowca. Po drodze uskoczyłam w bok, gdy przejeżdżający obok samochód o mało nie ochlapał mnie błotem. Tylko tego by brakowało, żebym na pierwszym spotkaniu wyglądała jak wyciągnięta z bagna wiedźma. Weszłam do budynku i kiwnęłam z uznaniem głową nad dizajnem ogromnego holu. Ciemny marmur przecinały zygzakami metalizowane na srebrno listwy. Wyglądało to bardzo szykownie.

Tutaj zaczynał się świat, w którym trzeba umieć się poruszać. Jak tego nie potrafisz, to lepiej zmykaj, gdzie pieprz rośnie.

– Pani do…? – z dyżurki wyszedł portier.

Mogłabym przysiąc, że jedno oko miał wyżej, a drugie niżej. Był stary, niewielkiego wzrostu, więc pytając, zadarł głowę.

– Jestem umówiona z szefem HR.

Podałam wizytówkę. Dziadek wyciągnął z bocznej kieszeni służbowej marynarki skaner i przeciągnął nim po kartoniku.

– Zgadza się. Zjedzie pani na poziom minus cztery. Tam już sekretarka dalej panią poprowadzi.

Poszłam w stronę wind i zjechałam na poziom minus cztery. Naprzeciw wind, za wielkim biurkiem siedziała wypindrzona recepcjonistka. Nawet nie podniosła wzroku.

Poderwałam się z krzykiem

– Ja do szefa HR – podałam wizytówkę.

Nie spojrzała na mnie, zajęta piłowaniem długich, czarnych szponów.

– Była pani umówiona na dziesiątą.

– I właśnie jestem.

Wskazałam wzrokiem na wiszący na ścianie zegar elektroniczny, który wskazywał punkt dziesiątą. Tamta jednak zupełnie tego nie zauważyła.

– Proszę poczekać – wskazała ruchem głowy krzesło, potem w zwolnionym tempie pochyliła się do intercomu. – Już jest.

– Niech wejdzie – zaskrzeczał ktoś.

Obciągnęłam sukienkę i ruszyłam przed siebie. Nacisnęłam klamkę i weszłam do dużego gabinetu. Za czarnym biurkiem zobaczyłam szefa HR. Było w nim coś niesamowitego. Te płonące, dosłownie, oczy, które niemal przeszyły mnie na wylot. Uśmiechnął się, a ja… padłam na kolana.

– Co jest? – mąż obudził się gwałtownie.

– Spotkałam się z Panem Ciemności. Był szefem HR. Jezu… – przycisnęłam mocno dłonią szalejące serce.

Sen był tak realistyczny, tak straszny… Mąż przyciągnął mnie do siebie i przytulił.

– Kochanie, naprawdę nie musisz tam iść. Widzisz, nawet twoja podświadomość cię przed tym ostrzega. Mówi ci, że zaprzedasz duszę. Daj sobie spokój.

Przyznaję, przez moment chciałam tak właśnie zrobić – dać sobie spokój. Na mieście szukali też kelnerki do pizzerii… Ale pokręciłam głową.

– Pójdę na rozmowę. Potrzebujemy tej pensji. Mamy kredyt. Muszę zacząć być bardziej dorosła, odpowiedzialna. Większość ludzi nie kocha swojej roboty. Dlaczego ja miałabym być inna? Nigdy nie znajdę niczego specjalnie dla mnie.

– Tak mi przykro, kochanie – pocałował mnie Tomek. – Ale jestem z ciebie dumny.

Przytuliłam się do niego, jednak do rana już nie usnęłam. Zjedliśmy razem śniadanie. Mąż co chwila brał mnie za rękę i całował, powtarzając pocieszającym tonem: „Zobaczysz, wszystko będzie dobrze”.

O rany, to prawdziwe piekło…

Potem umalowałam się, ubrałam. Piętnaście po dziewiątej wybiegłam przed dom, gdzie czekała już na mnie zamówiona taksówka. Zaskoczona zobaczyłam w lusterku wstecznym, że kierowca ma twarz niewyspanego mopsa. Ale podobnie jak w moim śnie, facet dowiózł mnie bezpiecznie na miejsce. Teraz nie rozmyślałam o samolocie Lufthansy, tylko pośpiesznie zapłaciłam i wyszłam z samochodu.

Na zewnątrz owionął mnie powiew lodowatego wiatru. Wtuliłam głowę w kołnierz, po czym raźnym krokiem ruszyłam w stronę szklanego wieżowca. Kiedy znalazłam się w holu, z dyżurki wyszedł stary portier. Mogłabym przysiąc, że jedno oko miał wyżej, a drugie niżej. Był niewielkiego wzrostu…

– Pani do…?

Przez chwilę patrzyłam na niego w osłupieniu. To był mój sen. Spojrzałam za siebie, na świat za szklanymi szybami. Ale tam też nie było raju. Trudno. Powiedziałam, z kim jestem umówiona, i dziadek wskazał mi drogę do wind. Chyba wcisnęłam nie ten guzik, co trzeba, gdyż zamiast sekretariatu, zobaczyłam olbrzymi open space, gdzie w ciasno upchanych boksach pracowało mnóstwo osób. Panował tu harmider niczym na nowojorskiej giełdzie. Dzwoniły telefony, ktoś krzyczał do słuchawki, dziesiątki osób waliły w klawisze komputerów, gdzieś grała muzyka, ktoś chichotał…

„Rany, prawdziwe piekło” – przemknęło mi przez głowę. I nieoczekiwanie poczułam się jak… u siebie w domu. Byłam już spokojna, a jakiś głos szeptał mi do ucha, że wreszcie znalazłam swoje miejsce. Teraz jedynie żałuję, że straciłam kilka lat tylko dlatego, że słuchałam innych. Bo nigdy nie wiesz, co śpi w twojej duszy, dopóki nie spróbujesz tego obudzić.

Czytaj także:
„Myślałam, że wszystkich uda mi się okłamać. Gdy mój wstydliwy sekret wyszedł na jaw, mąż mnie zostawił, a pomogli obcy”
„Byłam tak zaślepiona miłością do kochanka, że nie zauważyłam, jak krzywdzi moją córkę. Zawiodłam jako matka”
„W życiowej kumulacji nieszczęść byłam złotą medalistką. W jednym momencie straciłam mamę, męża i pracę”

Redakcja poleca

REKLAMA