Odkąd sięgam pamięcią, zawsze miałam dobry kontakt ze starszymi ludźmi. W dzieciństwie uwielbiałam spędzać czas z moim dziadkiem. Bawiliśmy się w skąpanym słońcem ogrodzie za domem. Latem graliśmy tam w różne wyliczanki i bawiliśmy się w chowanego, a jesienią robiliśmy ludziki z wykałaczek i porozrzucanych wokół, lśniących kasztanów. Kiedy dziadek zachorował i miał coraz większe problemy z poruszaniem się, przychodziłam do niego po szkole, a w wakacje niemal nie odstępowałam go już na krok. Starałam się pomagać, jak umiałam, do ostatnich jego chwil.
Gdy parę lat temu na mszy ksiądz wspomniał, że szukają chętnych wolontariuszy do pomocy starszym ludziom w przyparafialnym Caritasie, pomyślałam sobie: „To coś dla mnie”.
Trzy razy w tygodniu, po pracy i czasem w weekendy w domu opieki zajmowałam się starszymi i niepełnosprawnymi. Tak sama z siebie, po prostu, od serca. Zmieniałam pościel, podawałam kolację, karmiłam tych, którzy nie byli w stanie sami jeść, przynosiłam leki wydzielone przez pielęgniarki. Czułam, że jestem potrzebna tym ludziom, a kiedyś sama będę potrzebowała wsparcia.
– Aniołowie nam tu panią zesłali, pani Milenko! Serce się raduje, kiedy człowiek patrzy na uśmiech naszych podopiecznych podczas pani wizyty – mówił ksiądz prowadzący dom opieki.
Wtedy jeszcze nie sądziłam, że praca w takim miejscu może być moim głównym zajęciem i źródłem utrzymania. Tymczasem kilka miesięcy później w biurze, w którym na co dzień pracowałam, szef zarządził cięcie kosztów. Spodziewałam się, że podobnie jak koleżankom z pokoju obniżą mi pensję, a tymczasem te cięcia dotknęły mnie w najbardziej dotkliwy sposób – po prostu zostałam zwolniona.
Ksiądz załatwił mi dobrą pracę
Gdy wiadomość ta dotarła do księdza z domu opieki, obiecał, że zrobi wszystko, co w jego mocy, aby mi jakoś pomóc. Szczerze mówiąc, nie liczyłam na zbyt wiele. Sądziłam, że miał raczej na myśli modlitwę w mojej intencji czy coś w tym stylu. Tymczasem już kilka dni później zadzwonił do mnie z radosną nowiną:
– Pani Mileno, podzwoniłem tu i tam i mam coś dla pani! – oznajmił mi wesoło. – W domu opieki w sąsiednim województwie poszukują asystentki do osób niepełnosprawnych na cały etat!
Powiedziałem, żeby już nie szukali, bo znam idealną kandydatkę do tej pracy!
Aż podskoczyłam z radości. Byłam uratowana! Oczywiście przystałam na tę propozycję bez wahania. Co prawda spora odległość dzieliła mój dom od nowego miejsca pracy, ale dostałam tam do dyspozycji przestronny pokoik, do tego pełne wyżywienie w stołówce, więc nie mogłam narzekać. Do rodzinnego domu zawsze wracałam na weekendy.
Szybko odnalazłam się w domu opieki i zaznajomiłam z pensjonariuszami. Dla większości obsługi byli to zwykli emeryci, babcie i dziadkowie w jesieni życia, czasem niedołężni, wymagający stałej opieki. Ale ja widziałam w nich przede wszystkim ludzi z barwną przeszłością, którzy przy okazji potrzebują wsparcia. W końcu każdy miał tutaj co najmniej siedemdziesiąt par lat, a więc już ładny kawałek życia za sobą… Strasznie lubiłam z nimi rozmawiać, pytać ich o dawne czasy. To było niemalże jak dotykanie historii na żywo. Poza tym czułam, że wielu z nich jest spragnionych takiego kontaktu i rozmowy. Bardzo chętnie dzielili się ze mną najróżniejszymi wspomnieniami z minionych lat.
Była tam między innymi pani Krystyna, która, ilekroć przychodziłam po coś do jej pokoju, pokazywała mi album ze zdjęciami swoich wnuków i opowiadała o nich ciepłe historie. Była pani Maria, emerytowana śpiewaczka operowa, która uwielbiała, gdy jej długie, siwe włosy upinałam w szykowny kok. Wreszcie był pan Franciszek, który wydał mi się chyba najciekawszą postacią w całym domu. Na co dzień niezbyt rozmowny i towarzyski – w świetlicy zazwyczaj siedział na uboczu, pod ścianą, niemal bez ruchu wpatrując się godzinami w las za oknem. Ale gdy udało mi się nakłonić go do rozmowy – to czapki z głów! Naprawdę miał o czym opowiadać…
Pan Franciszek był partyzantem z krwi i kości. Od roku 1941 do końca II wojny walczył w oddziałach „leśnych ludzi” na wschodzie Polski. Jeszcze kilka lat po wojnie spędził, ukrywając się po lasach przed prześladowaniami ze strony władzy ludowej. Zdecydował się złożyć broń i ujawnić dopiero po ogłoszeniu amnestii w 1947 roku, bo wtedy uznał, że będzie w miarę bezpieczny (i się pomylił). Sześć lat w bunkrach, szałasach i pod gołym niebem – to był dla niego wciąż żywy temat.
Bardzo polubiłam pana Franciszka. On chyba też mnie na swój sposób zaakceptował, bo coraz częściej opowiadał mi swoje wspomnienia z przeszłości.
– Pamiętam jak dziś tamten mroźny lutowy wieczór. Siedziałem skulony w krzakach przy szosie prowadzącej do miasta. Palce mi skostniały z zimna, ale cały czas trzymałem je na spuście, gotowe do strzału. Dostaliśmy cynk, że w nocy będą tędy przewozić „leśnych” złapanych przez Niemca dwa tygodnie wcześniej. Naszym zadaniem było odbić zakładników. Koło dziewiątej w oddali usłyszeliśmy ryk silnika ciężarówki. To byli oni. Ruszyliśmy do akcji – mówił, a ja słuchałam jak zahipnotyzowana.
Uwielbiałam wczuwać się w te opowieści. Starszy pan potrafił mówić o bohaterskich akcjach sprzed lat, w których brał udział, z najdrobniejszymi detalami, jakby wszystko to wydarzyło się raptem przed miesiącem. Miał dobrą pamięć.
Wiedział, że tylko mnie może zaufać
Dowiedziałam się o nim jeszcze jednego: pan Franciszek trafił do naszego domu opieki kilka tygodni wcześniej, a już kilka razy próbował stąd uciec! Raz pielęgniarka zauważyła go wieczorem przy bramie wjazdowej, innym razem udało mu się jakoś wyśliznąć z budynku i dopiero po paru godzinach znaleziono go spacerującego po lesie. Od tego dnia kierownictwo ośrodka zarządziło dla jego własnego bezpieczeństwa, że na noc będą go zamykać w pokoju na klucz, co nie było tutaj często praktykowanym zwyczajem.
– Panie Franciszku, niech mi pan powie, czemu pan stąd ucieka? – któregoś razu zapytałam go z ciekawości.
– Aj, dziecko... Moje miejsce jest tam, w lesie, a nie tu, gdzie jestem zamknięty w czterech ścianach – odpowiadał, spoglądając z zadumą za okno.
– Ale tutaj ma pan wszystko, co panu potrzebne! Jedzenie, wygodne łóżko, opiekę i towarzystwo...
– Wystarczy mi to, co może dać las – uciął rozmowę starszy pan.
Widać było, że mimo upływu czasu w jego żyłach wciąż płynęła gorąca partyzancka krew. On nadal żył wydarzeniami swojej burzliwej młodości i chciał na swój sposób do nich wrócić. I chyba poczuł, że jestem jedyną osobą, która może go zrozumieć i mu w tym pomóc...
Tamtego dnia, gdy zmieniałam pościel w jego pokoju, Franciszek zachowywał się dosyć specyficznie, inaczej niż zwykle. Chodził w tę i z powrotem wokół łóżka, z rękami założonymi z tyłu i wzrokiem utkwionym w podłodze. Co chwila rzucał mi ukradkowe spojrzenia, jakby układał sobie w głowie to, co chce mi powiedzieć. Kątem oka zauważyłam stojące obok łóżka eleganckie, świeżo wypastowane buty. Wreszcie zamknął uchylone drzwi do pokoju i zaczął przyciszonym głosem:
– Pani Mileno, wiem, że mogę pani zaufać, i wiem, że to, co teraz powiem, zostanie między nami – mówiąc to, wypatrywał w moich oczach potwierdzenia.
Porozumiewawczo skinęłam głową.
– Pani ma złote serce, dba o mnie i o innych, jak potrafi najlepiej, niech Bóg to pani wynagrodzi! Ale ja muszę już stąd wyjść. Do lasu muszę odejść – mówił poważnym tonem.
Patrzyłam na niego, próbując przewidzieć, do czego właściwie zmierza.
– Musi mi pani pomóc się stąd wydostać. Proszę dziś w nocy nie zamykać mojego pokoju i drzwi do ośrodka na klucz! – powiedział, badając moją reakcję.
– Ale jak to... nie zamykać drzwi? Ja przecież nie mogę tak postąpić... To zabronione... – zaczęłam nieskładnie, mocno zaskoczona tą prośbą.
– Dziecko, przyszedł mój czas, Bóg wzywa mnie już na niebieską służbę. Muszę wypełnić ten rozkaz, ale nie tu, w tych ciasnych murach, tylko tam, gdzie moje miejsce, czyli na wolności, w lesie – mówił, wskazując na drzewa za oknem.
Już wiedziałam, co powinnam zrobić
Nie wiedziałam, co odpowiedzieć. Miałam pomóc sędziwemu staruszkowi uciec z domu opieki? Do lasu?!
– Panie Franciszku, to chyba jakieś nieporozumienie. Niech się pan postawi w mojej sytuacji. Zarówno ja, jak i inni pracownicy odpowiadamy za bezpieczeństwo wszystkich pensjonariuszy. Nie możemy pozwolić panu tak po prostu wyjść i narazić się na różne zagrożenia! – powiedziałam stanowczym tonem, po czym skończyłam oblekanie pościeli i wyszłam na korytarz.
Wiekowy partyzant nie zamierzał jednak tak łatwo odpuścić. Wtedy dał sobie spokój z namawianiem mnie do nieposłuszeństwa wobec dyrekcji, ale już następnego poranka przy roznoszeniu śniadania ponownie wrócił do tematu.
– Pani Mileno, kiedyś składałem taką przysięgę: „...Wypełniać w lot rozkazy, tajemnic wojska strzec. Jak żołnierz żyć bez skazy. Gdy trzeba, mężnie lec” – wyrecytował. – Teraz przychodzi czas wypełnić ostatnią jej część. A partyzant umiera na wolności, w lesie! Przy szumie brzóz, w towarzystwie wilków i zajęcy... Nie można inaczej! – mówił z pasją w głosie. – To byłaby prawdziwa hańba!
– Ale skąd przyszło panu do głowy, żeby już wybierać się na drugą stronę? – zapytałam całkiem poważnie.
– Ja po prostu wiem, że to już ten czas! Proszę mi uwierzyć! – pan Franciszek podszedł do mnie i z całych sił ścisnął moją dłoń. – Tylko pani może mi pomóc! Proszę nie zamykać drzwi.
Nie miałam pojęcia, co o tym wszystkim myśleć. Cały dzień chodziłam jak struta, zastanawiając się nad słowami, które usłyszałam od Franciszka. Coś musiało w tym być, skoro tyle razy próbował już stąd uciekać... On naprawdę wierzył w to, co mówił. A jednak musiałam myśleć rozsądnie. Miał grubo ponad 80 lat, a ja jako opiekunka pensjonariuszy byłam za niego odpowiedzialna.
W nocy nie mogłam zasnąć. Przewracałam się z boku na bok, wracając myślami do rozmów ze starym człowiekiem. Nagle zobaczyłam go stojącego nad moim łóżkiem. Ubrany w mundur polowy wyrecytował przysięgę: „Jak żołnierz żyć bez skazy. Gdy trzeba, mężnie lec”, po czym podszedł do okna i zaczął wdrapywać się na parapet, aby wydostać się na zewnątrz. Zerwałam się z łóżka zlana potem. To był sen, LECZ zrozumiałam, że pragnienie wolności pana Franciszka było jak najbardziej realne.
„A jeśli on faktycznie w taki sposób postanowił pożegnać się ze światem? Jak na partyzanta przystało, w lesie, wśród tych jego wilków i zajęcy...” – niespokojne myśli wciąż kotłowały mi się w głowie, ale już wiedziałam, co robić.
Jak się okazało, brama wjazdowa była otwarta. Zatem najciszej, jak tylko potrafiłam, bez zapalania światła na korytarzu, wzięłam z portierni pęk kluczy i poszłam pod pokój pana Franciszka. Zrobiłam to, o co mnie prosił. Delikatny chrzęst zamka w drzwiach otworzył przed nim drogę prosto w odciętą od krępującego go świata leśną gęstwinę i dalej na niebiańskie łąki. „Panie Franciszku, może się pan odmeldować” – powiedziałam w duszy.
Poszukiwania zaginionego pensjonariusza trwały prawie trzy dni. Zastępy policjantów i strażaków przeczesywały okoliczne lasy, krzaki i zarośla. Nie było po nim śladu. „Zaginiony ubrany jest w szary garnitur i eleganckie czarne buty. Ma pociągłą twarz, krótkie, brązowe włosy po obu stronach głowy i nieco odstające uszy” – głosił komunikat opublikowany w lokalnych mediach.
– Po kiego czorta tak się wystroił do tego lasu? – zachodzili w głowę wszyscy moi koledzy z pracy. – Na wesele z wilkami się wybierał czy jak?!
Nikt nie mógł wiedzieć, że pan Franciszek wyszykował się, jak na jego ostatnią wędrówkę przystało...
Po trzech dniach znaleziono go leżącego pod sosną. Nie żył. Lekarz stwierdził na miejscu zgon z przyczyn naturalnych. Nie był to ani zawał czy wylew, ani wychłodzenie, tylko śmierć fizjologiczna – ze starości. Podobno na jego twarzy wciąż malował się delikatny uśmiech...
Czytaj także:
„Starsza pani wynajęła moje mieszkanie… 20 innym osobom! Cwaniara zarobiła i uciekła. Staruszki przecież nikt nie podejrzewa”
„Pijawki żerują na bezbronnych staruszkach. Obiecują magiczne garnki i materace, a potem >>płać babo raty do końca życia<<”
„Starszej pani zabrakło przy kasie pieniędzy na prezenty dla wnuków. Perfidnie ją okłamałem, ale opłacało się…”