„Choroba mamy sprawiła, że dowiedziałam się, że jestem adoptowana. Uznałam, że muszę odwdzięczyć się jej za tę dobroć"

smutna młoda dziewczyna fot. Adobe Stock, pauchi
„Gdy tylko trafiła do szpitala, ogłosiłam tę potrzebę na portalach społecznościowych, obdzwoniłam najbliższych znajomych i rekrutowałam na studiach – nawet wśród tych, których znałam mało. Nie miałam żadnych skrupułów, znalazłam w sobie ogromną odwagę”.
/ 07.06.2023 19:15
smutna młoda dziewczyna fot. Adobe Stock, pauchi

Byłam chora na białaczkę, ale w ogóle tego nie pamiętam. Jak to możliwe? Chorowałam, gdy miałam rok. Dzieci niezwykle rzadko bywają pacjentami szpitali onkologicznych, ale od czasu do czasu trafia się taki przypadek. Akurat mnie trzeba było przed tym choróbskiem ratować.

Od momentu, gdy zostałam szczęśliwie wyleczona, przechodzę regularne badania, by w porę wychwycić ewentualny nawrót choroby. Zawsze się trochę boję, ale z drugiej strony nie ma we mnie wspomnień, które mogłyby podsycać strach.

Dzięki temu jest mi chyba łatwiej. Tak myślę

Traktuję więc sprawę z dystansem i gdyby nie rodzice, pewnie zdarzałoby mi się zapomnieć o tych kontrolach lekarskich. Oni jednak dokładnie pamiętają tamte chwile i są bardzo skrupulatni w przestrzeganiu terminów. Nic dziwnego, że zawsze gdy idę na badania, są podenerwowani.

– Ty się śmiejesz, a dla nas to były najstraszniejsze chwile życia – powtarzał tato, gdy wracam z dobrymi wynikami.

Nie śmieję się, tylko uśmiecham. Przecież ja mam już prawie dwadzieścia lat, a wy się ciągle martwicie. To było dawno i nieprawda. Nic mi już nie będzie.

– Oczywiście, że nie – irytowała się mama. – Ale i tak trzeba się badać. A ty za każdym razem z tym zwlekasz.

– Miałam sesje, nie było czasu.

– Na to zawsze powinien być czas. To jest najważniejsze! – twierdziła.

Miała rację. Na badanie zawsze powinien być czas

Szkoda tylko, że sama nie zastosowała się do swojej rady. Wysyłała mnie do lekarza, przypominała o kontrolach, dopytywała, jak się czuję, a o sobie zapomniała.

Zachorowała, gdy miałam dwadzieścia lat. Gdy czuła się źle od kilku tygodni i nie mogliśmy znaleźć przyczyny, lekarka w końcu posłała mamę na badanie krwi. Nasz świat runął.

Pamiętam, że wróciłam tego dnia  z zajęć, a ona leżała na kanapie w salonie. Tata wyszedł do mnie do przedpokoju i od razu wiedziałam, że coś się stało. Nie musiał nic mówić. Wystarczyła jego mina.

– Co się dzieje?

– Chodź, pogadamy – złapał mnie za rękę i zaciągnął do salonu.

Spojrzałam na mamę i od razu dostrzegłam, że płakała. Oczy miała szkliste i zaczerwienione. Gdy mnie zobaczyła, próbowała się uśmiechnąć, ale uśmiech zamienił się w grymas strachu. A potem znów się rozpłakała.

– Przepraszam – wyszeptała.

– Mamo, tato, co się dzieje? Dlaczego macie takie miny?

Wtedy właśnie dowiedziałam się, że tym razem ta sama choroba zaatakowała mamę. Słuchałam, co do mnie mówili, ale docierało do mnie co drugie, trzecie zdanie. Nie mogłam w to wszystko uwierzyć!

– To jakaś pomyłka. Przecież to ja chorowałam. Musieli w laboratorium pomylić papiery.

Nie ma mowy o żadnej pomyłce – powiedział tata. – Mama przeszła już kilka badań.

– To dlaczego mówicie mi to dopiero teraz?

– Nie chcieliśmy cię martwić…

– Mamusiu – przypadłam do łóżka i mocno ją przytuliłam.

Czułam, jak wstrząsają nią kolejne spazmy płaczu

Próbowała się trzymać, ale nie dała rady. Wypłakała się w moich ramionach. Kiedy już obie uwolniłyśmy część tych strasznych emocji, mogliśmy porozmawiać o leczeniu. O tym, co czekało mamę, jakie były jej szanse na wyzdrowienie.

Gdy tato przekazywał mi te informacje, drżał mu głos. Ja też ledwo się trzymałam. Na razie wiedzieli tylko tyle, że mama będzie miała chemię i trzeba jej będzie często przetaczać krew. Oznaczało to, że musieliśmy zorganizować dużą grupę dawców.

Gdy tylko trafiła do szpitala, ogłosiłam tę potrzebę na portalach społecznościowych, obdzwoniłam najbliższych znajomych i rekrutowałam na studiach – nawet wśród tych, których znałam mało. Nie miałam żadnych skrupułów, znalazłam w sobie ogromną odwagę, żeby dotrzeć do jak największej ilości ludzi.

Walczyłam o każdą osobę i moja akcja przyniosła niespodziewane efekty. Do punktu pobrań zgłosiło się kilkadziesiąt osób chcących oddać krew na nasze nazwisko. Oczywiście, nie wszyscy mieli grupę, która pozwalałaby na przetoczenie jej mojej mamie, ale to nie miało znaczenia. Banki przyjmują krew wszystkich dawców, a potem wydają ze swoich zasobów tę, która jest potrzebna danemu pacjentowi. Biorą jakby w zamian. Tak to działa.

Sporo się wtedy dowiedziałam o krwiodawstwie

Jaką grupę może mieć dawca i biorca, które grupy się w tej relacji wykluczają. Zajęłam się tym, bo była to jedyna konstruktywna pomoc, jaką mogłam zaoferować mamie. Nie wiedziałam jeszcze wtedy, że ta wiedza doprowadzi mnie do odkrycia rodzinnej tajemnicy.

A sytuacja robiła się coraz poważniejsza. Mama bardzo źle znosiła chemioterapię, więc staraliśmy się z ojcem być dla niej oparciem. W szpitalu trzymaliśmy się dzielnie, rozweselaliśmy ją, rozśmieszaliśmy, a w domu walczyliśmy nawzajem o swoje nastroje.

To była największa próba, przed jaką stanęła moja rodzina. Nie tylko przez chorobę mamy, ale też odkrycie, którego dokonałam pewnego wieczoru.

Siedziałam wtedy nad moimi dokumentami medycznymi. Przekładając papiery, zauważyłam kwitek z oznaczoną grupą krwi, należący do mojego ojca. Nie dotarło to do mnie od razu, ale dopiero po chwili. Tata miał wpisaną grupę A.

Poszukałam papierów mamy i upewniłam się, że i ona ma taką samą. Z kolei ja miałam grupę B. Z tego, co zdążyłam się dowiedzieć, taka konfiguracja nie była możliwa. Musiałabym mieć A albo 0. Zaczęłam przeszukiwać internet, by potwierdzić swoje przypuszczenia.

No i się upewniłam

„Dziwna sprawa” – powiedziałam do siebie i uznałam, że musiało dojść do pomyłki przy oznaczaniu grup. Bardzo się zdenerwowałam, bo przecież taki błąd mógłby mieć poważne konsekwencje medyczne. Szybko pobiegłam do pokoju taty i wszystko mu wyjaśniłam.

– Musimy zadzwonić do szpitala! – gorączkowałam się.

– Wyjaśnię to jutro – uspokajał mnie.

– Ale tato, trzeba teraz. Żeby nie stało się nic złego!

– Nic się nie stanie. Wszystko jest w porządku.

– Ale jak w porządku? Ty masz A, nie AB, mama to samo, a ja B. To niemożliwe!

– Oj, Anuchna, dajże spokój. Przeczytałaś kilka stron w internecie i wiesz lepiej od lekarzy. Zaufajmy im.

– Ale tato, to jest proste! Tu nie trzeba dyplomu!

– Ania, daj spokój…

– Ale ty nie rozumiesz…

– To ty nie rozumiesz, dziecko! Lekarze wiedzą, co robią. Nie dokładaj nam jeszcze problemów swoją histerią! – krzyknął na mnie, a ja zaniemówiłam. Zawsze był taki łagodny, a teraz się zdenerwował.

– Dobrze, rób, jak chcesz  – obraziłam się i poszłam do pokoju.

– Ania, przepraszam… – jęknął jeszcze, ale ja zamknęłam się u siebie.

Późnym wieczorem, kiedy kładłam się spać, przyszedł jeszcze do mnie, usiadł na brzegu łóżka i pogłaskał po głowie. Zapewniał, że wszystko będzie dobrze, że jutro porozmawia z lekarzami. Przytakiwałam mu, ale wcale nie zamierzałam odpuścić.

Coś było nie tak i trzeba to było wyjaśnić

Następnego dnia pojechałam do szpitala i poszłam prosto do lekarza, który prowadził moją mamę. Był bardzo sympatyczny i uczynny, więc przyjął mnie od razu. Gdy wyjaśniłam mu, z czym przychodzę, i pokazałam dokumenty, które zabrałam z domu, długo w nie patrzył, jakby próbował się upewnić, czy dobrze je rozumie. A potem zapewnił, że wszystko sprawdzi.

Podziękowałam mu i z poczuciem ulgi pojechałam do domu. Ale wróciłam do niego następnego dnia, by dopilnować sprawy. Gdy wyszedł z dyżurki, uśmiechnął się do mnie i powiedział, że nikt się nie pomylił. Wyjaśnił mi, że mama dostaje właściwą krew, że wszystko jest w najlepszym porządku.

– Nie ma takiej możliwości, żeby doszło do pomyłki – zapewnił.

– Ale panie doktorze, to niemożliwe, żebym ja miała grupę B, gdy tata i mama mają A.

– To prawda – odpowiedział.

– O co więc chodzi?

– Nie wiem – rozłożył ręce. – Jestem jednak pewny, że grupy krwi oznaczyliśmy prawidłowo.

– Ja też badałam się wielokrotnie. Może to u taty się pomylili.

– Wykluczone – doktor szedł w zaparte.

– A jednak jest jakiś błąd! – denerwowałam się.

– Niekoniecznie – powiedział i popatrzył na mnie tak jakoś dziwnie.

– Co pan ma na myśli?

– Pani Aniu… Tak ma pani na imię, prawda..? – przytaknęłam, a on nabrał powietrza, jakby chciał powiedzieć coś ważnego, a potem wyrzucił z siebie tylko: – Z punktu widzenia leczenia pani mamy wszystko jest w porządku. Tyle mam w tej sprawie do powiedzenia.

Pożegnał się i wrócił do swojego gabinetu

Zostawił mnie skołowaną na szpitalnym korytarzu. Dopiero po chwili otrząsnęłam się z tych emocji i poszłam odwiedzić mamę. Tato już u niej był. Posiedziałam u niej godzinę albo dwie i pojechałam sama do domu, bo tata jeszcze został.

Gdy wróciłam do domu, włączyłam komputer i wpisałam w wyszukiwarkę internetową: „dziecko ma inną grupę krwi niż rodzice”. Znalazłam mnóstwo tekstów, które tłumaczyły, w jaki sposób łączą się ze sobą grupy krwi rodziców. Ale weszłam też na fora związane z tym tematem, na których pojawiały się takie słowa jak: „adopcja" i „ustalenie ojcostwa".

Zaczęłam się naprawdę denerwować. Serce biło mi coraz szybciej, nerwowo przeglądałam strony internetowe, a moje podejrzenia robiły się coraz bardziej niepokojące. Gdy przyszedł tata, byłam już tak nakręcona, że musiałam wszystko z siebie wyrzucić. Tym bardziej że on sam zaczął. 

– Rozmawiałaś z lekarzem o tej grupie krwi? – zapytał od wejścia.

– Tak, chciałam się upewnić.

– Obiecywałaś, że to zostawisz! – był wyraźnie zdenerwowany.

– Ale to jest bardzo ważne. Ty nie widzisz w tym nic dziwnego?

– Nie! – odparł, zdejmując płaszcz i wkładając go do szafy.

– A ja widzę. Bo w świetle tych wyników, ja nie mogę być waszą córką! – wypaliłam.

Nie widziałam jego twarzy, bo zasłaniały ją drzwi szafy, ale po ciele rozpoznałam, że zamarł. Przez chwilę stał bez ruchu. Wystraszyłam się.

– Tato… – szepnęłam.

Spojrzał na mnie z uśmiechem

– Co ty wygadujesz, Anuchna? Chodź, lepiej coś zjemy…

– Nie zagaduj mnie. Coś tu jest nie tak. Lekarz zachowywał się bardzo dziwnie, a teraz ty też nie jesteś sobą. O co chodzi, tato?! – podniosłam głos, bo emocje sięgnęły zenitu.

Ojciec ciężko westchnął, a potem wyjął z barku butelkę wódki, nalał sobie do kieliszka i wypił jednym haustem. Otarł dłonią łzy napływające do oczu, spojrzał na mnie, a potem poprosił, żebym usiadła na fotelu. Sam przysiadł obok, na kanapie. I zaczął swoją opowieść…

Dowiedziałam się, że wtedy, gdy zachorowałam na białaczkę, mama pracowała jako wolontariuszka w szpitalu onkologicznym. Moi biologiczni rodzice porzucili mnie, gdy tylko dowiedzieli się, że jestem chora.

A ta obca kobieta zaopiekowała się mną tak, jak powinno zajmować się chorym dzieckiem. Była ze mną każdego dnia, a czasem nawet i w nocy. Troszczyła się o mnie, przytulała, śpiewała piosenki i całowała, gdy tylko było mi źle po kolejnych kuracjach. Pokochała mnie prawdziwą matczyną miłością. Ojciec nie oponował, gdy zechciała mnie zaadoptować.

Tak właśnie trafiłam do nich do domu

– Przykro mi, że dowiadujesz się właśnie teraz i w taki sposób…

– Rozumiem.

– Milion razy wyobrażałem sobie ten moment, ale nigdy nie wymyśliłem nic mądrego. Nic, co mogłoby pomóc ci w oswojeniu tej prawdy. Przepraszam – uśmiechnął się smutno. – Kochasz mnie? – zapytał, a ja zobaczyłam, że pierwszy raz w życiu pyta mnie o to tak naprawdę.

– Tato… – odparłam i rzuciłam się, żeby go przytulić.

Długo trzymałam go w ramionach i oboje płakaliśmy. Nad tym wszystkim, co nam się przydarzyło. Bo przecież nie dość, że wisiało nad nami widmo koszmarnej choroby, to jeszcze przyszło nam się mierzyć ze sprawami fundamentalnymi dla funkcjonowania rodziny.

A gdy po kilku minutach mnie puścił, popatrzył mi w oczy i zaczął:

– Wiesz, nie mówiłem mamie…

– Nie możemy jej powiedzieć, że wiem. Ani słowa! – przerwałam mu.

– Dobrze, będziemy udawać .

– Nic nie muszę udawać, przecież ona jest moją mamą – odparłam.

Ukrywaliśmy przed mamą fakt, że wiem o wszystkim

Nie było to trudne, bo ta wiedza niewiele w moim życiu zmieniła. Nie miałam rodzicom niczego za złe, nie chciałam wiedzieć, kto mnie urodził, nie towarzyszyły mi żadne wątpliwości. Oni byli moimi rodzicami i kropka. Ta wspaniała kobieta, która walczyła o życie, była moją mamą. Odsuwałam od siebie wszystkie myśli, które mogłyby zmienić tę perspektywę.

Byłam przy niej każdego dnia. Modliłam się, pomagałam, rozśmieszałam, drżałam i płakałam. Razem stawiłyśmy czoła losowi, gdy okazało się, że jedyną jej szansą jest wyjątkowo agresywne leczenie zakończone przeszczepem szpiku. Byłam przy niej przez te najtrudniejsze tygodnie oczekiwania na transplantację.

Dokładnie pamiętam chwile po zabiegu, kiedy lekarz powiedział, że teraz musimy być cierpliwi. Czekaliśmy. I w końcu przyszła wiadomość, że nowy szpik podjął pracę i mama powoli zdrowieje. Byliśmy z ojcem tak szczęśliwi, że zapomnieliśmy nawet o tym, co się wydarzyło pod jej nieobecność.  

Nie poruszaliśmy tego tematu przez kolejne miesiące po przeszczepie. Nie myślałam o naszym sekrecie. Po prostu byłam z nią, gdy wróciła do domu i trzeba było opiekować się nią jak dzieckiem, bo nie miała na nic siły. Byłam przy niej, tak jak ona przy mnie dwadzieścia lat temu.

Dopiero po roku, gdy doszła do siebie, powiedzieliśmy jej z tatą, że o wszystkim wiem. Nie zapytała mnie, czy ją kocham, jak tata. Tylko mocno mnie przytuliła. Nigdy więcej nie wracałyśmy do tego tematu. Ani ja, ani ona nie czułyśmy takiej potrzeby. Mimo że nie dzielimy krwi, jest między nami więź tak silna, że nigdy nie zostanie zerwana.

Czytaj także:
„Myślałam, że się przyjaźnimy, a ona widziała we mnie tylko źródło gotówki. Dałabym się oskubać, ale mama ją przejrzała”
„Gdy odszedł mój narzeczony, mój świat legł w gruzach. Dotrzymał słowa i zawsze jest przy mnie, ale nie o to chodziło”
„Chciałam do Paryża, a dzieci wysłały mnie na pielgrzymkę. Szczęśliwie, pewien dżentelmen też wolał odwiedzić miasto kochanków”

Redakcja poleca

REKLAMA