Myślałem, że wszystko się ułoży. Że wystarczy tylko nie przyspieszać biegu wypadków. Myliłem się. Są winy, których nie zatrze czas...
Kiedyś miałem inne życie
Siedziałem rozparty w fotelu otoczonym ekranami monitoringu przemysłowego. Już dawno temu obok mnie – przez lśniący marmurami i polerowaną stalą hol – przeszli pracownicy firmy. Niektórzy ukłonili mi się zdawkowo, ale większość nie zwróciła nawet na mnie uwagi. Trudno się dziwić – byłem tu umundurowanym wprawdzie, ale jednak tylko zwyczajnym cieciem.
Teraz zrobiło się pusto. Za wielką przeszkloną ścianą, za którą rozciągał się służbowy parking, hulał wiatr i zacinała mżawka. Było już ciemno. Zlustrowałem obrazy z kamer na zewnątrz budynku, a potem lekko się przeciągnąłem. Jako pięćdziesięciolatek miałem już lekkie problemy z kręgosłupem i długie siedzenie za biurkiem wywoływało ból pleców. Przez chwilę zastanawiałem się, czy nie wstać i nie zrobić obchodu lub przynajmniej wyskoczyć do służbowej kuchenki po kawę, ale zaraz mi się przypomniało, że prezes firmy jeszcze nie wyszedł, więc lepiej siedzieć na tyłku, by osobiście zamknąć za nim drzwi.
Prezes… Przez wiele lat to do mnie się tak zwracano. Swój pierwszy milion zarobiłem jeszcze pod koniec ubiegłego wieku. I wcale go nie ukradłem, jak mówi znane powiedzonko, ale zarobiłem uczciwą pracą. Tak, wtedy jeszcze byłem uczciwy. Harowałem od świtu do nocy, kombinowałem, co sprzedać, a co kupić, żeby pojawił się zysk. I udawało mi się!
Przeszedłem drogę od komisu samochodowego po sieć firmowych salonów pewnej znanej marki aut. Potem sprzedałem z zyskiem ten interes i wszedłem na rynek paliw płynnych. Tutaj pieniądze płynęły już szerokim nurtem i – przyznaję – trochę zaczęło mi odbijać. Bo kiedy na moim prywatnym koncie pojawiła się dwucyfrowa liczba zgromadzonych milionów, poczułem się panem świata.
To wtedy zacząłem traktować ludzi instrumentalnie, protekcjonalnie, pogardliwie. Sięgałem po tych, którzy akurat byli mi potrzebni. Tych, którzy stali się zbędni, nawet jeśli bardzo zasłużyli się którejś z moich firm, bez skrupułów się pozbywałem. Naginałem prawo, a czasem świadomie je łamałem. I zacząłem się bawić.
Przez moje łóżko przewijały się jakieś telewizyjne gwiazdeczki: pogodynki, prezenterki porannych czy kulinarnych programów. Kupowałem drogie auta, nieruchomości, jacht motorowy, śmigłowiec. I tu też się nie patyczkowałem. Farmera, który nie chciał mi oddać kilkunastu hektarów na wybrzeżu morza w pobliżu Łeby doprowadziłem do bankructwa. Tak samo właściciela hotelu, który odmówił mi apartamentu, tłumacząc się, że został wcześniej zarezerwowany. Wymusiłem nawet zwolnienie z pracy kelnera, który podał mi zbyt mocno wysmażony stek. Uważałem, że należy mi się więcej niż innym, zwyczajnym ludziom. Byłem pewien, że ulepiony jestem z lepszej, szlachetniejszej gliny.
Ta odwaga była głupotą
Wiatr powiał mocniej i deszcz zabębnił o wielką szybę. Zerknąłem na parking. Kilkadziesiąt metrów dalej, przy szlabanie, stała budka drugiego dozorcy. Nie zazdrościłem mu. Miał wprawdzie farelkę pod nogi, ale pomieszczenie było ciasne i przewiewne. A tej nocy zmianę miał sześćdziesięcioletni Mietek. Ciekawe, czy jutro dotrze do domu tylko z katarem, czy przywiezie także atak korzonków?
Ziewnąłem, sycąc się panującym w firmowym westybulu spokojem i ciepłem. A potem się uśmiechnąłem. Miałem dobry humor, pomimo że siedziałem tu w uniformie z kretyńskim krawatem i napisem Security za 2,5 tysiąca miesięcznie. A przecież tyle byłem kiedyś w stanie wydać na zwykły lunch! Lecz nie żałowałem.
Życie dało mi mocną lekcję pokory. Nie przypuszczałem, że tak to się skończy, kiedy kilka lat temu – jako multimilioner z ponad stu milionami złotych na koncie – postanowiłem zaistnieć na nowym, niepewnym rynku. I, w swoim stylu, a na dodatek rozpieszczony przez niezmiennie przychylny mi los, od razu poszedłem na całość. Nie tylko zainwestowałem swoją forsę, ale namówiłem też spore grono inwestorów, by powierzyli mi własne środki. I to niemałe!
W sumie zebrałem niemal 400 milionów, za które wykupowałem akcje stale zyskujące na wartości na giełdzie. Wiedziałem, rzecz jasna, że ta spekulacyjna bańka w końcu pęknie, wierzyłem jednak w swoją intuicję i w to, że w porę zdążę się wycofać. Że jak zwykle wstanę od pokerowego stolika, zgarniając wygraną! Tyle, że tym razem pewność siebie i zbytnia pazerność mnie zgubiły. Nie dość mi było równomiernego wzrostu wartości akcji. Ja chciałem więcej, szybciej, od razu. Marzyło mi się dołączenie do elitarnego klubu miliarderów i miejsce w pierwszej 10. na liście najbogatszych Polaków.
Grałem więc va banque, biorąc krótkoterminowe kredyty, które następnie spłacałem wirtualnymi pieniędzmi ze sprzedaży. Za te kredyty natomiast kupowałem jeszcze więcej akcji i tak koło kręciło się coraz szybciej. Zapomniałem jednak tylko o dwóch rzeczach. Po pierwsze – o swoich ryzykownych spekulacjach nie poinformowałem inwestorów. Po drugie – że giełda zareaguje w końcu na moje gwałtowne finansowe ruchy nagłą obniżką kursu. A kiedy to się stało, zabrakło mi forsy na spłatę kolejnego kredytu i dług zaczął błyskawicznie rosnąć.
Ani się obejrzałem, jak straciłem wszystko – i swoje, i nie swoje pieniądze! Ci, którzy mi zaufali – wściekli się. A nie byli to jacyś anonimowi Kowalscy z ulicy, tylko biznesmeni, politycy, celebryci… Prokuratura i CBA szybko wszczęły śledztwo, a do mojej luksusowej willi wpadli antyterroryści, którzy zakutego w kajdanki, w samych majtkach powlekli mnie do aresztu.
W celi spędziłem ponad rok, a w tym czasie – w poczet długów – zlicytowano cały mój majątek. I kiedy wreszcie wypuszczono mnie zza krat (wciąż byłem jednak podejrzany o działanie na szkodę inwestorów) byłem golutki jak święty turecki. A do tego ciągnął się za mną smród cwaniaka, złodzieja i recydywisty.
Teraz oni traktowali mnie jak cień
Z zamyślenia wyrwało mnie dźwięknięcie windy. Odruchowo wyprostowałem się w fotelu, bo o tej porze mógł wychodzić już tylko sam prezes. I tak było w istocie! Drzwi kabiny bezszelestnie się rozsunęły i z wyłożonego lustrami wnętrza wyszedł Arkady B., dwudziestoparoletni zaledwie właściciel naszej firmy. Ale nie sam. Do jego boku przyklejona była jego prześliczna asystentka, Maja M.. Nie trzeba było detektywa, by zgadnąć, że ci dwoje zostali w pracy dłużej, by romansować. I dobrze! Cały kłopot jednak w tym, że asystentka miała męża i małe dziecko.
– Dobranoc, panie prezesie! – podniosłem się z miejsca.
– Dobranoc – uprzejmie odpowiedział dwukrotnie ode mnie młodszy chłopak.
Uwieszona na nim laska nawet na mnie nie spojrzała.
– Proszę zaczekać, odprowadzę pana z parasolką – zaproponowałem, ale B. tylko lekceważąco machnął ręką.
– Nie trudź się pan – odpowiedział. – Nie jesteśmy z cukru, a poza tym mój mercedes stoi tu niedaleko.
Nie mówiąc nic więcej, naparł na drzwi, wpuszczając do holu mokry powiew jesieni. Asystentka wtuliła się w niego jeszcze mocniej. Chwilę później drzwi się zatrzasnęły a ja zostałem w firmie sam. Odprowadziłem prezesa spojrzeniem. Lubiłem go. Bardzo mi przypominał mnie samego z dawnych lat. Też bawił się życiem, też zarabiał miliony, też nie liczył się z ludźmi. Bo przecież dobrze wiedział, że Maja ma męża. Nie dbał o to, uważając, że on ma prawo łamać takie rodzinne więzy, a ja – choć więzienie mnie odmieniło – nie potrafiłem go za to potępiać.
A poza tym… To właśnie B. przyjął mnie do pracy, kiedy wyszedłem z aresztu i nikt nie chciał mnie zatrudnić. Byłem przecież kryminalistą! A w dodatku miałem utytułowanych i sławnych wrogów. Nikt więc nie miał śmiałości podkładać się im, dając mi jakiekolwiek zajęcie. Musiałbym więc głodować i spać pod mostem, gdybym w tej firmie – idąc na z góry skazaną na porażkę rozmowę o pracę – przypadkowo nie wpadł na B.
– Ja pana znam! – zawołał, mierząc mnie badawczym wzrokiem. – Z listów gończych publikowanych w prasie i telewizji!
Na takie dictum pozostało mi już tylko odwrócić się i odejść, ale młody pan prezes mnie zatrzymał. Spytał, po co przyszedłem do jego firmy, a kiedy wyznałem, że aplikuję na stanowisko ciecia, roześmiał się, jakbym opowiedział świetny dowcip.
– Przyjmuję pana! – oznajmił, kiedy przestał rżeć. – My, milionerzy, nawet byli… powinniśmy trzymać się razem. Kto wie? Może za rok czy dwa to mnie powinie się noga i będę liczył na pańską pomoc?
Żartował, oczywiście. Może nawet sobie kpił. Ale pokochałem go za to, że podał mi dłoń, kiedy nie miałem nic. I z niepokojem patrzyłem, jak facet popełnia dokładnie te same błędy, które zrobiłem przed laty ja sam. Oby nie skończył jak ja!
Chciałem ich ochronić
Nagle… Przez chłostaną deszczem szybę ujrzałem, że do B. i pani Mai zbliża się zakapturzona postać. Intruz biegł pochylony, czujny jak polujący drapieżnik. Jakim cudem znalazł się na strzeżonym parkingu?! Czyżby dyżurujący przy szlabanie Mietek przysnął? Nie było czasu do stracenia. Jednym susem zerwałem się z miejsca i chwytając pałkę teleskopową, wypadłem na zewnątrz. Lodowaty powiew wiatru sieknął mnie w twarz, ale nie zwolniłem nawet o krok. Pędziłem ku nim, lecz byłem za daleko, by zdążyć.
Napastnik zdołał doskoczyć do młodego prezesa i silnym ciosem zwalił go na ziemię. Następnie szarpnął asystentkę i zamaszyście ją spoliczkował. Był agresywny, brutalny, wyglądał na niepoczytalnego. Kto wie, co zrobiłby jeszcze, gdybym w tym momencie do niego nie doskoczył. Nigdy nie byłem ekspertem w sportach walki, ale cios pod kolana pałką natychmiast zwalił go z nóg. Wtedy sprzedałem mu kopniaka w krocze i drugiego w wątrobę. I już facet był mój. Płynnym ruchem zapiąłem mu kajdanki. Dopiero wtedy wydarzyło się naraz kilka rzeczy.
– Leon? To ty? – jęknęła na widok powalonego mężczyzny pani Maja, a ja zdałem sobie sprawę, że tak właśnie na imię ma jej zdradzany mąż.
– Ty… dziwko… – wysapał jej wijący się wciąż z bólu żonkoś, a mnie zrobiło się go żal. W sumie, to nie zasłużył, żeby leżeć w kałuży.
Zanim ktokolwiek zdążył ustosunkować się do jego słów, od strony szlabanu nadbiegł wystraszony Mietek. W ręku miał siatkę z pobliskiego sklepu, a w niej kefir, pomidora i dwie kajzerki.
– Przepraszam, panie prezesie… – jęczał, kiedy stawiałem ogłuszonego B. na nogi – ja wyskoczyłem do sklepu tylko na chwilkę…
Arkady B. otrząsnął się jak pies, po czym zawyrokował:
– Proszę wezwać policję!
Mietek gorliwie sięgnął po komórkę, ale go powstrzymałem:
– Po co nam policja, panie prezesie? Żeby nadać sprawie większy rozgłos? I żeby zleciały się tutaj pismaki? Po nagłośnieniu sprawy akcje firmy polecą na łeb, a przecież facet – tu wskazałem skutego M., już swoje oberwał. Ewentualnie, mogę jeszcze po nim trochę poskakać.
Borucki spojrzał na mnie przytomniejszym wzrokiem. A potem z uznaniem pokiwał głową.
– Ma pan rację! – przyznał. – Nie darmo twierdziłem, że kiedyś mi się pan zrewanżuje.
A potem postanowił:
– Muszę się przebrać i koniecznie przyłożyć coś do podbitego oka. Wracamy na chwilę do firmy!
– A co z nim? – żałośnie spytał Mietek, wskazując na leżącego rogacza.
– Rozkuj i wyrzuć go pan za szlaban. A jej – tu wskazał na Maję – wezwij pan taksówkę.
Opowiedziałem mu o sobie
Chwilę później, już tylko we dwóch, weszliśmy do firmy.
– Trochę się ogarnę, a później odwiezie mnie pan do mojej mamy – wydał polecenie prezes. – Dziś nie chcę wracać do pustego domu.
Skinąłem tylko głową i poszedłem po płaszcz. W przeciwieństwie do prezesa, nie miałem ubrania na zmianę w firmie. Pół godziny później prowadziłem już jego terenowego mercedesa galendę. Oj, dawno nie siedziałem za kółkiem!
– Pewnie uważasz mnie za zepsutego smarkacza? – z tylnego fotela dobiegło pytanie B.
– Wcale nie – zapewniłem.
– Akurat!
– Kiedyś byłem taki jak pan. Zarabiałem krocie i bawiłem się, jakby jutro miał być koniec świata. Nie liczyłem się z nikim i z niczym. Jak więc mógłbym teraz pana potępiać?
– Trafiłeś do więzienia… Musiało być ci ciężko.
Pokiwałem głową.
– Z początku, tak – potwierdziłem. – Później przyzwyczaiłem się do więziennej rzeczywistości. Jak każdy.
– Więc nie było tak źle?
– Cóż… – zawahałem się, czy powiedzieć mu wszystko, ale w końcu postanowiłem zdobyć się na szczerość. – Najgorsze, że po kilku miesiącach, kiedy uświadomiłem sobie, że straciłem wszystko, dopadły mnie wyrzuty sumienia. Bo skrzywdziłem wielu ludzi. Przypomniałem sobie ich twarze. Ludzi, po których przejechałem jak walec, choć niczym mi nie zawinili.
– Na przykład? – zapytał szeptem.
– Na przykład twarz dziewczyny, którą dawno temu kochałem z wzajemnością, ale ją porzuciłem. I to pomimo że była w ciąży!
– Dlaczego?
– A bo ja wiem? Uważałem, że żona i dziecko do mnie nie pasują. Że będą mnie blokować, psuć wizerunek playboya, hamować w tym moim życiowym pędzie jak kotwica.
– I co się z nimi stało?
Wzruszyłem ramionami.
– Nie mam pojęcia. Ona zniknęła z mojego horyzontu. Nawet nie wiem, czy zdecydowała się urodzić to dziecko.
Tak rozmawiając, podjechaliśmy pod skromny domek na przedmieściach.
– Wejdź, chcę cię przedstawić mamie – oznajmił B., a ja posłusznie zaparkowałem na podjeździe.
Czy to spotkanie było przypadkiem?
Drzwi otworzyła kobieta w moim wieku, ale o młodzieńczej twarzy i sylwetce. Spojrzałem na nią i… poczułem jak uginają mi się kolana! To ona! Dziewczyna, o której właśnie opowiadałem B.! Miała na imię Ilona i 27 lat temu byłem w niej na zabój zakochany. A mimo to porzuciłem ją jak ostatni drań… Ale zaraz! Jeśli to ona, to Arkady… musi być moim synem!
– To ty! – ona też mnie poznała.
– Tak, to ja… – nie miałem pomysłu, co powiedzieć więcej.
– Dziękuję, że uratowałeś mojego syna – odparła z godnością. – A teraz… żegnaj. Wezwę ci taksówkę.
B. przenosił wzrok to na nią to na mnie. I w końcu wypalił łamiącym się głosem:
– On jest… moim ojcem?
Ilona sztywno przytaknęła głową. I wycedziła:
– Tylko w sensie biologicznym.
Tamtego wieczora zrozumiałem, że nie powinienem tam zostać ani chwili dłużej. Oboje byli w szoku, ja zresztą też. Wracając jednak do domu autobusem nocnym (nie zaczekałem nawet na taryfę) czułem radosną ekscytację. Bo czy to spotkanie mogło być zwykłym przypadkiem? Byłem przekonany, że nie! To przeznaczenie, które połączyło mnie z jedyną kobietą, którą kiedyś naprawdę kochałem. Czekało przez lata, żebym się zmienił, dojrzał i przejrzał na oczy w więzieniu!
Nazajutrz rano szedłem więc do pracy raźnym krokiem. Wszystko się ułoży! Trzeba tylko dać rzeczom czas. Nie przyspieszać biegu wypadków, spokojnie czekać, a prędzej czy później Ilona przyjmie mnie do siebie, a Arkady zaakceptuje jako ojca. Wcześniej, rzecz jasna, padnę przed nią na kolana, błagając o przebaczenie. A ona zobaczy, że jestem innym facetem niż drań, który ją porzucił. I zostaniemy szczęśliwą rodziną!
Mina mi zrzedła, gdy w swoim fotelu ujrzałem Mietka.
– Co ty tu robisz? – warknąłem. – To moja zmiana. Ty wracaj do swojej budki!
Na twarzy kolegi rozlał się grymas triumfu.
– Nie tak szybko, brachu! – zarechotał.
– Ty… już tu nie pracujesz. Decyzja samego prezesa B.
– Co takiego?! – jego słowa wbiły mnie w ziemię.
– Kazał przekazać ci tę kopertę – Mietek wyciągnął spory pakunek. – W środku jest premia i list.
Drżącymi palcami rozerwałem papier. O do licha! Wewnątrz była harmonia pieniędzy, same pięćsetki! W sumie 30 tysięcy, czyli moja roczna pensja. A także kartka zapisana odręcznie przez Arkadego:
Drogi Panie! Proszę wybaczyć, że nie piszę Ojcze, ale mama ma rację – już za późno na takie zwroty akcji. Dziękuję więc za wczorajszą pomoc. I przepraszam, że nie uścisnę ręki osobiście. Tak będzie lepiej, rozstańmy się bez zbędnych gestów – tym razem już na zawsze. Bo po tym, czego dowiedziałem się wczoraj, nie widzę już możliwości, byśmy się codziennie spotykali. Niby w jakiej formie miałoby się to odbywać? Ojciec i syn? Na to zdecydowanie za późno. Prezes i dozorca? Trochę niezręcznie… Proszę więc przyjąć tę premię, zapraszam też do kadr, gdzie czeka trzymiesięczne wypowiedzenie oraz moje osobiste referencje. Mam nadzieję, że pomogą one w znalezieniu nowej pracy. Proszę tylko o jedno – niech Pan wyjedzie z naszego miasta. Ani ja, ani mama nie chcemy Pana więcej spotykać. Przeszłość jest dla nas zbyt upokarzająca i bolesna. Z poważaniem Arkady B.
Przeczytałem raz jeszcze, otarłem łzę, a potem posłusznie udałem się do kadr. Idąc, zaśmiałem się z siebie w duchu – jaki ja byłem naiwny!
Są winy, których nie zatrze ani czas, ani nawet korzystny zbieg okoliczności. Przeznaczenie? To bzdura! Chociaż nie… Być może moje spotkanie z synem i jego matką miało jednak głębszy sens.
Nie taki, jaki uroiłem sobie wczorajszego wieczora – o szczęśliwym życiu i wybaczeniu grzechów. Inny. Ważniejszy. Bo mam nadzieję, że moje przestrogi i osobisty przykład, czegoś jednak nauczyły syna. Może trochę zwolni tempo? Zacznie szanować ludzi? Przestrzegać zasad oraz prawa? I nie popełni moich błędów. Wyjdzie na ludzi, nie straci majątku, będzie kochać i pozwoli się kochać komuś innemu. Cóż innego jest przeznaczeniem, jeśli właśnie nie to?
Czytaj także:
„Obiecywał mi rozwód i złote góry. Po latach wyszło, że jest tchórzem i traktuje mnie jak łóżkową zabawkę”
„Przez lata znosiłam poniżanie przez męża. Gdy kazałam mu pakować manatki, córka stanęła w jego obronie”
„Szwagier umiał się maskować i skrywać sekrety. O jego drugiej rodzinie dowiedzieliśmy się przy urnie z prochami”